Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 22 June 2015

Jak to Francuzi po angielsku mowia albo i nie. I co ja o tym mysle. Czyli suplement dygresyjny do mojej paryskiej gehenny.

Nad samym Paryzem sie rozdrabiac nie bede, bo jaki jest kazdy wie, a jak nie wie to ja mu nie wytlumacze bo i tym razem widzialam go bardzo malo.
Za pierwsza wizyta wydzialam go przez pryzmat parkow rozrywki oraz z gory remontowanej wiezy Eiffla.
Rozwine tylko nieco watek porozumienia w swietle moich wyraznych deficytow jezykowych.
Otoz okazalo sie, ze jezyk jest to szalenie skomplikowany tak jak pamietalam z dawnych lat i o ile w pismie to nawet jako tako ogarnialam wiekszosc sytuacji - np w sklepie wiedzialam z grubsza, ze kupuje mleko a nie np mleczko kokosowe czy sok gruszkowy, ze kupuje szynke swinska albo kurza, oraz kaczke, a nie cokolwiek innego (istnialo pewne ryzyko ze kupie rybe zamias kury ale na szczescie kupowalam produkty pol-gotowe, a w razie draki Vika lubi ryby wiec pewnie by zjadla), ze biore tarte jablkowa albo gruszkowa a nie czekoladowe ciasto itp. Czyli ogolnie z glodu bym nie umarla kupujac rzeczy dla mnie nie jadalne, ani na gbura nie wyszla bo podziekowac umialam slicznie (merci, a nawet merci zboku nieprawdaz) i jedyne czego musialam unikach to sklepow malych bez samoobslugi oraz nadopiekunczej obslugi.
Poszlam zatem na drugi dzien po przyjezdzie na pierwsze zakupy, bo przywiezione zupki-kubki i inne owsianki juz mi nosem oraz bokiem wychodzily no i ilez mozna zywic sie glutaminianem sodu, prawda?
Wyladowalam koszyk zapasem "trucizny" oraz roznych serow (a jak wiadomom maja cudne sery Francuzi, za samo to moglabym im wybaczyc niechec do uzywanego przeze mnie nagminnie jezyka - nie mowie o polskim bo ten to moze w swietle dzisiejszego poziomu emigracji moich krajan nawet by nie byl takim problemem), roznych eksperymantalnych produktow nadajacych sie generalnie do spozywania na zimno - Viki miala wprawdzie w apartamencie kuchnie nawet wyposazona w kuchenke z piekarnikiem, czemu nie... Ale bylo to wyposazenie nigdy nie uzywane i nawet nie przetestowana, a podlaczone tylko polowicznie (piekarnik nie dzialal) wiec wolalam nie wprowadzac nadmiernego dysonansu w jej zwyczaje.
Szczegolnie, ze gotowac musialabym chyba w szklance albo w garstce bo garnki nie stanowily priorytetu podczas wyposazania kuchni.
(NIE potepiam. Kazdy ma swoje priorytety i takie na przyklad pucharki do wina i otwieracz do piwa byly.)
Poszlam wiec z tym koszem do kas, stanelam w kolejce, sprawdzilam ustawienie wyswietlaczy i uznalam, ze dam sobie rade.
Stoje, czekam, przesuwam sie do przodu, gdy nagle jakies lekkie zawirowanie za mna kazalo mi sie odwrocic - jakas kobieta, powiedzialabym ogolnikowo z mojej dekady, przepycha sie przez kolejke zaczepiajac kolejne osoby i dziekujac im za ustapienie miejsca... wzruszylam mentalnie ramionami i stoje dalej.
Doszla do mnie. Popukala w ramie i szwargocze cos do mnie szybko z proszacym wyrazem twarzy, a trzyma w garsci paczke baterii. Odparlam (choc sie domyslalam, ze chce zeby ja przepuscila bo ma tylko ba(k)terie), ze ja po francusku owszem ale sie brzydze (znaczy "I do not speak French, sorry."). A co ona na to?
A ona do mnie po angielsku, ze czy moglabym ja teges bo ona tylko ma jedna rzecz. A prosze Cie bardzo odparalam i zrobilam jej przejscie. Ale w odpowiedzi uslyszalam juz Merci, a nie thank you...
Drugie zakupy - w weekend, juz z Vika, bo potrzebowalam sie jednak dogadac w na tematy techniczne - owszem kupowalam buty... ale nie letnie, bo jednak te prawie +20C nie utrzymalo sie dlugo i skapcanialo do teg ostopnia, ze druga rzecza jaka kupilam byl... sweter!! i cieplejsze skarpetki... i bluza... i w ogole duzo rzeczy ale to malo istotne, wszak pojechalam glownie na zakupy (oprocz spedzenia czasu z dawno nie widziana przyjaciolka). Okazalo sie, ze slusznie ja ciagnelam bo wylacznie w jednym sklepie chetnie i bez oporow rozmawiano ze mna bezposrednio - byl to sklep niemieckiej sieci z odzieza dla osob ukochanych przez grawitacje, slusznie lubilam go juz wczesniej!
Kolejne zakupy, tym razem w niedziele kiedy to w zasadzie sklepy sa zamkniete, poza nielicznymi (acz duzych rozmiarow) wyjatkami. Nie mialam o tym pojecia kompletnie. Ale poniewaz Vika umowila sie w niedziele w salonie telefonii komorkowej na doniesienie jakichs papierow to wybralysmy sie w niedziele o poranku (acz niezbyt wczesnym) do centrum handlowego przy La Défense celem dokonania donosu.
Na miejscu po pierwsze okazalo sie ze doniesiony papier to jednak za malo, ale tez ze sklepy sa otwarte wiec korzystajac z okazji zrobilysmy po nich rundke.
Pod koniec rundki Vika, ze wzgledu na wydarzenia z owego poranka (albo z sobotniego poranka) zapragnela wejsc do bodajze Castoramy, ktora tam byla, celem zakupu dywnow (?? no nie?).
Otoz kolo 9.30 rano jak sie szykowalysmy do wyjscia, zadzwonil do niej domofonem sasiad z lokalu pietro nizej i zapytal czy moze przyjsc na chwile. Zdebialam nieco na widok takiej kurtuazji, ale na krotko bo jednak na Wyspie cos takiego jest w pelni do pomyslenia. Sasiad po kilku minutach zadzwonil do drzwi i wyluszczyl swoja sprawe. Otoz przywital sie i zapytal czy jest mozliwosc zeby Vika nie chodzila po mieszkaniu w butach bo u niego wali w sufit az echo niesie w szczegolnosci o poranku kiedy on jeszcze spi. Vika sie stropila przeprosila i powiedziala ze kupi dywan. Sasiad zapytal jeszcze czy wprowadzila sie jakies 3 miesiace wczesniej, czym zdjal mi kamien z serca bo mialam obawy, ze chodzi tylko o moje tupanie od 3 dni, bo nie majac kapci (prawie nigdy nie biore kapci w podroz, no a kupowac na 4 dni nie zamierzalam - zwykle jadac na duzy urlop kupuje na miejscu tanie klapki i albo po urlopie wyrzycam je do smieci albo zabieram ze soba i uzywam jako kapielowych w domu) pomykalam po lokalu w pantofelkach na niewielkim (gumowatym) koturnie ktore wzielam na zmiane gdyby jednak owe +20 sie utrzymalo. Po pozbyciu sie sasiada w pretensjach mimo, ze grzecznych Vika zadecydowala ze musi kupic dywaniki.
