Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Saturday 28 May 2016

Prawie zwyczajne zycie mRufy w Kolchozowych Lochach, czyli zeszly poniedzialek

Od poniedzialku obowiazuje takie oto motto:
zrodlo obrazka

Otoz powoli powracam na lono OMC komunikatywnych, jeszcze nie do konca, ale chyba to swiatelko z przodu to jednak nie jest Pendolino, ani Maglev...
W poniedzialek nastapila u mnie kumulacja szczescia - fizjologia, tortury typu rozmowa z prezentacja oraz przelom w systemowych zmaganiach (aktualizacja - tylko czesciowy).
Od konca: systemowa przeloma - jest sobie taka aplikacja, ktora sluzy do pobierania i wysylania kasy.
Nie osobiscie tylko Kolchozowo.
Znaczy Kolchoz uzywa takiej aplikacj zeby jednorazowo popelniac na przyklad wyplaty wynagrodzen, a takze zlecac bankowi pobieranie kasy od naszych darczyncow z poleceniami zaplaty...
Tak, ze mozna by osmielic sie o opinie, ze taka dosc istotna taka jest ta aplikacja, tak w szerokopojetym znaczeniu... 
I ja sie wcale ta aplikacja nie zajmuje, tzn tak zawsze myslalam... az do konca marca, kiedy to podczas mojej nieobecnosci w Kolchozie (pracy zdalnej/pseudo urlopu na Planecie Ojczystej), Maxim (nie ten z Gdyni tylko ten z Lochow, co juz o nim raz bylo, zwany tez Ropuchem lub w przyplywie dobrego humoru Zaba, ze wzgledu na te dzwieki ktore z siebie wydaje bez-paszczowo), wymozdzyl, ze on tez juz nie chce sie ta aplikacja zajmowac i przylozyl te przyjemnosc mnie.
Taka siurpryze mi postanowil zrobic.
Moj kiero jest czlowiekiem milym i pokornego serca i nikomu nie chce przysrac, ale komus musi, a wie, ze ja mu glowy ani innych cennych czesci ciala nie urwe, bo wiem ze jak go popsuje to nowy lepszy NIE bedzie, a jego szefowa, czyli Szefowa mojego szefa jest nazywana przez mnie od roku roboczo The Horror, z racji charakteru, pomyslow i niemotowatego wygladu w komplecie. Tak, ze The Horror ochoczo na to przystala, bo wiadomo, na Maximie jezdzic sie nie da, bo on taki troche specjalny (mniej niz mu wygodniej prawde mowiac, ale to nie jest poprawna politycznie opinia, wiec wyglaszam ja polgebkiem i tylko wsrod osob o otwartych umyslach), a na mnie chociaz sie tez nie da, to mozna przynajmniej troche poprobowac, bo ja zrzucam dopiero po po kilku minutach zabawy...
Oczywiscie po powrocie najpierw z godnoscia wyparlam rzeczywistosc, a jak sie okazalo, ze to nie wystarcza, z uraza oznajmilam, ze ja sie na tym nieznam i skoro juz muszem to ja sobie zycze zostac poinstruowana na czym to polega, bo o ile rzeczy niemozliwe zalatwiam od reki, to na cud trzeba poczekac i w myslach Ropucha czytac NIE bede.
Bo NIE.
Fanaberja taka.
Oczywiscie nic takiego nie nastapilo (instruowanie znaczy), bo Ropuch od razu zaczal udawac, ze ma autyzm, dyspraksje i pare innych specjalnosci zakladu (za wyjatkiem zespolu Touretta, bo ten zwykle udaje, ze mam ja...). Ja zaprezentowawalam umiarkowanego Focha, bo moj niedobry charakter w koncu mnie zlamal, bo jak cos trzeba to trzeba i tyle.
Nie umiem, nie znam sie, ale prosze bardzo, chcecie katastrofy, dostarcze z przyjemnoscia. I kupa halasu.

Rzecz w tym, ze organizacja, ktora obsluguje tego typu tranzakcje, zmienia standard zabezpieczen i musim sie do tego dostosowac...wymagane dostosowanie obejmuje upgrade na WinGroze7 oraz Przegladarke Szatana czy IE w wersji 11 lub wyzej.
Oczywiscie Kolchoz jako charytatywna instutycja nie przewyzsza swoim standardem oprogramowania przecietnego przedstawiciela krajow slabo rozwinietych, ktore wspiera programowo, wiec my te WinGroze7 dopiero od roku probujemy wdrozyc.

Malo tego, bo przy okazji Lochy wpadly na pomysl rownoczesnego migrowania domeny oraz wingrozy.

Ciekawa sprawa bo prawie 10 lat temu jak tu zjechalam to podobna kumulacja po nas szalala - tylko chyba nowa (obecnie stara) domena byla wdrazana wespol z "apgrejdem" platformy pocztowej i chyba antywirusem. Tez bylo fajnie. 

Podejrzewam, ze kazdy kto ma zawodowo doczynienia z IT prycha lub parska wlasnie ze smiechu... Prosze dawkowac emocje, bo to nie koniec atrakcji...  migracje serverow i juzerów robimy na raz... Czy juz sie tarzamy?
Nie?
 To prosze dalej: on the "case-by-base" bases czyli po jednym na raz i tzw podejscie like-for-like czyli kazda maszynka jest wymieniania na identyczna lub nieco lepsza...
No jak teraz sie conajmniej nie turlamy ze smiechu, to musimy zaczac udzielac lekcji pokerowej twarzy, a T'ealc z SG-1 oraz Mr Spoc to przy Was osobnicy peleni zywej mimiki i rozsadzani przez eksplozje nieokielznanych emocji...
No wlasnie, wiec te komplikacje sprawiaja, ze ja niby jestem juz na 'nowej' WinGrozie od dosc dawna, ale nadal w starej domenie, bo moja grupka uzytkownikow jest taka sama - win7 i stara domena, ale ja w ogole jakas dziwna jestem (nic nowego, co?), bo niby w domenie, ale poza nia ogolnie i na przyklad moge sie logowac bez skutkow ubocznych na starym lapku jeszcze XPekowym, co podobno jest totalnie verboten, bo wywoluje kataplazmy systemow i inne eksplozje charakteru!
Ale kto bogatemu (wewnetrznie) zabroni, tak? No. 

