Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 19 December 2016

Ryzyka i wymogi zwiazane z ladowaniem na wiejskich pasach.

Wlasciwie tytul mial byc "Dlaczego trzeba miec ze soba gotówke w malym samolocie i inne ryzyka zwiazane z ladowaniem na wiejskim pasie". Inspirowane przewodnikiem Autostopem przez Galaktyke i niezbednym Recznikiem. Ale nie umiem przetlumaczyc "always carry a towel" w jakis chwytny sposób, wiec tego... wiec jest bez recznika. Znaczy bez chwytnej frazy ;).
Ale do rzeczy.

Otoz w pewna pieknie sie zapowiadajaca grudniowa niedziele wybralismy sie z Ozziem polatac.
W zasadzie to ja juz sie nie spodziewalam po poprzednich porazkach, ze w tym roku polatam, ale okazalo sie, ze jednak polatalim.
Chociaz do ostatniej chwili tak na prawde nie bylam pewn czy nie pocaluje hangaru w klamke, bo Ozzie mial potwierdzic w niedziele rano czy jednak tak czy moze nie i do mniej wiejcej 12.30 nie potwierdzil.
Niby staram sie zyc wg tak niewielu zasad jak to tylko mozliwe, to jakies aksjomaty trzeba miec i sa to: Nigdy nie mów Nigdy (czyli Never say Never), a takze Zawsze miej nadzieje, ale przygotuj sie na najgorsze (czyli hope for the best, brace for the worst). Z tym ostatnim to zwykle lepiej wychodzi mi ta druga czesc – nadzieja, jak zawsze mi w domu powtarzano, to matka glupich, a za pozno poznalam ciag dalszy w wykonaniu dElvix – ‘i jak kazda matka, kocha swoje dzieci’, zeby sie do tej czesci przyzwyczaic.
No i w ramach tej drugiej zasady tym razem wyjatkowo zalozylam, ze nam sie jednak latanie uda.
Ozzie zadzwonil jak juz ganialam w ostrogach po mieszkaniu pakujac torbe na wizyte u M&Msów celem wreczenia ich rocznemu wlasnie Juniorowi prezentu, po potencjalnym lataniu.
A w ogole to ten weekend w ogole byl rozczochrany, bo w piatek wrociwszy do domu poznym wieczorem,... no dobra, nad ranem..., z zakupami wykonanymi po pracy odkrylam, ze przestala dzialac lodowka. Ba, ona przestala dzialac kilkanascie godzin wczesniej bo wszytko bylo juz rozmrozone, woda z ropuszczonego zamrazalnika i zarcia tam zamrozonego, w tym woreczka bobu (DRAMAT!) juz wyschla, a zawartosc lodowki, skromna na szczescie, ale zawsze, jest w dotyku cieplawa... A ja mam ze soba dwie torby z lodowkowym jedzeniem...
Szczesliwie mam od przeszlo 8 lat taka malutka lodoweczke w stylu retro – nabiurkowa mozna by rzecz. Miejsca w niej malutko, wiec upchnelam w niej rzeczy najcenniejsze – dopier co zdobyty w ciezkim trudzie i znoju ser Cheddar z Cheddar Gorge, Szynke Iberico, no normalna sprawa tzw essentials nieprawdaz...
Kompletnie lekcewazac maselko, serek smietankowy, pomidorki i owoce.
Na domiar szczescia w sobote do poludnia spodziewalam sie 2 dostaw spozywczych... Sajgon, co?
No ale nie o lodówce ta saga – saga lodowkowa trwa nadal. Wrocmy do latania.
A w zasadzie to do przedlatajnych procedur.
Pobralam Ozziego z Casa de Ozzies i udalismy sie z kubelkiem na tylnym siedzeniu na lotnisko, znaczy pole lotnicze.
Juz w trakcie jazdy zostalam retorycznie zapytana czy mam cos przeciwko lotowi do takiego malego polka lotniczego kolo Cheltenham (tak mi sie zdawalo ze zrozumialam). Odparlam zgodnie z prawda i intencja pytajacego, ze jest mi bardzo wszystko jedno, pod warunkiem, ze nie kaze mi ladowac, bo jak wie, ladowanie nie jest moja mocna strona i przypomnialam mu mu moje wodowanie na szwajcarskim lotnisku...
Ubawiony Ozzie potwierdzil, ze ok, w drodze wyjatku ladowac bedzie on.
Podjechalismy pod hangar i zostalam pointruowana, ze mam zaparkowac, nie tam gdzie zwykle tylko blizej bramy, bo samoloty zostaly przeniesione z poprzedneigo hangar, do drugiego. Nie zdazylam zapytac o powody gdy uslyszalam, ze wlasciwie to Ozzie wcale nie wiem gdzie jest samolot, bo ten drugi hangar zaczal przeciekac wiec czesc samolotow wrocila do tego poprzedniego hangar.
Zdebialam na tyle mocno, ze zdazyl powiedziec, ze idzie szukac samolotu i sobie poszedl. No to ja sie zorganizowalam pojazdowo – w sensie ze Nawidakcje zaparkowalam i zapodalam spraye, profilaktycznie zeby ich ze soba nie targac i... zapomnialam wyjac z bagaznik aparatu.
Na szczescie w miedzy czasie, Ozzie zdazyl samolot namierzyc, dostac pomoc w wytaczaniu ptaszyny z hangar, nastepnie zostac zaprzegnietym do przenisienia z pomagaczem silnika samolotowego do samochodu pomagacza, wiec jak dotarlam do samolociku to i dotarlo do mnie, ze zamierzam zostawic apart na ziemii, co zupelnie nie bylo moja intencja.
Ozzie ogarnal temat samolotu, a ja poszlam pobrac aparat i oddac bagaznikowi torbe Ozziego i wrocilam aby ujzec Ozziego na kolanach pod lewym skrzydlem.
Przeleciala mi przez glowe mysl, ze odprawia jakies modly rytualne do bogow lotniczych, ale szybko ja przepedzilam, gdyz ujzalam co tak naboznie oglada.
I zrobilo mi sie niewyraznie.
W skrzyle byla dziura.
Nie, ze taka na przelot, tylko taka jakby rana cieta.
I urwany kawalek tasmy, ktora wczesniej ta dziura byla zaklejona.
Osobiscie uwazalam, ze to zwykle naciecie wziernikowe i ze ta tasma zawsze je maskowala, ale zmartwilam sie, ze tasma zostala brutalnie odzszarpnieta i nie naklejona. Pozalowalam, ze ductape mi sie juz dawno skonczyla i zapytalam czy mam isc po plaster bez opatrunku z pateczki.
Zgorszony nieco moim pomyslem  Ozzie powiedzial, ze zadzwoni do wlasciciela.
Zadzwonil. Nie wiem co uslyszalam ale konkluzja byla taka – mozna leciec, skrzydlo sie nie urwie, plastra nie trzeba.
I polecielim.
po mojej prawej byla farma baterii slonecznych
No i tak sobie lecimy, slonce nam w oczy swieci, ja robie troche slabe zdjecia, bo pod slonce...
Pod slonce...