Obladowana torbami ze swoimi zakupami poszla wiec do owej Castoramy, a ja do sasiedniego sklepiku typu delikatesy celem zakupienia czegos na obiad bo podobno na restauracje w okolicy nie warto bylo liczyc, obarczona dodatkowo prosba zakupienia jakiegos mleka bo Vika bez kawy z mlekiem o poranku funkcjonowac nie chciala. Dokonalam zakupow i zaparkowalam siatki naprzeciw wyjscia z Castoramy. Vika stala juz w kolejce i ku mojemu zaskoczeniu dzierzyla przed soba 2 dywaniki, jeden niewielki dosc, ot 90x100cm, a drugi... a tak na oko 2 metry kwadratowe. Wola zycia opuscila mnie natychmiast dziarskim truchtem.
Jak my te tuby doniesiemy?
Plus siatki z zakupami.
Ale zbednie sie martwilam.
Vika miala wszystko obmyslane. Zaplacila, wreczyla mi swoje manela, wlacznie z torebka i zadala sobie fachowo oba dywany na ramiona, po jednym na kazde. I pierwsze co zrobila to... odwrocila sie w moja strone, nie baczac ze nagle jej przestrzen osobista zwiekszyla sie o promien metra. Uniknelam nokautu tylko dlatego, ze widzialam wszystkie odcinki "Flip i Flap" (Laurel&Hardy), a nawet bywalam w cyrku i spodziewalam sie takiej atrakcji.
Niestety osoba stojaca przy kasie za Viki najwyrazniej sie nie spodziewala i zostala sztruchnieta, jakkolwiek lekko, w okolice ucha, wywolujac oburzenie osoby.
Poinformowalam Vike zeby nie wykonywala gwaltownych ruchow bo juz gwizdnela w ucha jedna osobe, na co prawie jak w zarcie o kaczce, Vika wykonala gwaltownym obrot pytajac "gdzie?". Szczesliwie facet ktory byl na trajektorii dywanu widzial co nadciaga i dokonal uniku pierwsza klasa. Ja dostalam ataku smiechu, zlapalam Viki z dywan i polecilam zeby w ogole sie nie odwracala tylko szla prosto. Ja obujuczona jak bezdomna w jakies 10 siatek, osobisty plecaczek oraz torebke Viki ruszylam za nia, wiedzac ze jestem bez szans na dotrzymanie kroku na dluzsza mete bo ja ciezar gatunkowy pcha, a mnie dociska.
Okazalo sie jeszcze, ze mlodzian ktory uniknal nokautu byl z obslugi i pytal sie wczesniej mojej przyjaciolki czy potrzebuje pomocy i czy nie wezwac nam taksowki, na co ona obruszyla sie mowiac ze nie trzeba (no i czego sie mnie nie zapytala? ja bym chetnie za te taksowke nawet zaplcila, no to co ze nie bylo daleko, ale nie musialabym przez pol drogi robic unikow ekstraklasy za kazdym razem jak Viki patrzyla w prawo (szlam po jej lewicy). A jeszcze pozniej do mnie sie smiala, ze myslal chlopaczek, ze Ruska baba nie poradzi w dwoma dywanami. No fakt nie takie rzeczy sie nosilo, ale nie w mzawce po sliskawych nowoczesnych kocich lbach i schodach.
Ale to dygresja nieoznaczona bo miala byc mowa o Fracuzach vs jezyk angielski. Potrzebna jednakowoz zeby zobrazowac w jakiej bylam formie i sytuacji kiedy dopali mnie kolejni tubylcy z wielka checia nawiazania dialogu.
Kurcze tak teraz patrze, ze to powinien byc post pt "Jak zwiedzac Paryz i nic nie zobaczyc - czyli ZAKUPY!"
Otoz po pokonaniu tych schodow (z jeszcze jednym omc nokautem niewinnego przechodnia) i jeszcze ze dwoch przecznic poddalam sie, Vika popedzila dalej a ja szlam nieco wolniej uwazajac na sliskie trotuary co i rusz podciagajac na ramionach a to jej torebke a to moj plecaczek i wymieniajac rece z siatkami. Istna Bag-Lady jak na mojej Wyspie mawiaja. Z rosnaca irytacja na cala sytuacje czyli nawet prawie juz Baba Jaga.
Obserwujac znikajacy punkt - Vike a dwoma dywanami, jako to ten maly czolg dwulufowy praca do przodu - zgadlam ze gonil ja glod nikotynowy bo od prawie 2 godzin nie kurzyla - z rezygnacja podazalam za nia.
(Brnac przez te cholerne wilgotne kocie lby jak ostatnia lebiega, albowiem nie umiem chodzic po kamieniach i kocich lbach, a juz w szczegolnosci sliskich, tzn ja umiem ale jadna w moich nog okropnie tego nie lubi i ma tendencje to niespodziwanych buntow przy okazji testujac czy juz sie nauczylam latac i ladowac z zamknietym podwoziem. Okropnie nie chcialam lapac zajacow ani wywijac orlow w tym Paryzu. Taka fanaberia to byla.)
W duchy pocieszalo mnie jedno - nie zabrala mi klucza wiec bedzie musiala na mnie poczekac z tymi dywanami. Dodatkowo irytowalo mnie to, ze ktos za mna lazl. I mnie doganial ale bardzo niermawo. Okropnie nie lubie jak ktos za mna lezie, wiec usilowalam cala soba zasygnalizowac, ze maja mnie ominach i isc w cholere bo poza wszystkim musialam zrobic tez cos niegrzecznego. A tu gawno. Idacy i doganiajacy mnie to byli mlodzi Francuzi - chlopak na oko dwodziestoparu letni i dziewczyna.
Okazalo sie, ze byli oni spragnienie kontaktu.
Ze mna.
Zostalam zaczepiona.
Nawet grzecznie, ale poniewaz faza irytacji osiagalam apogeum, ostatkiem sil powstrzymalam sie w odwarkniecu w mowie ojczystej "Czego qr...?!?"
Nie oszukujmy sie, Laciny na politechnikach nie chcieli wykladac, ale Lacine budowlana studiowalismy wszyscy w ramach zajec miedzylekcyjnych.
Odparlam jednakze bez sympatii "I don't speak French". Na co mlodzian bez mrugniecia przeszedl na angielski i wyjasnil, ze chcieli sie mnie zapytac gdzie jest tu sklep, a juz najlepiej otwarty. Nie pytalam czemu na calej ulicy wybrali mnie bo poza mini-czolgiem dwulufowym niknacym w oddali ulica byla dosc pusta plus ja szlam obladowana jak dromader torbami z rozmaitych sklepow, wyraznie nowymi, wiec na pewna jestem fontanna wiedzy i informacji.
Mialam ochote znowu odwarknac, ze ja nie informacja turystyczna, ale jakos widocznie po osiagnieciu szczytu, wscieklosc zaczynala mi lagodniec i zaczela mnie smieszyc cala ta sytuacja - mnie, cudzoziemke, turystke i lokalna ignorantke zapytuja lokalni, a przynajmniej tubylcy w niedziele, ktora nie jest podobno dniem handlowym w tym kraju gdzie w okolicy jest otwarty sklep.
Wskazalam im skad ide i gdzie sklepy jeszcze powinny byc otwarte i juz zabieralam sie ruszac dalej, ale Mlodziez nie dawala za wygrana. Zapytali albowiem czy jest tu jeszcze jakis inny sklep niz centrum handlowe. A to juz mnie dobilo i powiedzialam, ze nie wiem, nie znam, zarobiona jestem, a w ogole to podobno nie. Usilowali mnie jeszcze chwile przekonywac, ze mam im powiedziec o innym lokalym i otwartym sklepie, ale wtedy stracilam juz, mimo rozbawienia, cierpliwosc i pogonilam. Ich pogonilam. A zaraz po tym ja pogonilam.
Cala ta rozmowa przebiegla w jezyku angielskim, a jak sie okazalo ze jednak nic im wiecej nie powiem to nawet nie podziekowali za moj czas tylko odparli "orewłar" i poszli skad przyszli.
Czyli co? Potrafia jak im potrzeba? Potrafia! Nie lubia? Nie lubia.
