Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Thursday 31 March 2016

Pojechalam, Przezylam, Wrocilam

Bo podroze/wizyty na Planecie Ojczyste to nawet nie przygoda - to istna Wielka Pardubicka dla mRufy.
Wrocilam we wtorek poznawym wieczorem.
Pobyt sam w sobie to nawet niezby godzien uwagi bo polowicznie na pracy zdalnej spedzony, polowicznie na szoferowaniu Fadera-Rekonwalescenta-Pracoholika, a zbywajace kawalki na pieczeniu bezcukrowych ciast (i mrozeniu ich jak tylko wystygna) i bardzo nielicznych (jak na moje mozliwosci i potrzeby) spotkaniach towarzyskich.
Ale zacznijmy od tego, ze przylecialam w jedna z sobot Marcowych, z zalozenia bedac bezdomna na te jedna noc.
Na lotnisko po mojej stronie po raz pierwszy odkad wyemigrowalam odwiozl mnie znajomy - Urosz - byla juz o nim mowa, kolega z pracy, sasiad z rodzina z ktorym (i jego rodzina) jestem zaprzyjazniona.
Chwilowo mial na stanie dwa pojazdy - oba to Foki (Ford Focus), jeden wlasny, drugi od innej zaprzyjaznionej jednostki ktora od kilku tygodniu byla na wyjezdzie. Zaplanowal zawiezc mnie tym cudzym, bo mniej uzywany i trzeba bylo mu doladowac akumulator wiec taka przejazdzka swietnie sie nadawala. Mnie to obojetne bylo, wolalam tylko, zeby nie moim, bo moj wymaga wymiany hamulcow i ma podejrzanie wygladajace przednie opony (koszty niezbyt male wiec czeka to wszytko na najblizsza wyplate).
Rano okazalo sie, ze jest mgla.
Solidna.
Nawet sprawdzilam, acz dosc stoicko, czy sa jakies wiesci o opoznieniach/odwolaniach lotow z tego powodu, ale nie bylo nic.
Urosz zas zameldowal, ze cudza Foka ma padniete jedno swiatlo przednie, co w tej mgle nie jest dobra rzecza, a Foka Urosza jest na oparach, bo nie tankowal planujac jezdzic cudza Foka. Moja Czerwona Blyskawica, ma lysawe oponki i hamulce do wymiany za 100 mil.
W tym momencie wiedzialam juz ze cala ta wyprawa bedzie pod znakiem roznych pseudo-Merkurycznych przygod, mimo, ze Merkury z retro wyszedl juz dawno temu. Ba chyba jestesmy w polowie drogi do kolejnego...
Zajechalismy na oparach Uroszowa Foka na stacje benzynowa i problem zostal rozwiazany.
Na terminalu juz siedzac, zdazylam pochwalic sie Judi, ktora znajac moje podrozne przypadlosci zatroskala sie ta mgla, ze wyglada iz bedziemy leciec o czasie po czym pokazal sie komunikat, ze jest 20 minut opoznienia... ;)
Polecialam
----------------------------------------------------------------
Tym razem nie zdecydowalam sie na szlajanie po hotelach, chociaz nie oszukujmy sie calkiem mi sie to podobalo - ba - podczas pprzednich dwoch wizyt, bylo najprzyjemniejsza rozrywka, bo jednak budzet mi sie kurczy, wydatki rosna, a najblizsze miesiace beda chude, oj chudziutkie...
Umizgnelam sie zatem u Smokow o kat do przespania sie.
Jak juz mowilam w innym wpisie, Smoczynska jest jedna z tych przyjaciolek co fajnie, ze jest bo mozna na nia liczyc w kazdej szatanskiej sytuacji, wiec po raz drugi odstapila mi lozko dziecka (ktore jest takze moja osobista chrzesnica), a ja z wdziecznoscia w nim zaleglam, wykopujac tylko wczesniej z pokoju zegar scienny ktory tykal glosniej niz niejeden dworcowy.
Jako, ze trzeba bylo nieco pogadac po paru miesiacach niewidzenia sie, a Smok padl wraz z dzieckiem (tzn Smok padl, bo dziecko jeszcze nawijalo dosc dlugo w ciemnosciach) zanim ja dotarlam "na kwatere", to trzeba bylo ze Smoczynksa pogadac troche przed snem o starych dobrych Europejcach.
Czyli dlugie nocne Polakow rozmowy sie nam szykowaly gdyby nie to, ze w niedziele czekala mnie wycieczka do miasteczka gdzie produkowane sa rozne popularne plytki ceramiczne.
Odwiezc kuzynke. I wrocic, nie bedac juz bezdomna. Niby nic, ale jest to jakies zobowiazanie i nalezy byc w miare przytomnym.
Tak, ze Polakow rozmowy nieco sie skrocily, dla mnie. Smoczynska zafiksowala sie na jakims filmie.
Spie.
Dodam, ze godzina roznicy miedzy Planeta Ojczysta, a Wyspa jest trudna. Na Planecie Ojczystej jest trudnia. Dla mnie.
Bo Usnac po polsku nie umiem - za wczesnie, wiec siedze do mojej Wyspowej godziny spania, ale budzic musze sie wg polskego czasu czyli trace dwie godziny snu w kazdym przypadku.
Spie zatem.
Drzwi do pokoiku dziecka uchylaja sie, co wyczulam chyba palcem u nogi bo cala reszta jest wykonczona wielomiesiecznym stresem, ktory nijak nie chce mnie opuscic (chyba ze to opuszczanie odbywa sie przez wlosy, bo te wylaza mi na potege :( ) i sprawia ze usnac mi czesto ciezko, a dobudzic sie prawie nie moge.
Troche zgadlam, troche podejrzalam, czy to nie sen jednak i faktycznie drzwie sie otwieraja.
Otwieraja sie i ukazuja mala kudlata glowke na wysokosci jakiegos metra, metra dziesiec.
Przymykam oko (bo drugie twardo zamkniete, odmawia uslug) i obserwuje.
Glowka zaglada ciekawie do pokoju, zauwaza masyw gorski na swym lozeczku
(ktore jest lozeczkiem tylko z szerokosci, albowiem celem przewrocenia sie z boku na bok ja musze wstac, przekrecic sie na druga strone i polozyc na nowo, co Smoki napelnilo zaskoczeniem albowiem odkad lozeczka zyskalo pelna dlugosc, zdaza sie tak jednemu jak i drugiemu zasnac na owym lozeczku wraz z dzieckiem, co mnie z kolei wpedza w stupor umyslowy bo oboje sa rosli i zdrowej budowy, wiec zawsze mam przed oczami ten obraz, tylko w konfiguracji wszerz a nie wzdluz.)
Usmiecha sie szeroko (ja nadal udaje ze spie) i mowi radosnie, z tym swoim fajnym twierdzaco-pytajacym zaspiewem:
"Tu nie jest otwarte okno?"
Polowa mojego spiacego jestestwa jeknela w duchu, bo juz wiedzialam, ze ze spaniem koniec, druga polowa glupkowato sie ucieszyla bo jeszcze jakies 2 lata temu pierwsza reakcja na moj widok (choc tylko raz, na szczescie) bylo "niech pani sobie pojdzie"
Dziecko stoi w drzwiach wyczekujaco wiec zebralam sie w sobie, i usiadlam, lapiac po drodze telefon i myslac tylko marginalnie 'ktora godzina?? CO??? 6.47?? Jak ona im uciekla z sypialni?"