Zaczelam to wszystko opowiadac jako komentarz u Bozenowej Sekretarki gdy mniej wiecej w tym miejscu dotarlo do mnie ze opis chyba bedzie dluzszy niz wpis Bozenkowy, wiec tego... wiec pisze dalej o tu wlasnie mimo, ze jeszcze poprzednie pisadlo nie skonczone... o rrrany...no ale czy je twierdze ze jestem normalna i zorganizowana? No wlasnie.

Sprawa zajmuje sie w odcinkach od paru tygodni - z przerwami, bo przeciez nie ma tak dobrze zeby pozwolili wszystko inne rzucic, i tylko rzezbic w tym gowienkowatym bagienku, tak? No skad, przeciez oporcz tego mam dwa lub trzy inne wiadra z gowienkami do przegrzebania, i dodatkowo jako to ktos okreslil "strzaly ze skaly", no normalka.
Jedyny plus pracy w Kolchozie vs Korporacje typu Mordor czy moj dawny Zaklad, jest taki, ze moge odwarknac (w miare swobodnie) zeby ze mnie zeszli na pare godzin, bez obaw ze mnie za niesubordynacje katapultuja na ulice.

Tak, ze tego. Malo tego, ze 2 maszyny musza byc wymienione na nowsze, zeby ta WinGroza i Pomiot Szatana, tfu, Przegladarka byly teges, to rownoczesnie ta nowa domena, z nowymi grupowymi uprawnieniami, filterm sieciowym i huk wie czym jeszcze, pewnie snopowiazalka i malym zintegrowanym szejkerem do drinkow z palemka... (marzycielka, co?), albo kieszonkowym miotaczem napalmu.

Problemy z ta migracja ogolnie sa spore, a z ta cholerna aplikacja od wyplacania wyplat w szczegolnosci.
Rownoczesnie zalozylam aplikacje o prace w innym zespole.
Takim bez Ropucha i bez The Horror... Raj na ziemii mozna by rzec.
Tylko ze czekaly mnie w zwiazku z tym Tortury.
Mialy byc we srode tydzien temu, ale zostaly przelozone. Nie wiem dlaczego. Na poniedzialek, ten co minal. Po poludniu.
Tortury mialy polegac na prezentacji. Prezentacja zajmowalam sie na przestrzeniu kilku dni, podeszlam do sprawy dosc powaznie bo wiedzialam, ze konkurencja jest z zewnatrz. Znaczy ja versus jakies doswiadczone byczki z jakichs korporacji.
A w tle szarpanina z tymi wiaderkami i bagienkiem.
Przyszedl Poniedzialek.
Zaplanowalam sobie pol dnia wolnego, zeby po torturach, zlana krwia emocjonalna nie wracac na trzech lapach jak okulawiony pies, do biurka, tylko wykustykac godnie za drzwi i dopiero tam pasc na pysk, ale zycie chcialo inaczej.

Zeby nie bylo mi za nudno, to wlasnie z rana w poniedzialek, z tym ze dopiero kolo 10tej bo wczesniej pieczolowicie przygotowywalam sobie sciagaczki do tej waznej, i kluczowej dla Tortur prezentacji... buhahahahaha.... hrr..., hrrr..., ahahahahaha.... no juz troche mi przeszlo, wzielam sie za ten oporny kompjuter z rownie opornym systemem, ktory sprawic moze, ze moga nam wszystkim w Kolchozie nie zaplacic w czerwcu...
No i tego... no i  poczatek byl niezly bo dokonywalam niezbednych manipulacji "like a PRO", az przyszla pora na skopiowanie bazki oraz archiwalnych plikow celem migracji...
Otoz jak pisalam ja jestem nadal w starej domenie, moj server produkcyjny tez w starej, moj server testowy juz w nowej... podobnie z naszym CRMem, mam dwa konta adminowe - 1 w starej i 1 w nowej domenie...

No i oczywiscie na razie mozemy sie zdalnie laczyc miedzy domenami, tylko trzeba umiec wpisac adres maszyny z uwzglednieniem roznich domenowych, ale po jakichs trzech probach odkrylam ze pieczolowicie logowalam sie do serwera SQLowego na testowym CRMie zeby zrobic na nim zapytanie, ale jak juz tam sie dokopalam to zapomnialam co mialam robic i zaczelam glupkowato pisac scrypt coby nowa tabele do importu plikow utworzyc, w polowie dotarlo do mnie, ze jestem na niewlasciwym serwerze, bo tabele mam utworzyc w bazie do raportow i selekcji, a nie na testowej CRMu, zapisalam (uff) swoje wypociny, wylogowalam sie z tego testowego i wtedy przypomnialam sobie po co tam sie w ogole pchalam. Dostalam ataku smiechu i uznalam, ze nie bede jednak sie miedzy domenami przemieszczac wirtualnie, bo to sie moze zle skonczyc ;)

A no i ta nowa domena. A ja jeszcze w starej. Nic to, zalozyli mi konto adminowe (drugie) w nowej domenie (pierwsze nadal w starej i nadal potrzebne). Dali nawet kluch uniwersalny, ktory wszystkie drzwi zer-jedynkowe otwiera. No normalnie zyc nie umierac, wszystkie maszyny moje...
Tylko:
Klucz Uniwersalny - konto wytrych to poziom lokalny maszyny, wiec ani do netu duzego ani do lokalnej sieci nie wejdzie.
Moj admin (nowy) wejdzie do sieci lokalnej, czemu nie, ale nie jestem adminem lokalnym no i do netu duzego nie wejdzie. To pikus - z kontem wytrychem w garsci pierwszy problem rozwiazany.
Niestety aplikacja finansowa wymaga dostepu do netu duzego i to niebylejakiego dostepu bo takiego wypasionego.
Nowe GP - nie lekarz rodzinny tylko Group Policies, sa takie ze jak wszyscy to wszyscy, babcia tez wiec albo caly Kolchoz ma dostep full wypas albo nikt...
Acha, a moje normalne konto, moze do internetu duzego, ale jest nadal w starej domenie wiec tego... no ZONK.
Nie moge ani dokonczyc instalacji ani przetestowac.