Ja ogolnie nie mam pretensji bo zasadniczo znam troche historie i o animozjach miedzy tymi nacjami co nieco wiem. Ale mam jedno ALE. Otoz, angielski to nie jest moj jezyk. Moj jezyk to polski. Angielskiego usiluje uzywac bo wiem, ze jest dosc uniwersalny, ale moglabym uparcie gledzic po polsku tak? No moglabym. A oni od wszystkich oczekuja, ze beda mowic do nich po francusku. A czy my Polacy jak jest u nas innostraniec oczekujemy, ze bedzie mowil w naszym kraju po polsku? No jednak chyba nie. No jednak chyba nie w dzisiejszych czasach. Takze prosze mi nie truc antyglowy, ze maja slusznosc, bo nie maja. Bo trzeba troche sie dostosowac a nie tylko miec roszczenia. A tak w ogole owszem, nie musze sie pchac do kraju gdzie sie nie umiem dogadac. I nie robie tego - jedynym wyjatkiem byl ten Paryz bo Vika. I pojade znowu jak bedzie chciala zebym przyjechala. I bede sie meczyc jako ten analfabeta.
Ale nigdy wiecej nie pojade sama z siebie jako turystka, bo nie poczulam sie tam mile widziana. Owszem mozliwe, ze reszta kraju jest inna ale ja sie zrazilam.
No i mam od lat juz zasade - jezdze tylko tam gdzie jestem w stanie sie porozumiec chocby w stopniu podstawowym. Ustalilam te zasade po przezyciach empirycznych - w Madrycie w 2003 lub 2004 gdzie czulam sie jak skonczony choc grzeczny tlumok - umialam powiedziec "dziekuje" (i zaczelam nauke hiszpanskiego jakis czas po tej wizycie), a kilka lat wczesniej we Wloszech gdzie owszem bylo roznie, ale kazdy probowal sie z turystami porozumiec chocby i na migi, ale jedyny raz kiedy bylam calkiem sama dalam jakos rade z rozmowkami polsko wloskimi ktore przytomnie osobista Rodzicielka mi pomogla zdobyc i ktore pozwolily mi prowadzic, dziwna bo dziwna, ale wciagajaca konwersacje z para emerytowanych Wlochow, przyjacielsko nastawionych do ciezko zgrzanej i nieco sploszonej pulchnej studentki roku 0, siedzacej na zapewne ich ulubionej laweczce w jakims parku (aka mRufy).

Thursday 18 June 2015

Master of Disaster czyli Niszczyciel "mRufa"...

Moj osobisty brat cioteczny, a precyzyjniej rzecz ujmujac wujeczny (chyba, bo moze stryjeczny? nie ogarniam tego za bardzo bo w domu moim mowilo sie ogolnie "cioteczny/a" na wszelkie kuzynostwo, to jest o tyle zabawne ze np moja Mama miala samych braci, a jej kuzynki byly tez z braci mojej Babci. Fader ma braci i siostry ale wlasnie tu nie ogarnia kto sa moje wujki, a kto stryjki takze niech zostanie ze cioteczny), sluzyl swego czasu na jednostce plywajacej o sielskiej nazwie Czajka, wiec czemu nie mialoby tez byc nazwy "mRufa" no nie?
Nawet nie wiem jaki charakter jednostki plywajacej mojego brata, ale gdyby miala powstac jednostka obdarzona moja ksywka to stanowczo musialby byc to niszczyciel.
Bo ja mam takie dni kiedy czego nie dotkne to sie w popiol zamienia. Ewentualnie stopiony plastik. Ewentualnie zweglone buleczki. Ewentualnie rozlane cos gdzies. "You get the idea" ze tak sie posluze proteza jezykowa (jak przyjdzie mi do glowy bardziej swojskie sformulowanie to podmienie. slowo zucha - na harcerke nigdy nie awansowalam)
I wtedy najlepiej, zeby nie przenosila tlukacych sie przedmiotow, naczyn pelnych barwnego plynu, nie dokonywalam manipulacji na ostatniej sztuce czegokolwiek, nie dokonowala eksperymentalnych zmian w niczym. Bo jak nic cos rozpie... erm spier....erm jakby tu tak nie-kolokwialnie... o! Schrzanie.
Zdaje sie, ze znowu, wlasnie mam takie dni.
I tak sobie pomyslalam, ze zrobie maly przeglad niszczycielskich epizodow (NE).
Bedzie od Sasa do Lasa, jak mi sie przypomni.
---------------------------------------------------
NE 1
Jest chyba wczesna wiosna 1998. Nieco wczesniej (rok moze nie pelny), dostalam od Fadera (chyba) zegarek. Mozliwe ze sama go sobie wybieralam. Elektorniczny bo mimo, ze z czasem wszystkie modele damskie zaczely wygladac jak owoc zwyrodnialej wyobrazni jakiegos psychopaty (wielkie, toporne plastikowe krowy) to jakos zawsze mialam sentyment to elektornicznych zegarkow. Fader podzielal moje upodobanie pod warunkiem, ze bylo duzo przyciskow, podswietlenie i w ogole najlepiej wodotryski. Zegarek byl nadwyraz praktyczny i mial sie nadawac do plywania co mnie zachwycalo bo akurat nie dlugo przed tym osiagnelam kolejny prog wtajemniczenia plywackiego (czytaj - nie tone i na dodatek przemiesczam sie w upragnionym kierunku nie wychlapujac calego akwenu na brzeg, a od niedawna wlasnie czasem ten upatrzony kierunek jest w dol).
Nie pamietam ile sie tym zegarkiem nacieszylam zanim go porazilam pradem po raz pierwszy - nie wiedzac, ze to robie. Poszedl do naprawy, lekarz od zegarkow zdiagnozowal pusta baterie, dokonal wymiany i poszlo, zegark znowu zadzialal. Mam wrazenie, ze sytuacja sie powtorzyla ale nie jestem pewna. W kazdym razie jak wyjezdzalam po raz pierwszy na Wyspe, zegarek pojechal ze mna. Pochodzil sobie jakis czas az pewnego pieknego dnia (wlasnie wiosennego w 1998), zerkam na przegub i doznaje szoku. O ile godzina jeszcze przy przeszla bo 4:44 (chociaz bylo dopiero poludnie), to data mnie powalila - byl otoz 44ty Kwietnia. Nie wiem ktory rok, bo zegarek roku nie chcial juz pokazac. Dla niego czas sie zatrzymal.
Jako ze zegarek byl jeszcze na gwarancji (fabrycznej albo tez od ostatniej naprawy), wyslalam go do Rodzicieli. Fader chyba sam zaniosl zegarek do "lekarza" i po kilku dniach uslyszal zszokowane pytanie "Co wyscie mu zrobili??" Otoz okazalo sie ze bebchy zegarka wygladaja jakby zostaly potraktowane krotkim spieciem z gniazdka sciennego. To co? Znaczy to ja go porazilam pradem? Takim jak sieciowy?? Widac tak, No ale nie mozna bylo nam nic zarzucic bo choc stan jego byl podejrzany, nic nie wskazywalo na dzialanie celowe ani na to zebysmy go sami otwierali i traktowali wysokim napieciem ;)
Dokonano wymiany calego srodka i zapowiedziano, ze jesli to sie powtorzy to juz jednak bedzie po wszystkiemu. Powtorka byla rzecz jasna, ale juz mniej spektakularne i kolejnego roku dostalam kolejny zegarek, tym razem duuuuzo trwalszy, bo wykanczam go do dzis na drugim pasku, choc obecnie (od jakichs 4-5 lat) mieszka juz w szufladzie, bo jest pamiatkowy.
--------------------------------------------------- 
NE2 
Pierwsze auto w UK.