Wtedy uslyszalam typowy szum lazienkowy i zgadlam z nadprzyrdzona bystroscia, ze pewnie ktos poszedl do lazienki i dziecko w tym czasie zaciekawione poszlo sprawdzic czemu nie spi u siebie.
Widzac, ze masyw gorski na lozeczku okazal sie ciocia mRufa, uradowany Babel uruchomil slowotok.
Szczesliwie na razie jest to slowotok, ktory dosc rzadko wymaga intesnywnego wkladu dialogowego.
A ja siedze z otepialym wyrazem na calej swej osobie i goraczkowo kombinuje jakby tu: 1) nie musiec jeszcze wstawac i 2) pospac choc z godzinke... gdy padaja slowa:
"A gdzie jest ten samolotm ktory mi wczoraj dalas?" i wyczekujaca cisza.
Powstrzymalam pchajace sie na usta slowa "A co ja prorok?"
Samolocik z zestawem lotniskowych akcesoriow dziecko dostalo na lotnisku na powitanie, bo byc na lotnisku i nie dostac samolocika to przeciez nie do pomyslenia jest, prawda?
W ostatnim momencie gdy mowilam "nie wiem" przypomnialo mi sie, ze chyba widzialam wieczorem zabawke w kuchni, wiec dodalam "ale sprawdz moze w kuchni".
Dziecko radosnie bryknelo do kuchni, a ja sprobowalam zerwac sie z lozeczka i zamknac drzw, niestety, bezskutecznie bo zanim sie wyplatalam z koldry i ogarnelam niesforna pidzame, dziecko juz przybieglo z powrotem dzierzac tacke-wytlaczanke z zabawka.
Dodam tez, ze tak biegnac do kuchni jak i wracajac prowadzilo monolog na temat biezacy: "ciocia mowi, ze moze jest w kuchni samolocik, sprawdze czy jest, o jest, jest w kuchni samolocik. Ma takie znaki i walizke i to jest przyklejone tasma, zeby sie nie zgubilo, a jakbym odkleila i rzucila bardzo mocno to by sie pogubilo??" to ostatnie juz w pokoju, pod moim adresem.
Chcac, niechcac (to drugie) zostalam wlaczona do dialogu, ktory mimo swej prostoty pozornej, wyczerpywal moje szczatkowe sily witalne w tempie oszalamiajacym.
Gdy juz bylam zrezygnowana i gotowa naciagac na pidzame dzinsy celem ucieczki i odespania w "czolgu" (Maly Czerwony Czolg bez lufy to obecny pojad Fadera, ktory utylizuje bedac na Planecie Rodzinnej) z lazienki wylonil sie Smok, dolaczyl do nas ze slowami "A co Ty tu robisz?" i pytaniem do mnie "Obudzila Cie?" co skwitowalam niemrawym kiwnieciem glowy.
Smok zlitowal sie nade mna, bo nadal nie bylo jeszcze 7mej (dla mnie 6tej) i powiedzial do dziecka "Chodzi idziemy do kuchni robic sniadanko"
Dziecko radosnie sie zgodzilo (wbrew pozorom nie z checi jedzenia go, tylko po prostu, ma pogodna nature i kazda czynnosci w towarzystwie Tatusia jest mile widziana.
Mamusi tez.
Ba, nawet w towarzystwie nieprzytomnej cioci...) I tylko zadysponowalo na koniec zeby ciocia tez szla.
Zapewnilam ja: "Ciocia zaraz przyjdzie tylko sie ubierze", zamknelam pieczolowicie drzwi i zwinnym szczupakiem wsliznelam sie spd drzwi do stojacego o 2 metry dalej lozeczka, wtulilam sie w moj podrozny jasiek i zaczelam zapadac w blogi niebyt.
Rozkosz nie trwala dlugo, bo po jakichs petnastu minutach, monotnnego monologu zza sciany (kuchnia) przerwalo nagle pytajace "A ciocia tam sie ubiera??" na co moj zaspany umysl swiadom uplywu czasu podrzucil wizje ubierania sie w krynoline z gorsetem, sznurowanym z obu stron, co prawie skonczylo sie glosnym wybuchem smiechu, a juz na pewno skonczylo moje proby odespania jeszcze z godzinki.
Wstalam, ubralam sie, poscielilam jako tako no i spakowalam manele, po czym zakonczylam okupacje pokoju i lozeczka mojej chrzesnicy.
Zwykle (z kilkoma wyjatkami) gdy nie spie w domu to pedze do niego jak tylko sie rozbudze, zeby nie zawracac gospodarzom glowy i nie rozbijac im dnia, ale tym razem byl taki wyjatek bo dom byl oddalony o 2 godziny i 20 minut lotu, a w Faderowej kuchni nie czekalo mnie nic atrakcyjnego do jedzenia wiec przyjelam z wdziecznoscia poczestunek w formie pierogow, ktore poprzedniego dnia Smoczynska lepila z dzieckiem lubo tez sama, nastepnie pozegnalam sie i poszlam.
Poszlam mianowicie do samochodu, spakowalam plecak do bagaznika, wsiadlam, zapielam pas, spojrzalam przed siebie z kluczykiem gotowym do wetkniecia w stacyjke...
I odkrylam ze usiluje prowadzic czolg z siedzenie pasazera...
Kierownice i pedaly majac naprzeciw siedzenie po mojej lewej...
TAK! wsiadlam do mojego Wyspowego samochodu po prostu.
Poczulam sie z siebie bardzo dumna przez moment, bo zdazylo mi sie to po raz pierwszy w zyciu, a prowadze auta po obu stronach od 13 lat...
(Bo w ogole prowadze pojazdy spalinowe sporo dluzej.)
Po czym ogarnal mnie lekki niepokoj, bo mialam za jakas godzinke-dwie ruszyc w podroz, nie daleka moze jak na mnie bo zaledwie jakies 2 godziny w jedna strone, ale jednak podroz.
Dodatkowo czuje juz, ze za rogiem czai sie migrena.
I wsiadlam ze zlej strony do samochodu.
'Hm... Nie jestem pewna czy ta wycieczka to taki doskonaly pomysl' pomyslalam sobie przechodzac na druga strone czolgu.
Ale jakos sie udalo. Migrena rozkrecila mi sie na miejscu i zaczela odpuszczac dopiero jak dojechalam z powrotem do Stolycy.
----------------------------------------------------------------
Poniedzialek, w polowie mojego pobytu, tydzien przed wyjazdem mniej wiecej. Leciec mam w nastepny Wtorek.
Na telefonie moim jest wiadomosci od Urosza. (Ktoremu wyslalam kopie z wyprzedzeniem mojej rezerwacji/biletu, zeby znal daty, godziny i numery lotow, a takze terminal):
U - Czesc,wyglada ze mam troche ciasno w czasie jutro. Ty ladujesz o 17.00, tak?
U - Mam wyklad o 19.00, myslisz ze dasz rade przedostac sie przez kontrole paszportow w ciagu 30-45 minut?
(myslac w pierwszej chwili, ze co ma jutro do rzeczy, nastepnie w panice sprawdzajac data bierzaca, bo moze jakims cudem minlo juz 16 dni i faktycznie jutro lece, odpisuje)
Ja - Erm... Ale ja lece dopiero za tydzien.... 29 Marca...
U - Nie prawda! Wracasz jutro. Zobacz, mam Twoj bilet... oh... Face-palm moment! Chyba masz racje...
U - Ze wszystkich rzeczy ktore moglem zle zrozumiec po polsku, pomylilem daty!
U - Nie ma problemu, za tydzien mam tez urlop
Ja - Powaga? Wyslalam Ci bilet po polsku? OMG &LOL (nie bede tlumaczyc bo  to lepiej oddaje komizm sytuacji).