A co, myslal ktos, ze ja Fochami strzelam na prawo i lewo bez powodow? A skad. Wiedzialam ze mi Ropuch kolejne swoje wiaderka z gownem probuje przylozyc to protestowalam...

Tak, owszem poki co miedzy domenami jest kontakt i mozna sie laczyc zdalnie, ale wymaga to tylu machinacji, ze jesli tylko moge to wole nie.

Po wielu probach logowania sie do laptoka przy pomocy klawiatury testowej maszyny i na odwrot oraz rozpaczliwego szarpania niewlasciwej myszy, juz myslalam, ze zaczynam to pieklo jakos ogarniac, przekopiowywalam te archiwa miedzy maszynami, gdy nagle dotarlo do mnie, ze do Tortur zostalo mi 45 minut, a szacunkowy czas do zakonczenia kopiowania to... okolo JEDNEJ GODZINY...
Orzeszkuur...solony. A ja przez te machinacje z domenami kopiuje wszystko via moj lapek aka laptok, wtykam na usb i przenosze tym usb na maszyne testowa...
Zrobilo mi sie tak lekko w glowie jakos, a swiat zamrugal do mnie tysiacem swiatel i kolorow i nawet nieco sie sploszylam bo pomyslalam, ze pewnie zaraz wykonam subtelne trzesienie ziemi spadajac zemdlona z krzesla, gdy dotarlo do mnie, ze to mruga mi na kolorow moj ekran mowiac ze podczas kopiowania napotkano opory i co ja na to. Nie myslac juz nic wybralam obcje "pomin problemowe pliki" i ku mojej EPICKIEJ uldze pozostaly czas nagle spadl do 15 minut.

UFF...

Z plikami popsutymi uznalam, ze sobie poradze innym razem, wiec pozostala mi "tylko" reaktywacja licencji i testy. Z ta optymistyczna mysla doczekalam do konca transferu, zabralam laptoka z prezentacja, sciagaczki, notatki, wlasne CV, na wypadek zacmy umyslowej w temacie "z jakiego pieca jadlam chleb", stroj na zmiane i poszlam sie przygotowac na te cholerne Tortury.

Tortury czyli rozmowa o prace, ktorej juz wiem, nie dostalam, ale prawde mowic wiedzialam to juz  zanim zakonczyla sie rozmowa, wiec neispodzianek nie bylo. Ale przezycie bylo warte uwiecznienia bo....

Rozmowa byla surrealistyczna pod kazdym wzgledem - kazdego z panelowych dreczycieli-oprawcow znalam bardzo doskonale, a jednym z nich byl nawet ten Jase od porazki kinowej, ktory na wstepie, zanim zlazla sie reszta panelu, zalecil mi sie totalnie wyluzowac, a jakbym sie zaczela czuc spieta albo doznala blokady umyslowej (czytaj: zbaraniala) to mam na niego popatrzec, a on strzeli mine i od razu mi przejdzie... wiec bylo dziwnie od pierwszego kopa, bo ledwo pohamowalam atak histerycznego smiechu po tej wizji, zanim przyszla reszta dreczycieli.
Nastepnie Szef Jase'a (Decydent i dreczyciel numer 2) zaczal rozmowe od slow: "przepraszam za dziwne pytania bo nie spodziewalismy sie wewnetrznych kandydatow (mimo ze miesiac minal odkad moja aplikacja do nich dotarla) i zwykle zaczynamy od rozluzniajacyh pytan typu "Jak Cie sie dojechalo? Podroz bez problemow?"", na co juz bylam gotowa odpowiedziec, ze swietnie tylko na zakrecie przy windach na pietrze byl troche korek, bo zderzyla sie asystenka z mediow z analitykiem z drugiego pietra..., ale nie zdazylam, bo okazalo sie to byc pytaniem retorycznym.
Co tez mnie doprowadzilo na skraj histerycznego rechotu bo mialam na koncu jezyka informacje, ze odpowiadam tylko na 20 pytan wiec jak chca pierwsze marnowac na takie detale to prosze bardzo.

No ale to wszystko musialo zostac w mojej glowie, ktora czesciowo jest odporna na ataki baranienia i czesto pakuje mnie w klopoty, bo podsuwa wizje, ktore powoduja wybuch smiechu w najmniej odpowiednich momentach.
Tym razem jednak fakt, ze panel dreczycieli jest mi znajomy sprawil, ze nie czulam az takiego poziomu blokady.
To znaczy na poczatku, bo juz od pierwszego pytania wlasciwego dotarla do mnie straszna prawda...
Tortury byly przewidziane na 2 godziny, prezentacja nad ktora sie trudzilam w pocie czola od ubieglej srody (glownie myslac o niej straszliwie i co jakis czas przysiadajac do lapka zeby cos popisac, pousuwac i popisac na nowo, a takze poczytac, bo ten problem z systemem finansowym glownie po mnie szalal) to tylko mialo byc tylko okolo 30 minut z pytaniami, a reszta... no wlasnie... to czego sie nie spodziewalam czyli...
Hiszpanska Inkwizycja!!
Ktora zreszta ja podczas moich przygotowan TOTALNIE zlekcewazylam...
Bo NIKT sie nie spodziewal HISZPANSKIEJ INKWIZYCJI.
Czyli malo brakowalo, a bym swoim tylko unikalnym sposobem... ZBARANIALA... ale nie zbaranialam tylko przeszla mi przez peryferia tego ustrojstwa pod czerepem mysl "a moze by im tak powiedziec, ze zmienilam zdanie i juz nie chce?", ale wykopalam ja energicznie, bo co jak co, nie zamierzam w sredni, tfu wroc, w kwiat wieku wchodzac, zostac "quitterem" ;).
W kazdym razie jakos przetrwalam te inkwizycje, marginesem uwagi zauwazajac, ze szef Jase'a jakos dziwnie mily jest jak na niego, ale juz w polowie wiedzialam, ze nic z tego nie bedzie bo na przyklad ten nienaturalnie mily szef Jase'a, te pytania totalnie pod zewnetrznych kandydatow no i komentarz typu "damy Ci feedback w ciagu 2-3 dni, a jak bedziesz chciala to nawet taki szczegolowy feedback" jeszcze przed pierwszym rozdaniem, wiec jak dotarlam w koncu do tej cholernej rozmowy, czyli do chwili prezentacji to bylo mi juz TAK WSZYSTKO JEDNO, ze tylko wrodzony osli upor nie pozwolil mi na ograniczenie sie do czytania ze slajdow, czy co gorsza po prostu zmienianie slajdow, pozwalajac panelowym inkwizytorom czytac samodzielnie.
Wszak czytac musza juz umiec...
A na koniec, jako gwozdz do trumny wystapil Jase zadajacy pytanie, ktore chyba mialo poprawic moje notowania, ale prawie mnie pogrzebalo... tylko sie na niego spojrzalam z wyrzutem i pomyslalm "tez mi kumpel" oraz "to chyba jest zemsta, za to ze go nie chcialam" i odparlam z godnoscia, ze na ten temat spekulowac nie bede bo nie znam odpowiedzi, ale w sytacji faktycznej wiem kogo zapytac. Co chyba nawet dobrze zabrzmialo. I zakonczylo program akcentem humorystycznym.