Od soboty 9 sierpnia 2008 mam auto. Pierwsze moje autko na wyspie... Nuffka funkiel nie... erm...
no wlasnie - lewe boczne lusterko obdrapalam juz pierwszego dnia bo przeciez do
cholery, lewe lusterko porzadne samochody maja tuz obok kierowcy, no nie?
---------------------------------------------------
NE3 
Kwiecien 2008. Sie konczy. Niedziela rano. (sa polskie znaki bo to ekstrakt z maila jest pisanego na starym polskim laptopie)
Zaswędziało mnie rano oko. Na tyle mocno, że podniosłam sie z łóżka i bezmyślnie sięgnęłam ręką do szafy, na właściwa półkę, złapałam buteleczkę z kroplami do oczu i popędziłam do lustra celem zakroplenia owych kropli do rzeczonego oka.
Jakież było moje poirytowanie gdy zamiast do oka, około 90% kropli poszło na policzek (trochę weszło do oka ale ułamek). Przyjrzałam się odbiciu lustrzanemu zakraplacza i coś mnie tknęło. Co on taki dziwny, przecież poprzednio był mniejszy i idealnie dostarczał krople do oka bez nijakich przecieków? 
hm... i ta butelka jakby większa??
Co za cholera? 
Patrzę na buteleczkę z wieksza uwaga, a na niej jak wół napisane - Otrivin - nasal spray.
Oz QR..... zakropliłam sobie do oka krople do nosa. 
Ale jakim cudem, przecież tam powinna być buteleczka z Cromohexalem do oczu... w pudełeczku!
No tak - nie zwróciłam uwagi, że złapana buteleczka jest luzem. 
Matko jedyna wysusze se oko, czy co?? co ja mam teraz zrobić?? 
Robie co nastepuje:
Galop do łazienki żeby przepłukać oko dużą ilością wody, solą fizjologiczną. Tez dużą ilością. 
Oko poki co na miejscu.
Szukanie ulotki od Xylorhinu bo to ten sam składnik żeby zobaczyc co piszą o dostaniu się go do oka... nic... qr... zawsze to piszą... znowu troche soli fizjologicznie i nerwowa myśl... budzić dziewczyny? dzownic do pomocy lekarskiej?? ale coś nic mnie nie piecze ani nawet nie swędzi jak przed cała imprezą... patrze do lustra... nic. Ejze, nawet jakby bielsze bialko niz to nie potraktowane oko... hm... z nieco mniejsza panika - poszukam w interku... w opisach nic nie ma o oku tylko żeby nie łykać... no nie łykałam.
W końcu po kilku próbach typu przypadkowe zakroplenie do oka, kontakt xylometazolinu z okiem, itp dostałam tekst "mieszanka xylometazoliny z czymśtam jest stosowana jako preparat do oczu łagodzący zaczerwienienie i podrażnienie spojówek..."
Głupi to ma szczęście co?

Tym bardziej, że gdybym poszła do łazienki w celu łapania kropli to miałam szanse złapać identyczny w ksztalcie pojemnik kropli do nosa z Vicks, ktory do wszystkiego dodaje mentol. Po tym to bym szału jak nic dostała. 
Ale nauczkę mam żeby nie sięgać po rzeczy co do których jestem świecie przekonana że są tam gdzie sięgam.
---------------------------------------------------
NE4
No i od raz uwspomnialo mi sie wczesniejsze duzo Wiedzminskie oko.
Poczatek 21 wieku ze tak gornolotnie zaczne, niedawno przenioslam sie na wlasne. NIE na Wyspie. Poranek w dzien roboczy, szykuje sie sie do wyjscia do pracy i w lazience ukladam koafiure (czytaj przyklepuje sterczace kawalki i wzburzam przyklapniete). Gotowa i w miare zadowolona z efektu chwytam w reke lakier do wlosow i... psiukam w odwrotnym kierunku - tak... lustro jest pieknie polakierowane. Zaden wiatr go nie zwichrzy. 
Koryguje ustawienia i... tu nastepuje dramat - koordynacja oko-reka nagle dostaje krotkiego spiecia i naciskam spust ZA wczesnie. 
Normalnie nosze okulary, ale tego dnia okulary byly jeszcze nie zamontowane i strzelilam sobie tym lakierem prosto w oko.
Cholera jasna.
Oczywiscie plukanie oka - prawie mu prysznic zrobilam! no niby ok, nie piecze i nie robi sie czerwone ani nie wyplywa... zaraz zaraz nie, czerwone sie nie robi... tylko CZARNE!!
Tu zbaranialam kompletnie bo jak to?? Przygladam sie dokladnie i jakos tak kijowo widze tym okiem, wiec wytrzeszczam to drugie, niepolakierowane i widze jak mi sie rozszerza zrenica, ze tak powiem "w oczach" a konkretnie to w tym jednym.
Krotko po lekturze Wiedzmina bedac, pierwsze skojarzenie mialam blyskawiczne - ciekawe czy bede tez miala super szybkie odruchy!?! Niestety nie. Nawet po ciemku nie widzialam jakos szczegolnie lepiej.
Odczekalam jeszcze troche, rozszerzanie sie zakonczylo, wiecej nic sie nie dzialo, przywdzialam okulary i pojechalam do pracy bo jednak na nowy lakier do wlosow trzeba zarobic, a oko zgrubnie dzialalo. Tylko dziwnie wygladalo przez jakies 2 godziny. Wyszlo mi ze w tym lakierze musi byc cos co daje podobny efekt jak atropina wiec samo minie. Oko mam na dzis, a nawet oba.
---------------------------------------------------
NE5
I skojarzenie dalsze juz calkiem ostatnio tak z 1.5 tygodnia temu, postanowilam, ze lato sie zaczelo nawet na Wyspie i nie moge juz udawac, ze musze nosic cieple antygwaltki (czytaj podkolanowki) do spodni 7/8 czy 3/4 a w przeswitywalnych (bo nie lubie na boso), widac nawet te moje liche i blade trzy na krzyz klaczyny na nogach - podjelam meska decyzje zmarnowania pol godziny mego cennego czsu ktory mogl zostac zuzyty na czytanie jakiegos bloga albo nawet ksiazki i odkopalam ze zwalow kurzu stosowne produkty w lazience. Okazalo sie ze mam sztuk 2. Jeden zakupiony podczas ostatnich wakacji z mysla ze jakby co to w trakcie sie odskrobie na goleniach zeby nie ranic poczucia estetyki Kanadyjczykow (hahaha... oh buhahahahaha... nie, nie z poczucia estetyki Kanadyjczykow ale z tego, ze w zasadzie to glownie ubolewalam ze nie mam na nogach futra jak bialy niedzwiedz tak mi bylo zimno bo pod koniec lata w centralnych rejonach Kanady spadl snieg. I nawet chwile polezal w niektorych miejscach). Ale drugi mam znacznie dluzej wiec chyba zaczne od tego drugiego. Jeden byl to "krem pod prysznic, ze sie naklada gabka i pozniej druga strone tejze gabki zmywa pod prysznicem, a moze sie po prostu zmywa, nie pomne. A ten drugi to byl spray. Kiedys uzywalam takiego i uznalam, ze tak bedzie najlatwiej bo juz sie tego dnia prysznicowalam i nie trzeba bylo jeszcze drugi raz brac duszu. 
Kluczowe slowo w tym przypadku to "latwiej" i polecam je bardzo uwadze. 
Odpakowalam zatem spray, wlazlam do wanny zeby opryskac giry, naciskam przycisk, kierujac calosc we wlasciwa strone. 
Nastepuje zalosne "pffffrrrt" i koniec. 
Cisza i brak pianki. 
Pociskam ile wlezie w kazda strone nawet do gory denkiem i nic. 
Pamietna wyczynow z lakierem przywdzialam okulary (och jak slusznie), i zaczynam badac koncowke i calosc z nadzieja, ze cos tam zobacze. 
Nic. 