----------------------------------------------------------------
Tydzien pozniej.
Siedze juz na lotnisku - przypadkowym zbiegiem okolicznosci odwiozla mnie tam Ciotka M, bo mimo szczerej checi z mojej strony nie udalo nam sie spotkac w pierwszym tygodniu pobytu, a w drugim Ciotka M wyjechala spontanicznie na narty z kolezankami, wracajac w wielka Sobote. W Niedziele Wielkanocna mialysmy sie sobaczyc wieczorkiem, jak oni wroca i my wrocimy (oni od rodziny w Z, my od rodziny na cemtarzach), ale okazalo sie, ze za dlugo sie Ciotka M ogarniala z i po powrocie i jak o 19.30 zdalam Maly Czerwony Czolg do garazu tak juz nie czulam w sobie ognia w temacie pobierania go stamtad ponownie.
W efekcie zatem okazalo sie, ze Ciotka ma jezdzic tego dnia po Stolycy i tak wiec moze mnie podwiezc na lotnisko, co przyjelam z wdziecznoscia.
Przy zdaniu bagazu, pani, a moze pan, podkreslili mi numer bramki - 18. Dlugopisem oraz werbalnie. I ze od 14.40 sie bramka otwiera. To i zapamietalam.
Po kontroli paszportowej udalam sie zatem karnie pod bramke, nawet nie kalajac sie zakupami, siadlam w szeroko pojetym sasiedztwie bramki 18 i oddalam sie czekaniu.
Oraz czytaniu.
Wokolo mnie czekala cizba ludu na lot do Stambulu.
Nawet mialam lekkie deja-vu albowiem juz tak kiedys czekalam na swoj lot, ktory sie opoznial, a obok byla otwarta zachecajaco bramka na lot to Stambulu, tyle ze tym razem przeciez oni leca wczesniej. (Ha ha. HaHaHa... Buhahahahahaha.... - cynicznie rechocze ma dusza teraz na wspomnienie tych proroctw)
Nagle okazalo sie, ze siedze praktycznie sama, Stambul odlecial, jest 14.30, a na bramce 18 jest napisany jakis inny lot z godzina odlotu 15.45, czyli krotko po moim (za krotko, aby to bylo mozliwe).
Tknieta niepokojem porzucilam swoje bagaze i poszlam do tablicy ogloszen parafialnych, tfu, lotniskowych.
No tak. Moj lot, zmiana bramki, Nowa bramka numer 8.
No to popedzilam po manele, i z nimi w objeciach (zeby szybciej) popedzilam szukac bramki 8. Byla niezbyt daleko.
Troche ludzi bylo juz rozszadnych, wiec usadzilam sie niejako przy bramce 7, ale w duzej bliskosci 8ki.
Biore sie za czytanie, ale tak sobie zerkam od niechcenia na ekranik nad bramka, a tam na czerwono blyska napis "opoznienie o 1.5 godziny".
'O.' pomyslalam sobie.
I pisze wiadomosci do Urosza.
Urosz przyjal stan rzeczy do wiadomosci i zarzadal aktualizacji w razie dalszych zmian.
Po godzinie pisze do mnie, ze to ciekawe bo u niego przylot jest nadal o czasie. Mowie, ze u mnie nadal jest 1.5 godziny wzgledem startu wlasciwego.
Po kolejnej godzinie opoznienie zwieksza sie o kolejne 20 minut. Po 5 minutach mamy juz 1.5 godziny plus 20 minut plus 5 minut. Pisze zatem aktualizacje dla Urosza:
"Opoznienie nadal sie opoznia. co 5 minut o 5 minut."
Urosz odparl "nie zazdroszcze. dobra wiadomsoci jest taka ze po mojej stronie nadal twierdza ze przyaltujesz o czasie" co rozbroilo mnie totalnie.
Po kolejnych 10 minutach znalazlam sie na pokladzie an po nastepnym kwadransie uderzylismy w przestworza.
Opoznienie zostalo spowodowane Poznym przylotem samolotu z Wyspy. Ale czemu pozno wylecial to juz nie mowili.
Natomiast mnie niepokoilo, ze strasznie dlugo nas nie wpuszczali do samolotu ktory stal tam przy rekawie juz dluzsza chwile, a pozniej uslyszalam, ze jakies drzwi sie w koncu udalo zamknac, i tylko ucieszylam sie, ze przy zadnych drzwich nie siedze bo pewnei by mocno mi wialo.
(Ha ha. HaHaHa... Buhahahahahaha.... - znowu cynicznie rechocze ma dusza na wspomnienie tych proroctw)
Polecielismy.
----------------------------------------------------------------
Lecimy.
Jakis geriatryczny sybaryta przed mna, rozlozyl fotel prawie na maksa, minimalizujam moja przestrzen zyciowa tak, ze musialam i ja swoj troche odchylic, czego okropnie nie lubie. Po jakims czasie odchylil go jeszcze bardziej, opierajac go bez mala na moim gorsie, po czym siedzial na fotelu wyprostowany. Nie oszukujmy sie nie spodobalo mi sie to, bo o ile po to sa fotele zeby je odchylac, to zwykle robi sie to celem spania a nie wqrwiania otoczenia. wiec pare razy "niechcacy" szturgnelm w to oparcie na moim gorsie, poprawiajac sie na siedzeniu.
Okazalo sie ze slusznie bo geriatryczny sybaryta/sadysta po drugim "niechcacym" szturgnieciu wzial sie w sobie i spial i zlozyl fotel prawie do pozycji siedzacej. Gniewnie zlozyl.
To ja sie szczypie, ogladam, czy komus nog nie zgniote jak chce odrobine odchylic zeby moc oddychac jak ktos sie na mnie polozyl, a taki burol nie patrzy, wali, a pozniej prosto kurde siedzi. No Sorry bardzo, ale jak tak to ja potrafie te sam moneta.
Nie lubie, ale potrafie.
Ale chyba mi sie za wygodnie zrobilo, bo po chwili poczulam takie zimne igielki na ramieniu, tym od okna. Myslalam, ze mi zdretwialo, albo co, macam sie po tym ramieniu, a tam mokre!
Cholera. Pada czy co?
No owszem na zewnatrz pada, ale w srodku?
Niby "the rain in Spain stays mainly in the plane", ale ja lece na Wyspe, nie do Hiszpanii!
Za mna nie siedzial nikt z sikawka dyngusowa, a jesli siedzial to sie dobrze kamuflowal, bo uslyszlama tego kogos reakcje w postaci pelnego niedowierzania "Pada?"
Po kolejnej chwili znowu pokropilo mi na ramie.
Przypomnial sie mi wtedy Fader lecacy pierwszy raz za ocean w latach 80tych, ruskim samolotem, ktoremu tez w samolocie padalo na glowe i rozwazal czy pozwola mu leciec z otwartym parasolem i od razu mi ulzylo... Skoro to rodzinne i genetyczne, to nie ma co wlaczyc.
----------------------------------------------------------------
Wyladowalim. Na Terminalu 2 (bo to istotnym jest) wyladowalim, tak jak byc mialo.
W wielkiej kaluzy zwanej pasem startowym, z halasem godnym 5tego jezdzca apokalipsy, bo ta woda i chyba ABSow nie bylo. Az sie marginalnie zastanowilam czy wyhamujemy przed koncam pasa czy beda nasz na wedke musieli lapac.