Tak, ze Tortury powiedzmy przebiegaly moze pod troche mniejszym nerwem niz podobne igrzyska smierci w innych firmach, niemniej jednak wcale mi to nie umniejszylo ogolnego poziomu stresu co swietnie wplywa na moje najnowsze problemy z uwlosieniem i dzien pozniej juz byly efekty.

No i ta fizjologia. Na szczescie dopadla mnie na tyle wczesniej, ze zdazylam zastosowac srodki zaradcze przed torturami i tylko czula sie o jakies 20-30% gorzej niz bez fizjologii.
Owszem, NIE pomoglo.

Przelom nastapil jak wrocilam juz na tych trzech lapach, broczac emocjonalnie krwia od ciosow zadanych mojemu ego. Aktywowalam licencje i ku mojej bezbrzeznej radosci okazalo sie ze pierwszy krok trakzakcji dziala. Tak podniesiona na duchu, dalam sie tez poniec uldze, a nieslusznie, i poszlam do domu z mysla ze dzien zakonczyl sie remisem - jedna porazka na rozmowie i jeden sukces z domenowym pieklem...
Myslac, ze jeszcze tylko musze ogarnac zaniedbywana rzeczywistosc i moge wrocic do "zwyczajnego zycia", ktore wlasciwie NICZYM nie rozni sie od powyzszych atrakcji...

Nieslusznie, jak juz wspomnialam, sie cieszylam gdyz na drugi dzien okazalo sie, ze tylko ten jeden etap tranzakcji konczy sie sukcesem. Reszta niestety nadal stawia opor i walcze z nia nadal... A czasu coraz mniej, ale walczyc moge tylko z Kolchozu i w towarzystwie uzytkownikow, wie po usunieciu z rowniania jednej niewiadomej mam jednak nieco wiecej czasu i energii na to "zwyczajne zycie".

Uprasza sie o wybaczenie nieco bardziej chaotycznej niz zwykle relacji, ale napedzana jest ona wyjatkowo duzym, prawie nieocenzurowanym, ladunkiem emocji rozmaitych i przy okazji demonstruje dosc udatnie standardowy tryb pracy mojej pamieci i ogolnego toku myslenia...
Czyli Welcome to my twisted mind - Witam w moim zakreconym umysle :)