No to sprawdzam czy sam spray dziala - owszem pocisnieta rureczka produkuje piane bez oporow, ale ta metoda moglam sobie jedynie wydepilowac wlosy spod paznokci, a tam natura jakos mi poskapila uwlosienia, ewentualnie nanosic mikroskopijne kopczyki pianki na kazdy klaczek na goleniu osobno. Owszem wykonalne ale mialam tylko zmarnowac pol godziny a nie reszte weekendu!!
Wylazlam z wanny, poszlam na salony i wykopalam igle, kombinujac polowicznie slusznie, ze moze jednak przytkal sie wylot koncowki. Podlubalam nieco do igla, probuje w w umywalce (nie, nie wlazlam do umywalki, tylko wetknelam tam spray). 
Nic. 
Po wielu manipulacjach i paru hektolitrach wody wlanej w koncowke, a nawet deperackim nieco przedmuchiwaniu metoda usta-wylot i usta-wlot okazalo sie, ze owszem przytkany bylo ale nie wylot tylko wlot i igla grzebalam po zlej stronie. Moze jakby byla ciensza to by zalatwila sprawe ale nie byla.
No ale udalo sie, umywalka zostalam w koncu z sukcesem opryskana pianka.
Na skrzydlach tego sukcesu wskoczylam do wanny, nie zabijajac sie przy okazji, ustawilam sie przytomnie tylem do sciany, nakierowalam spray na golenie z mysla ze jade od kolana do kostki, ruszylam.
Psikam zawziecie, slysze ze leci ale na goleniu czysto. Patrze uwazniej, a ja mam pieknie opryskana klatke z piersiami (odziana w tunike wiec same straty)... pomyslalam sobie nawet, cholera szkoda ze nie mam wlochatej bo bym sobie jak raz mogla wydepilowac... 
Podziekowalam tez w duchu za te okulary bo mialy na sobie kropke pianki czyli na upartego moglabym tez obskoczyc rzesy.
Skorygowalam nieco ustawienie myslac, ze widocznie cos krzywo trzymam i cisne na nowo. Cholera, niby golen dostala, ale nie ta co celowalam!?!
O co chodzi?
Przygladam sie temu co robie z coraz wiekszym zainteresowaniem - psiukam pod roznymi kontami, opryskujac przy okazji stopy tak, ze jakbym byla hobbitem z wlochatymi stopami to bym sobie mogla jak raz podobnie jak klate, wymuskac je na gladko. Ale stopy podobnie jak klata nie posiadaja u mnie bogatego uwlosienia, czas plynie i pianki w pojemniku tez ubywa, wiec zaczynam myslec. 
I wymyslilam - otoz mianowicie jak dlubalam ta igla to pewnie sdeformowalam wylot i teraz pole razenia spraya zmienilo sie z punktowego w piersciniowe.
Stosujac sie do tej obserwacji udalo mi sie w koncu opryskac pianka wlasciwe partia mojej osoby, a przy okazji bardzo dokadnie pokryc pianka scianki wanny po obu stronach. 
Wanna nie wymagala depilacji wiec po prostu ja przy okazji po zakonczonym zabiegu dokladnie umylam.
Calosc tej imprezy zajela mi, ku memu zaskoczniu, zaledwie kilka minut dluzej niz te planowane 30 minut! 
---------------------------------------------------
Na razie zkoncze te autoreklame, ale chyba widac ze moje nieszczycielskie zapedy bywaja skierowane najczesciej przeciwko mnie samej!!

Thursday 4 June 2015

Jak to mRufa konna jechala, czyli raz na koniu raz pod... koniem?

Podobno nie byl to moj pierwszy raz. Nawet dowierzam, bo istnieje dokumentacja fotograficzna jak to w wieku lat paru dosiadam wierzchowca (mogl byc to osiol jednakowoz, wiec nie wiem czy sie liczy).
Koni ogolnie troche sie boje (no chyba, ze mechaniczne to wtedy kielznam z wielka luboscia), bo to zwierzeta sa duze i jakby nieco szalone, chociaz na pewno nie glupie. O co to, to nie. Plochliwe i wielokopytne i moga uczulac, ale nie sa glupie. Nieodzalowany Sir Terry tez tak o nich mowil, ze sa nieco szalone wiec prosze mnie nie wytykac palcami i na stosie nie palic.
Jeszcze bardziej boje sie krów choc doic umiem.
No ale Kon to tez srodek transportu, mozna by powiedziec organiczny i ekologiczny i stanowczo biodegradowalny, ale transportu, wiec z tego tytulu ma pierwszenstwo gdy idzie o przelamywanie sie.
Powozic konia tez kiedys probowalam, chyba jeszcze z Dziadkiem, czyli znowu w dzieciecych mych latach. I nawet bylo to pozytywne przezycie o tyle, ze jeszcze wtedy chyba nawet rower mialam taki mocno organiczny, wiec ogolne doznania konskiej epopei (duze slowo wiem, ale obiecuje, ze nie az tak mocno przesadzone, choc mowa bedzie o koniu jednym) byly dla mnie przezyciem bardzo nowym.
Takze parafrazuja Cezarego Zaka, zasylyszanego podczas wystepu na 40-lecie Drozdy z Sali Kongresowej (Kot, zwierze czterolapne od spodu....):
Kon, zwierze czterokopytne od spodu... (i to jak!)
A zaczne jak zwykle od podrozy w czasie.
Mowimy zatem o poznych latach 90tych. Mysle, ze albo tuz przed rokiem 1997, ale nie wykluczone ze byl to epizod z konca 1998. Jest to chyba pozny listopad/wczesny grudzien. Ale mozliwe ze na przyklad styczen/luty i wtedy trzeba dodac +1 do roku w obu opcjach. Jest snieg. Jakos mi tkwi w oczach, ze nie jest to typowy czas sniegu, ale nie jest tez kompletna anomalia on. Ten snieg.
Stad watpliwosc czy aby to nie listopad. (zapytalam dElvix, moze skoryguje. Skorygowala. Listopad 1998).
Moja przyjacilka dElvix miala 2 psiapsioly z licemu - Niemke i U. Trzymaly sie blisko cale lata licealne i po szkolach tez. I standardowo, jak u jednej byl jakis gruppen wyjazd to jechaly we trzy. Ja doszlam dopiero w latach studenckich i to tak bardziej w drugiej ich polowie i tylko ze strony dElvix.
Zostalam zatem zaproszona jako surogatowa "Niemka" przez moja przyjaciolke dElvix na weekendowy wyjazd integracyjny z ich (delvix i Niemki) trzecia przyjaciolka - wlasnie U, jej owczesnym partnerem P i owczesnym zakladem pracy.
U pracowala w znanej firmie fotografia sie parajacej.
Jest to istotna informacja, ale ani funkcja U, ani dokladna nazwa zakladu nic nie wnosi.
Pojechalismy zatem do miejscowosci o malowniczej nazwie: Guzowy Piec. Byl tam osrodek w jakis sposob spokrewniony ze znana obecnie siecia o bardzo polskiej nazwie, wtedy jednakowoz byl to po prostu Hotel, sztuk jeden o dosc luksusowej reputacji.
Juz w drodze zapowiadalo sie na ciekawy weekend gdy P, prowadzacy samochod, stoickim glosem odezwal sie do wlokacego sie przed nim, z zamiarem skrecania, innego pojazdu tymi slowy: "Skrecisz w tym tygodniu?" a byla to sobota. Rozbrojona w ten sposob wysluchalam opowiesci o osobach, ktore beda obecne na integracji - ja po raz pierwszy, dla dElivx to byly po prostu aktualizacje. Obie zaczely sie glupawo rechotac na mysl o tym, ze spotkam tam niejakiego Kretynskiego. Nawet stoicki P okazal pewne rozbawienie. Zaintrygowana ta wzmianka domagalam sie wyjasnien.