Wlaczylam komorke, ocenilam ze Urosz jeszcze nie czeka bo wyjechal przed godzina zaledwie, ale juz dosc blisko jest, wiec zagescilam ruchy, przeszlam jak burza przez bramke biologiczna, wyjasniajac przy okazji pewnej pani na czy mpolage roznica miedzy bramka biologiczna i bramka bialkowa. (O ten znaczek na paszporcie chodzi), z wychodka skorzystalam poki pas bagazowy jeszcze stal, wyszlam zen dokladnie gdy moja walizka pojawila sie na zakrecie wiec zlapalam ja niemal w locie i wyprulam na przyloty. Szybki rzut oka wokolo - brak znajomej machajacej geby, po prawej mam Cafe Nero, wiec udalam sie tam i dzwonie. Juz czekajac na polaczenie oczom mym ukazuje sie widok straszny...
Otoz po drugiej stronie poczekalni - jakies pol kilometra ode mnie jest drugie Cafe Nero.
Ozesz Q solony... A jak on tam czeka, a ja tu? 'O nie. Nie lece, bo z moim szczesciem on tez tak pomysli i bedziemy sie po tym terminalu ganiac do jutra!' pomyslalam i w tym momencie mnie polaczylo.
Zameldowalam kordynaty pozycji, wyjasnilam problem dwoistosci kawiarni, wyjasnilam ze ja jestem po jego lewej jak wejdzie na przyloty.
Przyjal to pogodnie i dodal, ze on juz jedzie, nie jest daleko ale strasznie musi krecic, a na dodatek ja mam przerywany odbior, wiec gdy nie zareagowal dosc balistycznie na moja propozycje wyjscia na zewnatrz i wsiadania do samochodu metoda komandosow, w biegu (z 20 kilowa walizka, plecakiem z laptokiem i plecako/torebka) zaproponowalam domyslnie, ze mu kupie kawe i poczekam cierpliwie, co duzo bardziej mu sie podobalo.
Kupilam zatem i trucizne dla siebie i jakis prowiant, bo swietnie pamietalam, ze zostawilam lodowke w stanie bez mala sterylnym (wg moich standardow), nastepnie kawe dla Urosza i jeszcze maly lakoc na oslodzenie mu trudnego wieczoru, bo mi w koncu przysluge robi wiec niech nie mysli, niech ma.
Usiadlam, tzn zaanektowalam dwa siedzenia, stanelam obok nich i wypatruje kolegi.
Po jakichs 10 minutach otrzymuje wiadomosci "mozesz zaczac czytac, to troche potrwa". Zmartwilam sie ze kawa mu wystygnie, ale pomyslalam ze najwyzej za pol godziny kupie mu druga i tyle...Uznalam ze w tej sytuacji zjem zakupiona kanapke, ktora okazala sie bestia prawie nie do pokonania, bo do domu nie dojade o ludzkiej porze.
Oj mialam racje bo wyjechalismy z lotniskowych czelusci o godzinie 20.08!!
Urosz dotarl, znalazl mnie jak akurat zrezygnowana siadlam tylem do ludzi i zaczelam grac w glupawe gry na SmarkFonie (Termin kradnelam u Profesora Wora, o stad).
Kawa jeszcze nie zdazyla wystygnac kompletnie wiec wypil ja nawet chyba z przyjemnoscia, lakoc pobral na pozniej, ja podzialu nie zadalam bom nadal bezslodyczowa.
Odsapnal nieco psychicznie i opowiedzial mi swoje przygody.
 ----------------------------------------------------------------
Urosz opowiada.
"Jak zadzwonilas to ja wlasnie usilowalem wyjechac z parkingu Terminala 3.
Dlaczego?
Dobre pytanie.
Dojechalem dosc sprawnie i szybko, wjechalem na parking, zaparkowalem w idealnym miejscu, na jedynym wolnym miejscu doklanie naprzeciw wejscia na terminal, wyskoczylem z samochodu i pedze.
Idzie mi swietnie i nagle zorientowalem sie, ze ide oszklonym mostkiem/przejsciem miedzy parkingiem i terminalem i ze szedlem tedy zaledwie tydzien wczesniej odbierajac meza wlascicielki drugiek Foki. I ze takiego przejscia zaden inny terminal oprocz T3 nie ma.
A ja przeciez powinienem byc na Terminalu 2, bo wlasnie tam bedziesz.
Dostalem ataku smiechu bo przypomnialo mi sie wydarzenie sprzed paru lat gdy tego samego meza odbieralem, ale o tym za chwile.
Wrocilem do samochodu, wyplatalem sie z tego parkingu i zaczalem krazyc i szukac drogi na T2. To potrwalo dluzej niz sie spodziewalem bo w miedzy czasie ruch na lotnisku sie nieco zagescil.
Ale jestem."
Mnie sie na to przypomniala moja przygoda na T3 jak to dumna i z siebie zaparkowalam idealnie przed wejsciem... tyle ze na odloty, odbierajac przyjaciol, sprzedalam mu swoja historie i przyznalam mu palme zwyciestwa nad moim wyczynem.
Poszlismy zatem szukac samochodu.
----------------------------------------------------------------
Szukamy samochodu.
Z przylotow sa 2 zestawy wind. Z Odlotow chyba tylko jeden. Z tym, ze nie na pewno. Stajemy przy tym pierwszym bo z inicjatywy Urosza. Czytam odruchowo napis, ktory glosi ze windy te prowadza do pociagow rozmaitych a takze na odloty, ale rzaden nie glosi ze do parkingow, sugeruje wiec zmiane lokalizacji bo tymi windami chyba jednak samochodu nie zdobedziemy. Zaskoczony Urosz przynaje mi racje, dodajac ze nawet przez mysl mu nie przyszlo, ze to moga byc rozne windy. Ale on nie znalazl na Starym T1 sceny z Matrixa, nieprawdaz, wiec jest roztkliwiajaco niewinny w temacie podstepnych wind-pulapek. Idziemy do drugiego kompletu wind.
Ja deklaruje, ze zaplace za parking, na co slysze "A prosze bardzo, jesli potrafisz." Tonem sugerujacym wyzwanie...
Zaskoczona nieco takim tonem, pytam czemu, czyzby kolega mial z tym jakies trudnosci?
Otoz tak, placac z parking na T3 machal banknotem przed kazdym mozliwym punktem parkomatu i nic nie osiagnal musial wiec zaplacic karta. Na co zapytalam tylko poblazliwie "A nie widziales na nim przypadkiem napisu 'Credit Cards Only'?" I taktownie zignorowalam zaklopotana cisze rekacji, bo takie rzeczy to ja nosem wciagam, a nie traktuje jako wyzwanie.
Urosz wreczyl mi bilet, ja przygotowalam portfele i wetknelam bilet we wlasciwe miejsce.
Maszyna zawarczalam, zatrzesla sie, burknela i nieco drgnela w posadach, po czym wyplula bilet z slowami "Niewlasciwy Terminal".
Urosz poczul sie zaskoczony, ja spojrzalam na karteczke i czytam "Termina 4".
"Och" powiedzial Urosz "To znaczy, ze bilet zostal w samochodzie. Ten jest z soboty"
Zdazylam sie poczuc zdziwiona bo przeciez dopiero przed chwila mowil, ze meza od Foki pobieral z T3, ale NIE zdazylam sie zdziwic werbalnie, bo rzucil sie do samochodzu zostawiajac mnie ze wszystkim (moim bagazem, znaczy) wiec tylko zawolalam, ze przeciez mozemy zaprowadzic od razu walizke.
Usluznie wrocil i mi pomogl, wzial z samochodu bilet i podal mi go prawie w biegu, ale tym razem przeczytalam od razu co na bilecie stoi i zaprotestowalam "Ale ten jest na Terminal 3".
Na to dictum Urosz palnal sie w czolo, pokopal mocniej w portfelu i znalazl bilet trzeci i az sie poteznie zaciekawilam na jaki parking tym razem trafie, ale niespodzianek byl juz koniec bo byl to wlasciwy bilet.