Tuesday 3 May 2016

Zady i Walety jezdzenia do Szweda w dzien ustawowo wolny od pracy

Czyli jak zmarnowac pierwszy od swiat dlugi weekend.
Otoz nalezy 3 dni wczesniej wykrakac sobie migrene...
Przewidziec, ze bedzie minimum 3-dniowa i zapomniec o tym natychmiast.
Tak wlasnie zrobila your truly - we wtorek, albo srode chyba rzucilam takie wlasnie slowa na wiatr, ze szykuje mi sie trzydniowka zeby wylgac sie z czegos na co checi nie mialam.
Przelatujaca nade mna zla godzine prawie slyszalam, bo pomyslalam sobie, ze bylaby to ironia gdybym tej migreny faktycznie dostala na 3-dniowy weekend.
W piatek rano obudzilam sie w towarzystwie.
Niby nic, zdaza sie w najlepszej rodzinie, ale ja szlam spac sama, a obudzilam sie w towarzystwie migreny...
Stanowczo jestem w stanie wyobrazic sobie milsze towarzystwo do pobudki... ba wlasciwie tylko pare rzeczy jest gorszych niz pobudka z migrena.
Migreny moje nie sa nawet w polowie tak obezwladniajace jak u wielu innych ofiar - nie slepne na jedno oko, nie trace przytomnosci, bol zwykle pozwala mi w miare funkcjonowac, ale moje migreny trwaja po okolo 50-60 godzin i sa rozlozone na przestrzeni nawet do 5 dni. Dawniej scenraiusz byl takie, ze budzilam sie w towarzystwie, ktore porzucalo mnie okolo14-15tej aby dolaczyc do mnie znowu w srodku nocy i "czule" powitac mnie z rana, gwozdziem przez prawa skron. Acha i zdarzaly sie zwykle nie czesciej jak raz na miesiac.
Z czasem, nawyki sie pozmienialy i teraz nie znam dnia ani godziny, oprocz tego ze jesli trafi mnie kilkudniowka to mam zwykle pare do kilku tygodni spokoju przed soba. Jak trafi krotsza to mam szanse na powtorke w ciagu 2 tygodni. Zdarzaja sie tez przerwy parumiesieczne i wtedy wiem, ze kolejna migrena bedzie dluga i ciezka.
Ale dosc martyrologii - tym razem wykrakalam ja sobie sama wiec tego, nie ma co sie litowac.
Tyle, ze tym razem mialam rozne plany na weekend i od razu popsul mi sie humor. Najpier urodziny Emu - w piatek wlasnie. Pozniej w Sorbote myslalam wybrac sie na przejazdzke moze nawet pod Mancheseter, bo dawno nie jezdzilam, opcjonalnie myslalam udac sie przynajmniej do warsztatu z oponami bo dwie mam lekko lysawe miejscami i trzeba je wymienic, w Nierdziele, ewentualnie w Poniedzialek myslalam, ze zabiore Emu w ramach weekend urodzinowego na seasn kinowy, zas w pozostaly dzien z rana mialam chec wybrac sie do Szweda bo nabralam strasznego apetytu na szwedzkie kartoflaki oraz nowa koldre letnia bo nie mam koldry od przeprowadzki.
Niesmialo majaczyl mi sie tez komplet poscili satynowej bo dawno nie kupowalam, ale lubie miec posciele satynowe. No plany jak to lala, tak?
A tu taka siurpryza.
No przesz dziecka nie zawiode, Emu pytala mnie juz kilka dni wczesniej czy przyjde na jej urodziny. Naladowalam zatem z rana do otworu gebowego maksymalna dawke painkillera z kodeina i czekam. Poludnie mija, a tu nic.
A nie przepraszam, Zaba postanowil mnie zapytac o status jakiejs swojej zmiany, ktorej mu sie od lat nie chcialo zrobic i wreszcie w marcu udalo mu sie wepchnac ja mnie (jak bylam akurat poza krajem, cwaniak z Koziej Wolki). Owszem przezyl, ale chyba nikt wczesniej nie powiedzialm mu "spier...aj" przy uzyciu slow "Maxim, zle sie czuje, zaktualizuje status za chwile, a teraz MUSZE isc po cos do picia".
Nie wiem co mialam na twarzy ani jakim tonem to mowilam ale mozna by sparafrazowac Gucia z 'Szajki bez konca', ze "prawie go zmiotlo na smietniczke" i zniknal mi z trajektorii lotu.
Bylo to akurat przesilenie tego dnia i po kwadransie na swiezym powietrzu, BEZ ludzkiego szumu wokolo (w samochodzie sie zamknelam, tak? z otwartymi oknami!) zaczelo mi sie robic lepiej i nawet cos tam zjadlam z kolejna dawka pigulek.
Do M&Msow dotarlam juz w doskonalej formie nieco po 17tej, i tylko nalegalam zeby mnie czyms nakarmic zanim &M poda mi drinka (leczniczo rum z maxem i tylko dwa drinki, bo jednak mialam zle przeczucia).
Przeczucia mialam sluszne, albowiem juz kladac sie na kanapie w M&Msowym salonie czulam powrot bestii. Byla godzina 3 nad ranem.
Zwykle do godziny 8mej nikt sie u nich w weekend nie budzi, ale teraz nie dosc ze jest Junior (prawie 5miesieczny i juz wypuscil pierwszego zeba, ktorym zreszta czym predzej mnie w ow piatek ugryzl), to jeszcze urodzinowa 5latka miala miec po poludniu party w softplayu wiec podnioslo te Mala Zaraze z betow o nieludzkiej godzinie 7mej.
Do domu ucieklam, jak biszkopt na tort wlasciwy byl jeszcze krecony, oszczedzajac sobie meki wachania porannych kaw i herbat z mlekiem oraz sniadania jako takiego - przy migrenie pierwsze co przestaje mi dzialam to zoladek, wiec dowolna ilosc przeciwbolowcow jesli nie zostala wzieta na czas zalega w zoladku przezerajac mi tylko sluzowke zoladka i szukajac okazji powrotu na swiatlo dzienne, droga normalnie jednokierunkowa.
Na nastepne 36 godzin spuscmi litosciwe zaslone milczenia, bo wlasciwie jakby jej nie bylo. Odzylam ponownie kolo15tej w Nierdziele, pelna wielkich oczekiwan, ze oto wlasnie nastal nowy dzien i juz mam weekend. Wybralam sie nawet do sklepu (na godzine przed zamknieciem, tak jak najbardziej lubie bo ludzi juz prawie nie ma, tylko paru maruderow jak ja) i jakiez bylo moje zaskoczenie gdy odkrylam ze chrzest pekajacej luskwiny od czosnku moze byc ogluszajacy...
No ale twarda jestem i nie zwinelam sie w pozycji embrionalnej na srodku sklepu pomiedzy chlodniami, pojekujac z cicha, tylko meznie dokonczylam zakupy, wygladajac prawdopodobnie jak smierc na choragwi, albowiem dziewcze w kasie rozmawialo ze mna jak obloznie chorym anemikiem.
No ale wieczor byl juz calkiem ok, odzyskalam apetyt na dobre, uklad pokarmowy jeszcze nie do konca sie uruchomil ale juz nie stawial oporu. Pelna nadziei, ze jednak ten poniedzialek chociaz bede miala udany poszlam spac.
Rano... TAK! znowu obudzilam sie z ta menda migrena u boku, czule wbijajace mi gwozdzik w prawa skron. Byla to godzina 5.40 wiec zapodalam maksymalna dawke i usnelam, tylko po to by kolo 8mej odkryc ze nic sie nie zmienilo. Policzylam sobie ile to juz godzin, wkurzylam sie, wstalam i zjadlam kawalek zimnej pizzy  z mysla "albo mnei zabije albo mnie wyleczy".
Czy wyleczylo to nie wiem, ale migrena w ciagu godziny dala za wygrana i porzucila mnie niegodna.
I gdybym od razu wskoczyla w gacie i ostrogi i popedzila do Szweda to wszystko byloby pieknie, bo mamy godzine 9.30 rano.
Ale nie... porzucona zaczelam sie gramolic, myc glowe, dobudzac, sniadanka mi sie zachcialo - bo ten kawalek pizzy byl jednak maly i nawet zgagi porzadnej po nim nie dostalam.
Wygramolilam sie kolo 11tej i w samochodzie siedzialam jedyne 40 minut pozniej.
Tak wiem.... najglupsza pora, ale nie zapominajmy ze to nie byla juz niedziela, no i piekna pogoda wiec uwazalam, ze narod bryka na jakich pokazach, piknikach i huk wie gdzie.
Nie przywidzialam jednego - ze w rejonach Szweda odbywal sie jakis maraton, polmaraton czy inny bieg przez plotki i parkingi wokolo Szweda byly wykorzytywane nie do konca zgodnei z przeznaczeniem, a po zakonczeniu biegu niektorzy uczestnicy zostali u Szweda na lanczu chyba ,bo w zakupy meblowe po przebierzce min 20 km jakos nie dowierzam.
Do tego cala kupa narodu nie-biegajacego postanowila wybrac sie z dziecmi, rodzinami i tesciowa wlasnie tego dnia, wlasnie kolo 13tej na zakupy do Szweda.
Taki rodzinny sposob spedzania czasu najwyrazniej.
No owszem wybralam sie za pozno, ale rok wczesniej wybralam sie w tutejszy dzien Matki i okazalo sie to doskonalym pomyslem bo centrum bylo puste (jak na standardy Szweda), parking znalazlam pod dachem i ogolnie bylo wszystko w kwiatuszki i sloneczka, wiec ubzduralam sobie ze tym razem bedzie podobnie...
W ten sposob po dojechaniu w kolice Szweda okolo12.50 spedzilam GODZINE krazac po parkingu, a wlasciwie objezdzajac ten parking dokola RAZ!
GODZINE.
Na pieszo bym go obeszla ze 4 razy w tym czasie, podjelam wiec decyzje, ze jednak nawet jakbym znalazla miejsce to juz nie mam ochoty ani na kartoflaki, ani na koldre ani nawet na te satynowa posciel i postanowilam wracac.
Z parkingu wyjezdzalam kolejne 30 minut i juz po kolejnej godzinie bylam w punkcie wyjscia - w samochodzie pod wlasnymi drzwiami.
No to czesci "jak zmarnowac pierwszy dlugi weekend od swiat" zalatwiona.