Kretynski to rzecz jasna ksywka, nadana mu z racji przejezyczenia jakiegos klienta, ktory to nie doslyszawszy dobrze nazwiska przez telefon, nieco je skrzywil i dzwoniac do zakladu pracy poprosil o p. Kretnskiego. Nazwisko chlopaka brzmialo dosc podobnie, ale nie w tym szkopul. Szkopul w tym, ze kolega Kretynski miewal (a moze nadal ma?) dosc kretynskie pomysly, w szczegolnosci pod wplywem, i pod tymze wplywem usilowal je wdrazac w zycie, ku uciesze postronnych i czesto gesto na wlasna bezposrednia szkode, a nastepnego dnia nie pamietal kompletnie nic. Nawet jesli byl pod stosunkowo niewielkim wplywem, film mu sie urwal bardzo wczesnie.
Zatem ksywka sie przykleila i oszczedza mi koniecznosci nadawania mu pseudonimu tutaj. Licze na to, ze sam tu nie trafi bo po tym jednym spotkaniu nigdy wiecej nasze drogi sie nie zeszly. Ale wybiegam za mocno na przod.
Wrocmy do samochodu, ktory (po coraz bardziej zimowym krajobrazie) toczy sie dziarsko w strone Guzowego Pieca.
W samochodzie tym dziewczyny, a glownie U opowiedzialy mi o koledze rozrywek przysparzajacym co nastepuje: 
Epizod 1 - o nazwisku, nie bede sie powtarzac. Z racji brzmienia bylo zabawne samo w sobie ale jeszcze nie tak jak powinno. 
Epizod 2 - odbywa sie impreza, jakas taka impromptu, u kolegi Kretynskiego. U zaproszona ale z jakichs powodow, z torba w ktorej byly kabaczki (moze ktos jej przyniosl a moze zakupila? Teraz juz nie pomne), przybyla na miejsce nieco pozniej niz wszyscy, wiec wplyw juz zaczal wystepowac. Postawila torbe w przedpokoju, oznajmila gospodzarzowi, ze jakby zapomniala to zeby ich nie wyrzucal i dolaczyla do imprezy. Potencjalnie wplyw sie zintensyfikowal. Impreza dobiega konca, goscie sie rozchodza do domow, a torba z kabaczkami zostaje. Przychodzi poranek. Ekipa przychodzi do pracy, kolega Kretynski sie nie stawia. Chyba komus zglasza, ze jest chory, a moze mial planowy dzien wolny, znowu brak mi szczegolowej pamieci.
U zauwaza jednakze brak kabaczkow i dzwoni do niego "Sluchaj, zostawilam wczoraj u Ciebie kabaczki..." kolega na to "Co??" U odpowiada "No kabaczki, w torbie w przedpokoju zostawilam, moze przywieziesz je jutro? czy moze lepiej jak dzis podjade?" kolega na to z wielka ulga, az slychac kamienie spadajace mu z serca " Oh Boze, a ja juz mialem po lekarza dzwonic, bo myslalam, ze to delirka - wstaje rano ide do lazienkia, a w przedpokoju takie WIELKIE ogory widze... Przeciez takich w naturze nie ma to pewnie mi sie juz jakies dziury w mozgu od tego alkoholu porobily!!"
Epizod 3 - odbywala sie impreza, znowu, i znowu w gronie z zakladu pracy aczkolwiek ze skladem limitownym. Impreza juz rozkrecona, wplyw wystapil, ale bez draki. Impreza jest potencjalnie u kogos innego, ale nie wiem kogo.
Przy oknie w lokalu stoi tapczan, a na tapczanie zalegly dwie panienki i przegladaja jakies czasopismo. Kolega Kretynski wchodzi do pomieszczenia, widzi dziewczyny lezace na tapczanie i wydaje entuzjastyczny okrzyk "O! Dziewczynki! Lezycie sobie? To ja do Was lece!" I skoczyl szczupakiem celujac miedzy te dziewczyny. Ale za duzy rozbieg wzial czy co, bo zamiast wyladowac miedzy nimi - bo przewidujaco sie rozsunely, przyrznal centralnie czolem w parapet, a parapety w owym lokalu byly solidne - betonowate takie. Nie stracil przytomnosci ani nie rozbil sobie lba, ale gwizdnal sie na tyle mocno, ze wykonal sobie siniaka na tym czole, co ujawnilo sie pozniej. Nastepnego dnia, przychodzi do pracy, w sporych ciemnych okularach, z grzywka na czole i podejrzliwie wypytuje wszystkich co sie poprzedniego dnia dzialo, ale nie chce powiedziec czemu sie pyta. W koncu ktos tam odkryl, ze chodzilo o pochodzenie siniaka bo mial obawy ze moze z kims sie pobil!

W tym momencie uwierzylam, ze czeka mnie przezycie niepowtarzalne, bo choc sama rotargnieniem moge startowac w swiatowych konkurasch smialo liczac na min pierwsza 10tke, to wielu godnych przeciwnikow do tamtej pory nie spotkalam no i nie za bardzo wierzylam w to cale legendarne "urywanie sie fimu" aka pomrocznosc jasna itp. Ale w Kretynskiego uwierzylam.
A czemu?
A otoz za mna byla juz wysluchana rozmowa z pewnym spikerem radiowym - Szymonem Majewskim - znana postac acz nie wiem czy dalej sie w owym radiu udziela. Otoz zapytano p Szymona o najgorszy moment zyciowy na antenie. W odpowiedzi uslyszelismy jak to szedl z nareczem plyt (nagran, a moze singli, nie wie mco tam a drugiej polowie lat '90 w uzyciu radiowym bylo) do studia, podczas gdy nadawali jakas muzyke i w studiu potknal sie o cos i mu to narecze nagran/plyt wysypalo sie i jedno z nich pieknym lukiem poszybowalo w strone glownego wlacznika/wylacznika ustrojstwa grajacego i wylaczylo muzyke. Na antenie nastala cisza... W to bylam w stanie uwierzyc bez problemu mimo, ze moje osiagniecia w grze w darta (inna historia nieco pozniejsza historycznie), byly jeszcze przede mna.  
Ale mialo byc o koniu.
Kon wystapil jako jedna z atrakcji integracyjnych - byla beczka piwa, ognisko z kielbaskami itp oraz Kon. Kon byl piekny, kasztanowaty i przewidzane bylo, ze kazdy moze go dosiasc i kulturalnie sie na nim przejechac na uwiezi. Mial swojego prowadzacego/opiekuna i zupelnie nie przejal sie tlumem podekscytowanych 20/30 latkow (taka srednia to byla, szef zdaje sie przezentowal juz te gorsza strone 30, ale nie badzmy drobiazgowi, wszak to sama mlodosc jeszcze jest, nieprawdaz...). Jako ze stanowilam najnizszy egzemplarz ludzki, potencjalnei tez najmlodszy, aczkolwiek nie najmniejszy - jak juz moglam wspominac zawsze bylam ukochana przez grawitacje, a mialam sie owego dnia przekonac jak bardzo) wstepnie mialam zamiar sobie te przyjemnosc darowac.
Ale wszyscy to wszyscy, wiec mRufa tez.
Odczekalam ,az pare wiekszych osob (w obu kategoriach) zamontowano na wierzchowcu (w tym jeden osobnik, zdaje sie, ze nawet kolega Kretynski, dal rade przeleciec nad konskim grzbietem i zawisnac po drugiej stronie, ale trzymano go za noge wiec nie spadl) i dalam sie w koncu namowic.
Odziana bylam stosownie do pogody w wloczkowe rekawiczki oraz moje ukochane laciaste dzinsy, ktore sobie kupilam na wakacjach w slonecznej Italii i uznalam, ze to doskonala okazja aby je odziac (mialam tez rzecz jasnka, kapotke, i rozmaita odziez spodnia, a nawet buty - krzyzowke pomiedzy workboots i traperekami). Bedac corka mojej Mamy, mimo ze wyjazd byl doslownie na weekend - sob.niedz, to mialam tez ze soba drugie spodnie, mniej imprezowe ale bardziej komfortowe bo czlowiek lubi sie w kwaterze przebrac itp.