Wednesday 9 March 2016

O wypieraniu, bananananowym chlebku i polowaniu na przepisy, czyli kolejne osiagniecia zywnosciowe aka Niszczyciel "mRufa" strikes again.

Bardzo dawno temu, bo jeszcze w czasach edukacyjnych, fakt ze juz doroslej, mRufy (czyli mnie) i chyba przed pierwsza przygoda na Wyspie upieklam ciasto bananowo owsiane bez maki i bez cukru. Taki jakby keks obficie bakaliowy. Byl latwy do zrobienia i nawet zjadliwy, a nie mialam jeszcze wtedy awersji do smaku "bananowego" wiec uznalam go za sukces i zapamietalam sobie wydarzenie i nawet gdzies zachowalam przepis. Niestety na przestrzeni lat ten jak i masa innych przepisow zaginely bezpowrotnie. Razem z takim zeszytem Rodzicielki mojej osobistej, w ktorym tez byly rozne fajne przepisy.
Nie umiem sobie przypomniec kiedy po raz ostatni widzialam ten zeszyt. Ale nawet nie o tym zeszycie mowa tylko o takiej wielkiej stercie periodyka z lat 90tych, pelnego przepisow, ktory jak dzis pamietam i ktory dostal nakaz eksmisji ze skutkiem natychmiastowym od Fadera, podczas mojej nieobecnosci w lokalu.
Ale. Rzecz w bananowo owsianym ciachu uber alergo-przyjaznym bo w moim rozumieniu nie dosc ze vege to i bezglutenowym.
Od paru lat co jakis czas usiluje odnalezc ten przepis, bo zawsze mam jakies platki owsiane w domu, ktorych nie uzywam (uzywam bowiem otrebow jako bardziej przydatnych), a ktore po kazdej wizycie Fadera paletaja mi sie w domu MIESIACAMI!! Jasne, przy kolejnej wizycie Fader je bez oporow utylizuje, ale jest ich za malo, wiec trzeba dokupic i znowu zostaje mi pol wora otrebow.
Banany jadam srednio 2-3 razy w roku wiec nie paletaja mi sie w ogóle, ale sa ogolnie latwo dostepne, a bakalie (oprocz RODZYNEK) tez w domu miewam rozne.
Wiem ze trudno w to uwierzyc, ale przepis zaginal chyba bezpowrotnie, bo szukanie nie przynosi sukcesu. Szukam na prawde dokladnie, ale jakos nie znajduje.
Znajduje za to mase roznych innych przepisow, ktorych zwykle NIE utylizuje, ale nie trace nadziei, bo przeciez przepis na australijskie muffiny szpinakowo fetowe w koncu znalazlam. Ale na przklad na te drugie - za szpinakiem i ricotta juz nie... no dobra, jeszcze nie.
No i przy ostatniej misji przepiso-zdobywczej jakis tydzien temu znalazlam taki, zachecajaco brzmiacy przepis na: bezglutenowy jednomiskowy-Banananana-Bread.
Od razu mowie - to nie ten sam przepis, poniewaz w skladzie ma duzo roznych rzeczy, ale jednomiskowosc podzialala jak miod na muche, tfu mRufe i postanowilam go sobie zachowac.
Traf chcial ze pare dni pozniej dostalam sms od przyjaciolki ex-Kolchozowej, dawno nie widzianej z pytaniem "Jestes w domu w sobote przed poludniem? Bo bym wpadla".
Mowa jest o Judi, ktora zna sie na krysztalach oraz energiach kosmicznych i ostrzega mnie jak zbliza sie wyjatkowo jadowita pelnia albo przypomina mi o Merkurym jak zdazy mi sie o nim zapomniec.
Judi od jakiegos 1.5 roku odkryla, ze ma nietolerancje glutenu.
Dziwna sprawa, ale sie zdarza - jak sie okazuje mozna sie takiej nietolerancji nabawic w kazdym wieku. Nie przejelam sie tym bo mamy w Kolchozie Sandre, ktora ma nietolerancje pszenicy wiec juz troche o tym glutenie wiem.
Tydzien miniony zakrawal chwilami na mini-teksanska-masakre-pila-mechaniczna wiec okazalo sie, ze na zakupy pojechalam dopiero w piatek, godzine przed zamkniecie sklepu i moje mozliwosci byly limitowane - tzn ogolnie w domu mam takie rzeczy jak maka bezglutenowa, do pieczenia uzywam sody, bo kupilam kiedys duze opakowanie i jeszcze nie wyszlo, moje sztandarowe ciasto wymaga mielonych migdalow, wiec do koszyka dolozylam duza kisc bananow, bez konkretnych planow ale z taka niejasna mysla, ze jak zdaze to moge upiec ten bananowy chlebek.
W koszyku byly tez gluten-free pancakes - czyli takie troszke racuszki-placuszki, ktore swietnie ida z kwaskowym jogurtem i slodka konfitura lub dzemem, wiec dzem i jogurt tez nabylam.
Judi przyjezdzala z synem - S - mlodziencem juz 8-9 letnim mniej wiecej, znanym mi od pieluchy, wiec zaplanowalam mini-uczte.
W planach byly: chrupki tortilla, czasem nazywane mylnie nachos (nachos to potrawa robiona z chrupek tortilla), bezglutenowe - choc one zasadniczo powinny zawsze byc bezglutenowe, bedac z kukurydzy, z zestawem dipow (guacamole, kwasna smietana, salsa pomidorowa, lagodna (Nie kazda salsa jest pomidorowa)), hummus, bezglutenowe goujons, czyli panierowane paluszki tym razem z kurczaka - zawsze trafiony wybor przy dzieciach do lat 12... (moga tez byc rybne - podejrzewam ze to by byla preferencja mojej chrzesnicy, a i wegetarianskie sa niczego sobie, niestety nie spotkalam nigdzie bezglutenowych jeszcze...).
Slinotok?
A na koniec mialy byc - pièce de résistance - bezglutenowe placuszki z jogurtem kwasnym lub slodko-kwasnym i slodkimi akcentem do wyboru - dzem, borowki, ananananas, mango.
Mucha nie siada, komar nie kuca, co nie?
Ale!
Nie zapominajmy, ze Niszczyciel mRufa po odcumowaniu z Buraczanych Pol, wrocil do stoczni-matki i nie zamierza sie nigdzie ruszac.
Dojechalam wieczorem do domu i juz rozpakowujac zakupy olsnila mnie mysl straszna - te placuszki nalezy podgrzewac w tosterze. Mozna na patelnie (tzn ja uwazam ze mozna), ale na patelnie tylko jeden na raz mozna wiec nie bardzo to dobre jak sie ma gosci, bo trzeba gadziny (placuszka, nie gosci) pilnowac i troche glupio. 