Jadac w jedna, jak i w druga strone, mialam duzo czasu w glowie i jakos tak mi sie na wspominki zebralo.
Wspomnialam jak to w 1999 wraz z kolezanka Marta, jej chlopakiem K i kolezanka X z pracy pojechaclismy do wodnego parku rozrywki.
A wszystko to wina Smoczynskiej, bo w niedziele wieczorem zdawala mi relacje z ich rodzinnej wycieczki na basen slowy "rura jechalam. Zyje ale strachu sie najadlam" dodajac jeszcze "*&rwa prulam za 100 na godzine i jak oiznelam w ten basen..." (cytat doslowny, literowke zostawiam celwo zeby nie gorszyc co wrazliwszych oczu)
Te slowa natychmiast przywiodly przed me oko wyobrazni wizje z wlasnie 1999 roku i gdy tylko znalazlam sie w ruchu pobudzone wspomnienia ruszyly Niagara.
Jest tak:
Urodziny Marty. K nieco wczesniej sie pyta "Co bys chciala zrobic swoje urodziny?" Marta w wyjatkowo kiepskim nastroju odpowiada "Chce pojechac do Wet'n'Wild i tyle!"
Rozbawiony K upewnia sie "I tyle?"  "Tak! I tyle" potwierdza Marta.
I tak sie stalo.
Wyjatkowo moge przytoczyc swoje wlasne slowa z dokladnoscia co do brakujacego przecinka, bo jak nizej wspominam ten list mam co w nim opisalam calosc przygody.
Relacja zaczyna sie jak kazdy rasowy raport od executive summary:
'Wczoraj byly urodziny Marty, w zwiazku z tym:
1. Wydalam wiecej kasy niz na swoje wlasne,
2. Plywalam na odkrytej wodzie i bez lodki
3. Pierdyknelam sie w glowe (...) stad  pewnie to powyzsze
4. Jadlam Chinszczyzne robiona przez Malezyjke(?)
I czuje sie okropnie.'
Koniec cytatu.