Poczulam sie zadowolona za jeszcze sie nie przebralam bo dzinsy do jazdy konnej wydaly mi sie nad wyraz stosowne... Jedyny problem to to, ze byly to dzinsy o dosc waskich nogawkach - dzis to by sie nazywalo Straight leg - i nie za bardzo moglam w nich sie elastycznie, ze tak powiem rozkraczyc, wiec zadarcie nogi do strzemienia bylo dosc trudne i sila rzeczy nie mialam juz czym dokonac odbicia od ziemii zeby sie wdrapac na siodlo.
Na szczescie pomagacze byli na to nastawieni i zalapawszy mnie za zadek (rzadnych tresci podprogowych!) dali mi takiego dubla, ze z ta napieta i wyprostowana noga prawie przelecialam na druga strone jak Kretynski! Ale nie przelecialam. Usadzona, dostalam lejce w garsc i kazali mi ruszyc.
"Ale jak?" pytam, "On nie ma pedalu gazu ani sprzegla!". Kazali pociskac boki lydkami. Tylko, albo nie przewidziali ze moje lydki sa nieco innym miejscu niz u pozostalych, albo moze ja za delikatnie cisnelam (albowiem balam sie, ze go zaboli), ale jakos dalam rade - zadzialalo. Ponizsze pamietam cala soba dokladnie, wyryte jest chyba w material genetyczny.

Jade. (Dopiero wtedy rozejrzalam sie wokol siebie...) Kurza morda, zebata jak tu wysoko! Matko jedyna czemu on skreca, przeciez nic nie zrobilam. A uff, prowadza go w kolko. Dobrze, bo przeciez on nie ma kierownicy. Ciekawe jak zrobic, zeby skrecal siedzac, z gory.. no nic na szczescie nie musze wiedziec, prowadza go... O matko jak ja z niego zsiade przeciez bym sama nie wlazla. No nic. Jeszcze jade.... Heh, nawet to fajne, takie relaksujace chyba nawet.... o cos do mnie wolaja...
Co?? Ah. Mam go zatrzymac. O matko jak?? "Gdzie on ma hamulec??"
Nie ma hamulca? Mam ciagnac za te lejce?? Przeciez on ma tam w pysku ten dynks, no wedzidlo, bedzie go bolalo!! Nie?
O matko jedyna mam go ciagnac za pysk delikatnie. Spokojnie. Moze mu geby nie rozerwe...
Pociagam raz. Nic. Cholera. Drugi ciut mocniej. Nic. Trzeci znowu mocniej. Uff zatrzymal sie.
"A jak ja mam zejsc?" Ze przekrecic sie na bok, obie nogi z tej samej strony i trzymac sie tego tu i ze zjade? yyyy, "a nie mozecie mi jakiegos stolka podstawic? Nie?" hm.. no nie wiem. Ok, ok, sprobuje.
Przekrecam sie na brzuch, lapie jedna reke ten dynks z lewej, druga tyl siodla i zaczynam zjezdzac na brzuchu po krzywiznie siodla, idzie mi dobrze. No to juz, wisze na prostych rekach i usiluje wymacac stopami grunt... cos jakby... no dobrze to puszczam rece... Juz luzujac te rece czulam, ze cos jest zle, ale dopiero widzac nad soba konski brzuch dotarlo do mnie co sie stalo - nie przewidzialam tego, ze ten snieg dobrze juz uklepany i moje buty nie do konca zimowe nie zlapia przyczepnosci, a wloczkowe rekawiczki na sliskiej skorze siodla dodaly sie do poslizgu moich podeszw i zmiast z gracja opasc na nogi... z nie mniejsza gracja opadlam na plecy, pieknym slizgiem wjezdzajac pod konia, aczkolwiek nie az takim aby wyjechac bezpiecznie i malowniczo z drugiej strony.
W tle od momentu zawisniecia na rekach slyszalam trzaskanie migawek... i owo trzaskanie umilko dopiero jak lezac pod tym konskim brzuchem pomyslalam sobie "cholera czy ja zdaze wyjsc spod niego zanim ruszy??" i w tym momencie kilku facetow rzucilo mi sie na pomoc, zanim jeszcze zaczelam sie sama gramolic. Maly cud, ze wszyscy rzucili sie z tej samej strony bo przez ulamek sekundy mialam jeszcze wizje jak ciagna mnie z dwoch stron, a kon uznajac ze mu sie nudzi przesadza nas pieknym skokiem i galopuje w las.
Nic takiego oczywiscie nie nastapilo, ale wizja ta mnie tak rozbawila, ze wyciagali mnie spod tego konia w spazmatycznym chichocie.
Caly ten epizod - lacznie z moim montazem na koniu, az po chwile wycigania mnie spod owego konia, zostal uwieczniony bez mala jak historyczny dokument z wizyty dostojnikow partyjnych, bo jak juz wspomnialam, cala prawie ekipa to byli pracownicy zaklad fotografia sie parajacego
Po mnie na konia zamonotwali Szefa. Szef przebil moj wystep albowiem kon sie potknal i poslizgnal i Szef spadl z konia razem z koniem. Nikomu nic sie nie stalo. Szefowi nawet nogi mocno nie przycisnelo, a kon otrzasnal sie blyskawicznie.
Teraz juz nie pamietam czy byl drugi kon, ale pewnie byl bo mielismy jeszcze druga ture przejezadzek, ale ja juz nie reflektowalam bo o ile wsiasc bym juz dala rade lepiej - dzinsy jakby  sie nieco rozciagnely i uelastycznily przez poprzednie akrobacje, to wiedzialam ze demontaz zakonczy sie znowu slizgiem pod konskim brzuchem, a mysl ze moge nie zdazyc wyskoczyc spod spodu zanim ten kon ruszy byla dosc stresujaca (dopiero pozniej ktos mi wyjasnil, ze kon by mnie nie podeptal w takich warunkach), ale pozostali, lacznie z szefem na te druga runde reflektowali. Obyla sie kompletnie bez przygod, czyli mozna by rzec nudno.
Ciekawa rzecz, ze nie przeszlo mi przez mysl ze moglby mnie ten kon "olac" w doslownym tego slowa znaczeniu...
Ciekawa rzecz 2, ze pamietam niektorych jezdzacych ale np ani U ani dElvix nie widze, chociaz wiem na 100% ze dElvix jezdzila.
No ale to nie byl koniec rozrywek bo dzien byl mlody.
Jak juz meldowalam, byla beczka piwa (niewatpliwie nie tylko), ale ja jakos bylam nie pijaca. Nawet nie, ze abstynentka, po prostu nie przepadam ze piwem. Bylo tez ognisko. Towarzystwo bawilo sie fajnie, ja troche na uboczu orbitowalam okolice gdzie krecily sie znane mi osoby. Dolaczylam do dElvix i rozmawiamy. W trakcie rozmowy odkrylam pieniek, dosc wysoki ale nie za wysoki i postanowilam oprzec na nim nonszalancko noge, zachecona pozornym uelastycznieniem moich spodni. Mysl wprowadzilam w czyn energicznym ruchem i poczulam, bardziej niz uslyszalam, trzasniecie w okolicy tego no... kroku spodni, i taki niepokojacy chlodek w tamtych rejonach. Zbladlam pdobno i jakos tak zamarlam na moment (to wiem z relacji dElvix), przy czym soba pamietam, ze zar mnie oblal z drugiego konca mojej osoby - od twarzy strony. Szybciutko opuscilam noge na snieg i nieznacznym gestem obciagnelam sobie kurtke za tylek. Co robic... i co sie w ogole stalo??  Moj udzial w rozmowie mocno okulal. Zwrocilam sie do dElvix z prosba o klucze do domku, a zapytana co sie stalo zdaje sie ze odmruknelam cos niewyraznie i powiedzialam, ze zaraz wroce.