Toster mam, czemu nie. Humorzasty bo z demobilu ale jest. Problem jest tylko taki, ze ja w tym tosterze podpiekalam bajgle, krumpety i innego rodzaju pszenne cuda, a umyc tostera sie nie da. Tzn da sie umyc, tylko nie koniecznie bedzie po tej kuracji dzialal...
Nawet bym zaryzykowala, bo jest to toster stary i z demobilu jak juz rzeklam, ale nie usmiechala mi sie dodatkowa grupa gosci w chelmach i z toporkami jak sie okaze, ze toster niezadowolony z kapieli postanowi okazac swe uczucie wybuchowo... Nie zebym niegoscinna byla, ale mam tylko 4 krzesla...
I moj misterny plan deseru nieco wzial w leb.
Szczesliwie te banananany, no nie? Bo przeciez wlozylam je do koszyka.
Jest godzina 20.50, czyli jak na piatek nie tak znowu pozno, ale ja poprzednia krotka spalam wiec planuje nie siedziec dlugo bo w sobote rano powinnam zerwac sie kolo 7mej i pojechac na poczte odebrac przesylke, zanim zrobi sie kolejki, a od 9tej musze byc w domu bo przyjezdza kurier z inna przesylka - typowy weekend przed wyjazdem na Planete Ojczysta - nawet jak zamierzam nic nikomu nie zawozic, zawsze sie w koncu zlamie i mam walizke na pogranicy nadwagi i prawie rzadnych wlasnych rzeczy.
Takze troche pozno, ale mysle sobie, a co tam. 
Podstawowe sklaniki sa. Maka BG, platki owsane Szkockie, rozmiar na byka, mielone migdaly, banany. 
Nie poswiecalam uwagi reszcie skladniku wychodac z zalozenie ze skoro jednomiskowy to musi byc prosty i niewymagajacy...
BUHAHAHAHAHAHAHAHA.....
hahahahaha......
Oto lista skladnikow:
  • 3 medium ripe bananas (~1.5 cups or 337 g)
  • 1/2 tsp pure vanilla extract
  • 1 egg (or sub 1 chia or flax egg – see notes)
  • 3 Tbsp (45 ml) grape seed or coconut oil, melted
  • 1/4 cup (50 g) organic cane sugar
  • 1/4 cup packed (55 g) organic brown sugar
  • 2-3 Tbsp (63-84 g) honey, depending on ripeness of bananas (or sub maple syrup)
  • 3.5 tsp baking powder
  • 3/4 tsp sea salt
  • 1/2 tsp ground cinnamon
  • 3/4 cup (180 ml) unsweetened almond or dairy milk
  • 1 1/4 cup (137 g) almond meal
  • 1 1/4 cup (200 g) gluten free flour blend
  • 1 1/4 cup (112 g) gluten free oats
No.
Ale desperacja ma muza byla wiec nie rzucilam wszystkiego i nie zostalam traktorzystka na poczekaniu tylko postanowilam...
TAK!
Zaimprowizowac.
I po kolei:
3 umiarkowanie przejrzale banany - mam 5. Moze niezbyt przejrzalych bo takich sklep na stanie nie mial, bo to dobry sklep jest.
Extract vaniliowy - brak. Mam: rumowy - opcja, malinowy - odpada, migdalowy - opcja godna rozwazenie wrecz. Tak. Migdalowy bedzie.
Jajko. Hm - niby mam sporo ale takie juz troche tego... no juz chwile je mam w domu. No na tyle dlugo, ze mam troche watpliwosci. Mysle i mysle. Niby siemie lniane mam to moglabym dodac w zamian, ale nie wiem co to jest to flaxseed egg... Hm... Przeciez to jest ciasto bananowe. Przeciez w ciastach dla vegan sugeruja zamienic jajko malym bananem... Przeciez bananow mam nadmiar. Heh. Dodam extra bananana. I sypne lyzeczke mielonego siemienia, a co!
Olej z pestek winogron lub kokosowy rozpuszczony??? Ki diabel? Kto takie rzeczy kuzwa kupuje? Olej kokosowy. W kostkach na dodatek. No jeszcze mnie nie powalilo. Kosowe to mam wiorki i moge dosypac, czemu nie, pewnie do smaku beda.
Olej z pestek owszem miewam bo lubie ze delikatniejszy ale akurat nie mam. Ha. wiecej. Ja w ogole nie mam oleju - skonczyl mi sie tydzien temu jak robilam stir-fry. Hm. Maslo tez juz wyszlo na mac&cheese. Mam tylko pol malego opakowania miksu masla z olejem. Trzy luzki pseudo-masla it is! Rozpusczonego!! a co tam sypne odrobinke wiorkow kokosowych, bo co mi szkodzi.
Organiczny cukier trzcinowy 1/4 szklanki. Tia jasne. Cukier rafinowany drobny.
Organiczny brazowy cukier, ciasno upakowany 1/4 szklanki. Niech sprawdze.... Taaak.... Cukier rafinowany drobny.
Miod lub syrop klonowy, 2-3 lyzki zaleznie od dojrzalosci bananow... HA! Syrop klonowy ciemny, cukerniczy 3 lychy! Perfect!
3.5 lyzeczki proszku do pieczenia. Soda do piecznia, RAZ! Pi razy oko 4 lyzeczki bo jedna byla z czubkiem.
3/4 lyzeczki soli morskiej. Jasne, jeszcze morska sol bede kupowala... Pseudo-maslo jest solone. Pol lyzeczki soli stolowej wystarczy spokojnie... W ogole to nawet bralam pod uwage pominiecie, ale kiedys mi ktos powiedzial ze soli szczypta do ciasta i odrobina cukru do roznych wytrawnych potraw maja znaczenie wiec jak mam to dodam. Mam.
1/2 lyzeczki cynamonu. Tylko?? e, co se bede zalwoac dam cala (bo lubie cynamon, jak ktos nie lubie to niech nie dodaje, tak? No.)
3/4 szklanki mleka migdalowego nieslodzonego (to jest tez slodzone??) lub zwyklego mleka. Tu ogarnelo mnie zle przeczucie bo mialam wrazenie, ze wczesniej w tygodniu plukalam pusty karton po mleku. Szybki rzut oka do lodowki. Tak. Mleka brak. Qrrr.... Spokojnie, oddychajmy, zastanowmy sie po co w takim ciescie mleko - wilgoc. Kiedys z braku mleka rozrobilam jogurt do ciasta, owszem mam kubeczek ale do tych placuszkow ma byc (zapomnialam ze pewnie placuszki beda na wynos bo toster glutenowy). Poza tym smak sie zmieni bo jogurt jednak kwaskowy wzielam. Hm... co by tu... Juz wiem dam wody i jeszcze jednego banana. W ten sposob pozbede sie z domu wszystkich bananow, a ciasto nie bedzie zbyt wodniste!
Reszta luzik - 1.25 szkalnki migdalwo mielonych, tyle samo maki BG - akurat mam taka juz z proszkiem, ale to nic, przeciez wiecej bananow dodaje i tylez samo platkow owsianych.
Tak owszem tam jest napisane ze platki owsiane BG.
Moj mozg wyparl to ostatnie. Nie wiem czemu.
Wypieranie jest jednak szkodliwe.