Ale po kolei - Pojechalismy 7-mio osobowa ekipa (w tym az jedno dziecko, lat 7.5) We wlasciwym dniu dosc rano, a byl to dzien wolny od pracy niewatpliwie (i od nauki, bo inaczej bym nie mogla pojechac) (1 lub 2 kwietnia nota bene bo odnalazlam wlasnei listy do dElvix z tego okresu)wyruszylismy. Na dwa samochody chyba, a moze 3? Marta, K oraz ja w samochodzie K, mam tez wrazenie, ze byl z nami Ollie, kolego z roku tak Marty jak i K, ale pewnosci nie mam bo moje notatki jakos nic a nim nie wspominaja, a mam w sobie wspomnienie jak dokladal sie szrapnelem do haraczu za tunel. Ale wtedy brakuje mi albo 7mej osoby, albo wychodzi mi ich 8...  A bylam przekonana ze kolezanka Marty - X z tym dziecieciem byli we wlasnym samochodzie oraz ze byla tez nasza wspolokatorka T ze swoim Jungingenem. Ale nie jest to az takie istotne, bo nie odgrywali oni znaczacej roli w akcjach i atrakcjach wodnych.
No i pojechalismy do tego Wet&Wild, a tam bylo wlasnie zgodnie z nazwa - i Mokro i Dziko.
Ja zaczelam szalenstwa nad wyraz aktywnie wpadajac w 'Czarna Dziure' i walac sie w leb, co zdawac by sie moglo nie jest mozliwe w czarnej dziurze, ale co tam JA NIE POTRAFIE?? ;)
Guz dokuczal mi dosc dlugo, ale na pewno nie pomoglo ze walnelam sie w leb tego dnia jeszcze dwu- lub trzykrotnie.
A zakonczylam jako 'Kamikaze'. W miedzyczasie  robilam tez za zywa kulke od pinball'a (po naszemu chyba flipery na to sie mowilo), bylam w srodku 'Tornada', 'Mistrala', zrezygnowala tylko z 'Oka Cyklonu' i chyba 'Huraganu', z tym ze nie na pewno, bo w gre wchodzil jeszcze 'Twister'.
Kolejnosci rozrywek oprocz pierwszej i ostatniej nie zarejestrowalam, szczegolnie ze niektore z nich uprawialam wiecej niz raz (mloda bylam i kuloodporna, tak?).
Ale 'Czarna Dziura' byla pamietna, albowiem wpadalo sie do niej w duecie, mozna bylo solo, jasne, ale pojazdy byly, ze tak powiem dwu-dupne:
Tak wygladal pojazd dwu-dupny do czarnej dziury.
Najpierw pojechali Panowie. Okazalo sie, ze jest limit wzrostu, znaczy minimalny wzrost i jedyne dziecko z ekipy sie nie lapalo na ten lot wiec ze mna do pojazdu dosiadla kolezanka Marty, ciocia dziecka.
Ja wsiadlam jak nalezy, dupskiem w dziurze, a ona jakos tak sie gramolila zeby tylka nie zamoczyc czy co, w kadym razie siadla na brzegu. Mialam zle przeczucia na ten tema bo jednak srodki ciezkosci nie byly na wlasciwym miejscu, ale ona starsza sporo ode mnie (tak pewnie w moim wieku obecnym) to nijak mi bylo ja w te dupsko kopnac zeby wbila sie w dziure... a szkoda...
Wygladalo to o tak:
Komentarz chyba czytelny?
No wlasnie.
Wbilysmy sie w te czarne dziure, nabieramy wizgu i chyba juz na pierwszym zakrecie kolezanka przechylajac sie szarpnela oponke syjamska tak konkretnie, ze wyrwala mi ja spod tylka (konkretnie w nia wbitego, dodam)
i...
Jebudu...
Ja lbem w scianke, jakos dziwnie bo jednak troche z tylu, a troche z boku, oponka gdzies na gorze, no to ja chlup nogi do gory i pedze dupskiem po dnie, rekami trzymam sie uchwytow na oponce (DLACZEGO??) i pedzimy wcalej nie wolniej.
Patrze, a kolezanka Marty przede mna, stara krowa zreszta, a taka glupia (tak wiem ja tez jestem taka wlasnie stara krowa, ale albo sie nie pcham na takie gry i zabawy albo gram jak nalezy, z mokrym dupskiem, jak wszyscy), jak na krowe przystalo galopuje na czterech lapach, pod koniec z jakiegos powodu zreszta tez zlapala sie oponki nad glowa...
Prosze bardzo, tak to wygladalo. No oprocz tej mRufiej talii, bo to to juz czysta fikcja literacka ;)
W tej dziurze zreszta w leb dostalam dwa razy - raz o te scianke, a drugi raz, a raczej chyba pierwszy jak fikalysmy kozla, kolezanka Marty przygwizdala mi z lokcia w brode... Cud, ze siniaka nie mialam, jak kiedys Wiedzminka po nadwyraz dynamicznym powitaniu od Boberka (juz w psim raju brykajacego zreszta).
Czyli wedlug slow K, ktory nasz wyskok z czarnej dziury obserwowal z bezpiecznej odleglosci: w polowie drogi nam sie znudzilo, ponton spod tylkow nad glowe - niech i on ma rozrywke, wyskoczylysmy do gory nogami niejako, tzn glownie kolezanka Marty, bo ja prulam skapa wilgoc dziury wlasnym zadkiem.
Juz po tej pierwszej przejazdzace zrozumialam czemu wiekszosc dzieciarni ma na kostiumy nalozone szorty... kilkadziesiat takich lotow i kostium do wyrzucenia...
Swoja droga uczciwie zaobserwowalam, ze duzo fajniej sie leci dupskiem w tej tubie niz na pontoniku i miedzy innymi dlatego zrezygnowalam z oka cyklonu, ktory tez dysponowal ponotnikiem, mimo ze jedno-dupnym.
Kariera kulki pinball'owej polegala na locie przez taka rure zamalowana na ciemnosc i upstrzona w punkty swietlne dotykowo (lomotowo) aktywowane, ktore nalezlo podczas lotu "zaliczac" zbierajac punkty wywietlane na tablicy na wylotem rury. Minstral i Tornado umknely mojej pamiec, bo widocznie niczym sie w nich nie uderzylam, zas Kamikaze....
O... Kamikaze to byla atrakcja nowa wtedy i oblegana.
Wygladala niewinnie, chociaz zeby sie dostac do wlotu trzeba bylo bardzo dlugo wlazic po schodach. Na czwarte pietro. A konczyla sie na tym samym poziomie co reszta. Chyba nawet Twister zaczynal sie nizej.
(moje notatki twierdza ze Czarna Dziura tez sie zaczynala tak wysoko)
Twister zreszta przyspozyl nam kupe smiechu. Polazlam tam bo zaczynal sie tam jeszcze jeden zjazd, nie wiem juz ktory i nawet chwile debatowalam ze soba czy skoczyc czy nie. Twister to byl taki niepelny warkocz - bo z dwoch rur, przeplatajacy sie cala droge i mozna bylo sie w nim z kims scigac - na raz skakaly 2 osoby, tzn mogly.
Nie musialy.
Niestety mimo, ze bylam wtedy jakies 3 rozmiary mniejsza niz obecnie, chociaz nadal nie moglam kupowac ubran w tanich sklepach dla wieszakow, ale przynajmniej moglam je ogladac bez uczucia, ze jestem Sloniem w sklepie dla Mrowek..., moja fobia ze utkne w ciasnym miejscu byla silniejsza niz moja kuloodpornosci i nie odwazylam sie wskoczyc.
Namawiala mnie zas Marta, ktora zreszta chyba juz raz tym leciala:
"Poloz sie, skrzyzuj nogi i zloz rece (demonstrujac ulozenie jak do trumny) i zamknij oczy"
Na co odparlam tylko "Acha i jak wylece to juz gotowa do trumny z ladna mina?" tu zademonstrowalam pysk straszny z wytrzeszczem, co wraz ze sterczacymi juz od dawna zwilglymi klakami, prawie zaowocowalo grupowy zjazdem ekipy sasiednia atrakcja z szerszym wlotem...
Tak, ze Kamikaze. Rura wygladala nieco przestronniej, bez zakretow wiec sobie pomyslalam 'A co, jak szalej to szalec' i skoczylam...
Otoz lagodny poczatek szybko przerodzil sie w prawie pionowy tunel ktorym lecialo sie jak Alicja w kroliczej dziurze tyle ze bez akrobacji, ale i bez stycznosci w tunelem. W polowie lotu ogarnelo mnie przerazenie, ze jak wyrzne kopytami w dno tego tunelu to jak nic wyrwe w nim dziure i bedzie po wszystkiemu, ale nie. Pod sam koniec tunel powoli sie nachylal i w dno czlowiek walil nie nogami ale raczej zadkiem i nie w dno rury tylko w wode ktora sie tam nieustannie zbierala.
Ale jednak spadek z takiej wysokosci sprawial, ze nawet hamowanie woda nie wiele dawalo i reszte trasy prawie juz poziomej pokonywalo sie z predkoscia wsciekla, ktora wyhamowywalo sie dopiero w basenie na koncu.