W domku rzecz jasna odkrylam co sie stalo i nawet zgadlam dlaczego - material nadwyrezony gimnastyka konska, w szczegolnosci tym naciaganiem przy wsiadaniu, przy szarpnieciu gdy wykonywalam dziarski wykrok celem oparcia nogi o ten cholerny pieniek, material po prostu puscil. Jak juz wspomnialam mialam spodnie na zmiane - byly to nawet dosc cieple spodnie z takiego materialu z meszkiem na wierzchu, wygladaly dosc elegancko czyli niestosownie do ogniska ale co tam. Lepsze niestosowne spodnie niz dziura prawie na tylku. Przebrana poszlam znowu na zewnatrz i wyjasnilam dElvix co sie stalo powodujac oczywiscie wielka wesolosc.
Wieczor sie toczyl i po zjedzeniu kielbasek ogniskowych i innych patykowatych potraw, oraz osuszeniu duzej czesci zapasow napojow wyskokowych twoarzystwo zapragnelo poskakac przez ognisko. Glownie rzecz jasna towarzystwo meskie. Ognisko zostalo doprowadzone do stanu skoko-przydatnosci bo jakos nikt nie czul potrzeby stac sie ludzka pochodnia, ani nawet ujrzec takowa w akcji ;)
I zabawa sie zaczela. Panowie brykali w te i wewte, odajac sobie animuszu okrzykami oraz lykami z plastikowych szklanek. Skakal tez kolega Kretynski, ktory jak dotad nie pokazal nic godnego raportu. Po jakims czasie skoki sie nieco juz znudzily i jako ostatni bryknal kolega Kretynski. Bryknal dosc niefortunnie bo sie na sniegu uskakanym poslizgnal, co samo w sobie by nie bylo ewenementem owego dnia, ale niefortunnosc polegala na miejscu poslizgu - otoz fiknal prosto w dosc spory pieniek lezacy na ziemii i przyoral w niego udem. Ilosc spozytego napoju wyskokowego sprawila, ze odbil sie od ziemii jak sprezyna, ale nie czul juz ognia do skokow przez ognisko.
Reszta z nas (w tym osobista malzonka finalnego skoczka) upewnila sie, ze jest caly i nic sobie jawnie nie uszkodzil, zaczela sie niemrawo rozchodzic po domkach, bo chlod dociskal, a ognisko w koncu dogaslo. Oczywiscie nie obylo sie bez kilku wizyt pomiedzy domkami i jedna z nich byla wizyta u nas jednego z kolegow - ktory chyba nam przyszedl zameldowac ze kolega Kretysnki zostal bezpiecznie zapakowany w posciel i nigdzie nie puchnie, a za to pochrapuje sobie zdrowo. To samo w sobie nie byloby godnym wzmianki - ot neutralna troska o blizniego, gdyby nie fakt, ze meldujacy kolega przybyl do nas w szortach i klapeczkach a do tego w kurteczce od dresu, a byl pod silnym wplywem, ale najwyrazniej wplyw ten nie rozregulowal mu ukladu motorycznego. Na jego widok, dElvix odezwala sie "Ty, a nie za goraco Ci aby w tych klapeczkach??" przyprawiaja mnie o atak kaszlu scenicznego, a on popatrzyl na nia z wyrzutem i odparl, jakby po namysle i smiertelnie powaznym tonem "Nie... nawet calkiem zimno." Na co juz nie strzymalam i ucieklam do sypialni sie wysmiac bo scenka byla niepowtarzalna.
Przyszedl poranek. Pozno bardzo przyszedl. Jakos po 11tej zebralismy sie na sniadanie, ktore bylo niezwykle smakowite i miedzy innymi podano swietnie przyzadzona jajecznice.
Nie lubie jajek za bardzo. A juz miekkich pasjami nie. A jajecznica z glutami to juz jest tortura. Ale ta byla na prawde swietnie przyzadzona. Do tego stopnia, ze pol roku pozniej opowiadalam o niej mojej mlodszej kuzynce w slowach "I podali nam taka pyszna jajecznice, ze swiezutkich wiejskich jabluszek"...
Pod koniec posilku, (ktory ogolnie nie cieszyl sie wysoka popularnoscia tego poranka, bo jednak te napoje wyskokowe znikly wszystkie, ja nie pilam ich wcale, a moi towarzysze z samochodu i zarazem domku tez niezbyt wiele) na sale wkorczyl kolega Kretynski.
Obecnie zamarli w oczekiwaniu. Kolega przywital sie radosnie, pochwalil selekcje potraw i zasiadl za stolem. Ktos zadal mu pytanie jak sie czuje, na co Kolega przystepujac do posilku oznajmil ze swietnie, wyspal sie jak nigdy, tylko ma na udzie takiego wielkiego siniaka i zupelnie nie wie od czego.
Zdaje sie, ze z krzesla spadlam tylko ja. Nie wiedzialam gdzie schowac twarz, a uciec nie mialam jak, wiec z tlumionego smiechu praktycznie zjechalam pod stol. Pozostali juz przyzwyczajeni rzeli i rechotali jawnie. Nie pamietam juz teraz czy ktos mu wyjasnil, ale mam wrazenie ze skakanie przez ognisko nie zostalo zarejestrowane w jego pamieci.
Nastepnego roku, latem, wybralysmy sie z dElvix na maly urlop nad morze pt Baltyk i przy okazji odwiedzilysmy powinowata dElvix. Podczas wizyty, opowiadalysmy jej o naszym wyjezdzie do Guzowego Pieca i w stosownym momencie wstalam z fotela aby zademonstrowac wykrok do pienka. Mialam na sobie inne spodnie, letnie typu 3/4 i podczas wstawania jakos mi sie okrecily czy zsunely i przy robieniu demonstracyjnego wykroku, poczulam znajome trachniecie i lekki przeciag w okolicy tylnej, gornej czesci uda. Zakonczylam demontracje i szybciutko usiadlam w fotelu. Nie ruszylam sie z niego do konca wizyty. Zauwazylam, ze dElvix mi sie uwaznie przygladala przez moment ale nic nie mowila. Reszte wizyty przesiedzialam jak trusia, ogolnie malo sie udzielajac, ale nie budzac podejrzen. Wychodzac usilowalam isc mozliwie tylem do ludzi bo nie mialam na sobie sukmany zeby zaslonic potencjalny przeswit, ale i to nie wzbudzilo podejrzen.
Wsiadamy do samochodu. Chyba mojego, bo majaczy mi sie ze dElvix mam po prawej. Z zapalonym silnikiem ale nie ruszamy, a ja mowie do dElvix "Zaczekaj. Musze cos sprawdzic." i bezceremonialnie obejmuje wlasne udo. Tak. Trachniecie nie bylo wyimaginowane. W portkach zieje dziura. Wyjasnilam co robie i co sie stalo nieco zbaranialej dElvix i uslyszalam "A, to dlatego bylas taka spokojna i nieruchoma przez reszte wieczoru!" i ryknelysmy smiechem. Oczywiscie przy kolejnej wizycie u owej powinowatej temat zostal odswiezony, ale ja juz demonstracji odmowilam. Stanowczo.
Takze jakby mnie ktos chcial kiedys na jazde konna zapraszac to 2 pary spodni na zapas potrzebne jest, stoleczek lub tez trampolina, a moze nawet oba. Acha i silne miesnie brzucha oraz mimiczne oraz oswiadczenie, ze nie czyni mnie za swoje zejscie odpowiedzialnym, bo istnieje realna szansa, ze zapraszajacy moze peknac ze smiechu.