Przypomnial mi sie na okrase dowcip z czasow wojny (rozpad Jugoslawi, nie wojna swiatowa, ale nadal glod, ruiny, ogolnie malo luksusowe warunki), ktory sprzedal mi Urosz.
Uwaga, bedzie niepoprawnosc polityczna. Osoby nadwrazliwe, latwourazalne i nietolerancyjne uprasza sie o pominiecie.
Muzulmanin Moje (to imie, pisze jak slysze) biegnie przez miasteczko sciskajac pod pacha mlodego prosiaka. Prosiak wyrywa sie ile wlezie, kwiczy. Zniecierpliwiony Moje spoglada na wieprzka i mowi "Mozesz sobie kwiczec ile chcesz, dzis jestes dla mnie owca!".

Przepis chwilowo zignorowalam i swoja metoda nasypalam wszytko suche do michy, wymieszalam i dopiero zerkam ponownie na przepis.
A tam stoi:
'Zmieszaj z rozdydzdanymi bananami wszystkie skladniki mokre, cukier, cynamon, proszek i wymieszaj porzadnie, a nastepnie dodaj suche, zmiksuj i gotowe (do piecznia).'
Qrrrrr.... wyrwalo mi sie bo te suche zajmowaly najwieksza miche i juz widac bylo, ze nie ma mowy o upchnieciu wysztkiego z mokrym w mniejszej.
Przesypalam suchy mix do mniejszej, straszona wizja, ze wymsknie mi sie z reki albo potrace i rozniose wystko po kuchni, a skladnikow na drugie podejscie mi troche brakuje...
Nie rozsypalam (zbyt duzo).
Dydzdanie nieprzejrzalych bananaow niezbyt udanym modelem tluczka do ziemniakow to przygoda sama w sobie... dryftujace kawalki bananow, tluczek ktory usiluje zyc wlasnym zyciem... eh... niezapomniane doznania.
Pseudo-maslo o nierownomiernym czasie topienia... poezja.
I na koncu piekarnik ktory przeklamuje temperature...
Tak. Sparzylam sie, ale bardzo lekko, juz prawie nie boli ;).
Po godzinie wyrywalam piekarnikowi z paszczeki mozno brazowy, moj pierwszy "chleb banananowy" weganski i prawie bezglutenowy.
Prawie. Bo Judi zaoferowana deserekiem (po uslyszeniu calej historii produkcji) zadala miazdzace pytanie... Czy Owsiane Platki byly bezglutenowe?
Przyznalam sie bez bicia ze nie wiem. Na paczce jest napisane tylke ze to Owies. Obwachalysmy paczke i okazalo sie ze Owies jest na grubo jako potencjalny alergen co oznacza ze NIE jest BG.
Prawie sie poplakalam bo w sklepie byly platki i muesli BG, ale zignorowalam je totalnie przekonana gleboko ze przeciez kazde platki owsiane NA PEWNO sa bezglutenu...
I tak to mialo byc pieknie, a wyszlo... Jak zwykle...
Mowilam ze nie lubie bananowego smaku?
Chlebek banananananowy ma smak adekwatny do nazwy...
A to byl duzy bochenek... Ale od czego sa przyajciele...
... kilka godzin po wizycie Judi....
Wchodze do M&Msow " Czesc, upieklam Banana Bread. Prawie bezglutenowy i bardzo weganski, o tu klade na blacie."
W poniedzialek rano: "czesc Sandra, upieklam Banana Bread, Wheat-free, niestety z owsem nie-BG wiec Judi nie mogla zjesc, ale Ty mozesz nie? No to super"
A wieczorem oddalam Przebrzydluchowi ostatni kawalek. Delikatnie wytknal ze moglby byc slodszy, na co spokojnie odparlam, ze jak mu nie smakuje to niech sie nie zmusza i wyrzuci, bo ja sie nie obraze - nie o banananana bread... Nie wyrzucil. Znaczy, az tak malo slodki i niedobry nie byl.
Tak, to prawda - podobnie jak Nanny Ogg, wiem jak napisac nazwe banana, tylko nie zawsze wiem kiedy skonczyc ;)

Tuesday 1 March 2016

Widzialas?? czyli o wypieraniu i pulapkach czychajacych na dedykowana kierownice

Bozeny Sekretarka napisala w naszej komentarzowej rozmowie o tu, takie oto slowa:
"(...)jadąc ze szwagrem, usłyszała nagle - WIDZIAŁAŚ??!!???
Naturalnie, że widziała. Ale wyparła.
Jezdnią bowiem jechał sobie (pod górę, żeby nie było) pan w kapeluszu. Na monocyklu. No bo czemu w sumie NIE."

A bylo akurat o wypieraniu ze swiadomosci roznych zauwazanych rzeczy. Na przyklad w zapamietaniu wypieralam instrukcje pod oknem komentarza jak na Bozenowym blogu podczepic pod tekst linki, bez wklejania golego URLa.

A ze ja ogolnie miewam kreatywne podejscie tak  do tekstu czytanego jak i do swiata zewnetrznego to zdarza mi sie wypierac rozne mniej lub bardziej wygodne rzeczy ze swiadomosci.

No i przypomniala mi sie taka sytuacja.
Rok przypuszczam 2002 albo i 2003... pewnosci nie mam bo nie pamietam czym akurat jezdzilam bRudaskiem czy juz Rudą Fobią.

Stolyca, goracego letniego dnia wieczor, dosc wczesny jednakowoz.
Nie pamietam okazji ale udalismy sie gromadnie z mojego owczesnego zakladu do pewnego pubu irlandzkiego w scislym centrum. Nie pamietam nazwy pubu. Byla i Wiedzminka, byl Yah i bylo jeszcze jakies towarzystwo.
Ja bedac samochodem (a takze kobieta ale to nie ma nic do rzeczy), bylam jak zwykle nie-pijaca, w sensie ze pilam jakas tam cole bezcukru i bez pradu. Yah akurat mial faze wypierania z zycia rzeczy na "P" i zdaje sie ze akurat nie palil i nie pil... tankowa wode gazowana i sok ananasowy, nie na razy tylko na zmiane.
Po pewnym czasie uznalismy - ja oraz Yah na pewno, kto jeszcze nie wiem, ze pora sie zbierac, a z roznych wzgledow mialam w zwyczaju Yaha w szczegolnosci, a zaprzyjazniona ekipe w ogole rozwozic albo do domow albo przynajmniej w dogodne miejsce przesiadki na przyklad, to ruszylismy.
Nie pamietam trasy calej przejazdzki czy jeszcze kogos gdzies rozwozilam, ale kluczowy kawalek to byla ulica Grochowska w Stolycy, od Ronda Wiatraczna poczynajac w szeroko pojetym kierunku na Anin/Zabki.
Jest jeszcze calkie mwidno, bo jak mowilam lato i w srodku tygodnia czyli nikt nie balowal do polnocy. jedziemy, rozmowa klei sie mniej lub bardziej,  jestesmy juz tylko we dwojke. Jade pasem srodkowym w danej chwili, nie ma za duzego ruchu, ale nie jest tez pusto.
Samochod bez klimy wiec uchylone jakies okno, ale cieplo.
Jedziemy.
Oczom mym ukazalo sie cos.
Cos na mojej trajektorii.
Ale jakos takie okropnie nietypowe, jakby unosi sie jakis metr nad ziemia i polyskuje.
Troszke zdebialam, ale jeszcze nie tak strasznie, wiec jade dalej. W samochodzie ucichlo.
Zblizamy sie do tego czegos i zaczynam sie w napieciu wpatrywac w to cos, gdy owe cos poruszylo sie i moim zdumionym oczom ukazuje sie...
...
...
Delfinek.
CO???
Delfinek.
W tym momencie zbaranialam kompletnie, troche mi wszystko zdretwialo, a przez glowe glap[uje nastepujac:
'O QR*A. halucynacje mam. Z tego upalu widac, moze sie odwodnilam? Rany boskie co ja pilam w tym pubie, cole light, ktos mi czegos dosypal?, musze zjechac bo jak to poczatek to jeszcze nas zabije albo i gorzej' (owszem moze byc gorzej)
Jakis kawalek racjonalnego umyslu w tle nadaje:
'No dobrze, masz halucynacje, tam nic nie ma, po prostu zignoruj i bierz gada taranem. Znaczy rzadnego gada, ssaka, tzn tam nic nie wiec po prostu bierz to nic taranem!'
Na to ostatnie diktum uruchomilam sie nieco i naszykowalam sie zeby Wyprzec widzane zjawisko i brac taranem tego delfinka co go tam nie ma, gdy wydarzyly sie dwie rzeczy.