Atrakcja przypomina mi teraz z perspetywy doswiadczen taka kolejke w parku rozrywki Six Flags pt King-Da-Ka. Lot z gory na morde, a pozniej hamowanie na poziomie. Bez wody i z uspokajajacym metalowym stelazem zapietym wokol klatki z piersiami, ktorego mozna sie bylo urczowo trzymac. Stelaz bardzo solidny. Nic sie nie wygial w moim stalowym uscisku...

W kazdym razie jak juz wypadlam z tego Kamikaze to juz mialam dosc lotow w roznych tubach, rurach i tunelach, bo poczulam sie jak Zombie, ktory pomyslnie zakonczyl misje japonskiego samobojczego pocisku i teraz powstal z martwych, wiec za posrednictwem jednej z obficie petajacych sie wokolo pianek zaleglam we wodzie postanwiajac, ze nic mnie juz nie wzruszy i oddalam sie leniwemu dryfowaniu po czyms o wielce adekwatnej nazwie "Leniwa Rzeka".
Rzeka ta prowadzila, jak sie okazalo do innego miejsca o nazwie "Open Laguna", bioraca nazwe z faktu bycia otwarta na gole niebo...
Nie powiem, poczatek kwietnia na Polnocno-Srodkwowej Wyspie nie przypomina za mocno Hawajow, ale woda byla ciepla, a Laguna niezby wielka i zdolalam sie z niej wyplatac zanim dostalam hipotermii twarzy.
Wrocilam tedy pod dach i przez chwile mialam obawy, ze w ten leb walnelam sie bardziej niz mocno i mam halucynacje - oczom moim bowiem ukazala sie BARDZO DUZA Zaba.
Zaba ta co gorsza wyrzygiwala z siebie niesamowite ilosci dzieci.
Dzieci wrzeszczacych, dodam.
Nawet przez moment w moim rozleniwionym i obitym mozgu pojawila sie mysl 'O! To juz wiem skad na Wyspie sie biora dzieci... U nas Bociany przynosza, a tu...' i wtedy dotarlo do mnie, ze znalazlam sie w czescie atrakcji przeznaczonej dla dzieci i ze ten zabi pysk jest wylotem jakiejs zjezdzalni...
Ale ten pierwszy moment blogiego otepenia i niemrawego zaskoczenia osobliwa halucynacja - BEZCENNY.
Tam zreszta dostalam w leb po raz trzeci, bo Leniwa Rzeka zamienila sie w dziwnie wartka rzeke i balanswowanie na piankowym czyms zaczelo przypominac rodeo.
widok piankowego czegos, ktore dosiadalam z frywolnym komenatrzem zamiast trzeciego rzutu...
Nagle, komus plynacemu kawalek przede mna piankowa deseczka wykoczyla spod tylka i strzelila mnie w pysk.
Moja deseczka piankowata tez zreszta zrobila sie juz mocno narowista, ale nie ze mna takie numery - z zawzieta mina balansowalam na tej cholerze pomrukujac tylko pod nosem 'Siedz chlolero, Oooooo kurna leceee' az w koncu nastapilo nieuniknione PLUSK!
Tyle wody w uszach w zyciu nie miala jak podczas tych wygibasow.

W koncu atrakcje zamkneli, a nas pogonili.

I okazalo sie, ze kluczyk do szafki z ciuchami zgubila inna osoba - a nie ja... co stanowilo mila odmiane po moim pierwszym parku wodnej rozrywki pod Paryzem, pare lat wczesniej, gdzie glupkowato cala torbe ze zmiana odziezy i recznikiem oraz butami, a takze portfelkiem z drobna gotowka "zamknelam" w boxie przebieralniowym i nawet pieczolowicie zapamietalam w ktorym... Ale tu mam wymowke, ze jednak francuskim nie wladam, a nasza przewodniczka nie uznala za stosowne wyjasnic grupie gdzie sa szafki, zakladajac, mylnie, ze kazdy z nas juz tu byl, ewentualnie ze rodzice beda z siatami sie nosic podczas gdy pociechy beda brykac, nie biorac pod uwage ze byly tez dwie sztuki bezdzietne, same nastawione na korzystanei z rozrywek... szczesliwie dla mnie (paszportu chyba tam nie bylo tylko byl w hotelu (chyba)), zginela tylko zawartosc portfelka... heh...

Zgodnie z Executive Summary, nastepny byl posilek w Chinskiej Knajpie, prowadzonej przez rodzine Malezyjczykow i byla to chyba moja pierwsza wizyta w jadlodajni Orientu, gdzie popelnilam pierwszy raz blad, ktory zreszta przy okazji chinskiego jedzenia popelniam do dzis - wtedy nie wiedzialam, a obecnie uparcie zapominam, ze te ich "dania" to nie sa dania tylko skladniki dan przygotowane do dzielenia sie. I tak jak za pierwszym raz tak i dzis zamawiam cos to okazuje sie byc porcja na byka i na przyklad zawiera w sobie tylko jajko i cebule, ewentualnie jajka i troche roznych warzyw... ale przynajmnie dzis juz wiem, ze Foo Yong to bedzie inaczej cos w rodzaju omleta z roznymi dodatkami i nic poza tym i nie czuje sie zaskoczona na widak dymiacej kupy jajecznicy na twardo z warzywami dla pulku wojska, jak poczulam sie wtedy... ;)
Tak, ze tak.

Zmarnowalam caly dlugi weekend na rozne sposoby, ale moze wywolalam usmiech lub dwa moim wspomnieniem Mokrych i Wscieklych igraszek w parku wodnym Wet'n'Wild...

PS. 'ryciny' z 1999, odreczne, wydlubane z archiwalnego listu do dElvix. Mozna sie smiac.