Zauwazylam, ze Yah, siedzacy kolo mnie jakby nieco zesztywnial, drgnal i znowu zesztywnial, a katem oka cos mi zamigotalo ponizej lewitujacego zjawiska, ktorego wszak nie bylo.

Przelamalam zatem z wielkim wysilkiem cisze i wewnetrzne opory i zadalam pelne nadziei i napiecia pytanie:
"CZY TY TO WIDZISZ??"
Yah na to spuscil z siebie powietrze i z jeszcze wieksza ulga kiwnal glowa i odparl:
"Yesoooo, myslalem ze to juz delirka balem sie Ciebie zapytac bo jak nie widzisz to juz lepiej sie nie przyznawac, ale tak siedze i strasznie mysle co ja pilem, no, no ten soczek ananasowy i woda gazowana perrier takie efekty maja to ja juz chyba przestane pic wode..."
Z tej ulgi, bo w zbiorowe halucynacje o takiej zbierznosci nie wierze, prawie bym w koncu staranowala te cholere, bo to mrygniecie pod zjawiskiem okazalo sie byl wstazeczka, a zjawisko balonikiem helowym, ktory komus uciekl i widocznie pod wplywem tempuratury owego wieczoru stracil nieco na swojej lotnosci i opuscil sie na samym srodku Grzybowskiej.
Ominelam helowego ssaka i pojechalismy dalej, a przez nastepne pare skrzyzowan stanowilismy najglosniejszy samochod w miescie.
Swoja droga to te odwozenia to byla istna epopeja...

Za wyjatkiem jakiegos pub crawlu na sw Patryka, czy tego wieczoru w scislym Centrum, mielismy takie dwie ulubione knajpy, rzut beret od owczesnej lokalizacji Zakladu, zreszta do jednej z nich jezdzilismy nadal juz po przenosinach Zakladu.
Jedno to byl taki maly pub irlandzki w suterynie, a drugie, lokal o jakiejs dziwnej nazwie ktory pozniej przemianowal sie na Generation i bylo cos pomiedzy barem/knajpka/dansbuda - dwa poziomy - na dole bar, na gorze w czesci stoliki w czesci potencjal taneczny.
To tam dElvix zaprezentowala sie jako kobieta przerwotna, a nawet raz upadla... jak ja partner taneczny chwycil niewprawnie i nie utrzymal, zreszta ja tez okazalam sie kobiata upadla, sama bez niczyjej pomocy ;)

Ale nie o mojej burzliwej mlodosci mowa, tylko o wspomnieniach dedykowanej kierownicy.

Otoz w owym czasie mieszkalam jeszcze w L, a pozniej juz u siebie w dzielni dumnie chlubiacej sie posiadaniem wiezienia - ogolne Polnocne przedmiescia/Obrzeza Stolycy, prawobrzezne.
Ekipa zas mieszkala roznie - glownie w Warszawie, lub okolicach. Niezaleznie czy dolaczala do nas dElvix, ktora nie pracowala z nami bezposrednio, ale wiadomo, imprezowalysmy czesto razem, to powrot prowadzil prawie zawsze przez Bemowo bo i Wiedzminka z tamtych rejonow, Yah - wiadomo - w szeroko pojetym kierunku Zabek/Anina. Rekordem byla trasa z Centrum do L przez: Ostrobarmaska (G i T wynajmowali tam kwatere), Zabki, Grodzisk Mazowiecki i Bemowo, po drodze na Grodzisk zawadzajac o jakiego MakaD bo towarzystwo zglodnialo.
Zakupowalismy akurat glownie zestawy dzieciece z jakiegos powodu, mozliwe ze byly jakies zabawki, ktore zbieralam dla chrzesniaka, a moze po prostu tak nam odwalilo i kupujac te zestawy, w samochodzie pelnym podchmielonego towarzystwa, mniej wiecej o polnocy, moze troche przed, uslyszlam od dziewczecia w okienku:
"Z zestawami dzieciecymi jest w promocji maly lod z automatu, czy zycza sobie panstwo?"
Odruchowo rzeklam glosno:
"Chcemy lody? Nie chcemy, nie?"
Myslac jak typowa egcentryczka, ze pierwsze takich lodow nie lubie, i nie jadam to na dodatek prowadze wiec nie bede mogla zjesc, a chyba jechalismy juz Ruda Fobia, ktora technicznie byla pojazdem Fadera, wiec mialam lekkie, acz slabo sformulowane opory przed upackaniem go topiacymi sie lodami przez podchmielona ekipe z tylu - dElvix jako przedni pasazer nie budzila moich oporow, poza tym loda tez nie chciala.
Ale na moja wydpowiedz zaprostestwal z tylnego siedzenie kolega Jasiu (nie mylic z Yahem, kompletnie rozne osoby)
"dlaczego nie? wez jak w promocji!"
A mnei wyrwalo sie
"A kto te lody pozre?"
Co wywolalo rozbawienie bo taki lod jest wielkosci naparstka jak wiadomo.
Na co Jasiu juz ciszej i jakos tak niepewnie odparl, ze on moze...
Na ten komunikat zmieklam i poprosilam o tego loda jednak, chyba tylko jednego jednakowoz, moze dwa.
Zakupione jedzenie zostalo pobrane i ruszylismy w dalsza droge. Wiadomo, zestaw dla dzieci nie wymaga duzego nakladu uwagi, mozna je wyzerac z pudelka niejako, wiec towarzystwo sie posilalo i gadalo.
Nagle zapadla troche taka cisza, szczegolnie z tylu na co zapytalam jakos tak niefrasobiliwie:
"Jasiu, co tak ucichles? co Ty tam robisz??"
a z tylu dobieglo do mnie pelne wyrzutu:
"Pozeram loda!".
Rany jak mi sie glupio zrobilo, to glowa mala.
Niby nic, ale poczulam sie jakbym tego loda mu zalowala a on mial straszan na niego ochote...
Od tamtej pory mam od wewnetrznej strony czaszki  wyryte memo:
"Nigdy nie zakladaj, ze jak cos Tobie nie pasuje to i cala reszta nie ma na to ochoty!"