...az tu nagle slysze krew mrozace w zylach slowa “Stery Twoje”.
Nie zdazylam zbaraniec jak to mam w zwyczaju, bo widac w samolocie podobnie jak w samochodzie generalnie nie debieje calkowicie tylko tak bardziej mentalnie.
Przejelam ster czyli joystick.
Ozzie potrzebowal zmienic okulary... na takie co im slonce w oczy nie przeszkadza. Uff...
“Stery moje”... UFF!!!
I tak sobie lecimy, pod slonce, mijamy kominy chlodzace pewnej elektrowni, czyli wg mojej limitowanej orientcji na poludnie.

Lecimy, lecimy, nagle slysze takie mamrotanie jakby...
Wsluchuje sie w intercom i slysze to marotanie “no gdzie ten pas??”
Sploszona nieco pytam “slucham?”
Ozzie na to stoicko “ A  nie, nic, probuje znalezc ten pas”
No to i ja wytezam patrzalki, az mi prawie na szypulkach wylaza (a precyzyjnie rzecz ujmujac – mruze oczy bo jako krotkowidz tak mam, ze jak mruze to lepiej widze).
I nic.
“A jest.” Wskazal od niechcenia Ozzie.
No to ja dawaj wlepiac galy przez szybki w szerokopojetym kierunku... Nic... A my ladujemy... Troche mnie zaczal skurcz lapac od wciskania 'hamulca', a oczy okropnie sie splaszczyly od wlepiania ich w szybe, a tu nagle ladujemy w trawie.
Przyzwyczajona do widoku mniejszych lub wiekszych hangarów rozejrzalam sie ciekawie i widze, ze po drugiej stronie drogi cos jest.
Zatrzymalismy sie i Ozzie sie wypina (z uprzezy, nie ze antyglowa), mowiac “Musze dac Johnowi 5 funtow”.
Marginalnie pomyslalam sobie, ze dosc kosztowna metoda zwracania tak drobnego dlugu... no bo kurcze ta wycieczka zakosztuje ponad 2 dyszki od lebka (wiecej wyszlo), a chyba bym nas taniej samochodem dowiozla i w podobnym czasie (chyba nawet szybciej).
Ale nie oponowalam, bo nie racjonalizacja byla moim zadaniem.
Zapytalam zatem czy zatrzymujemy sie na tyle dlugo, ze warto zebym sie wyplatywala z uprzezy? Uslyszalam, ze warto.
No to sie wyplatalam.
Wyplatalam sie, otworzylam wlaz i zamarlam, gdzy rzucila sie na mnie apokalipsa olfaktoryczna... Pola tuzo obok, a moze nawet to z pasem trawiasto-startowym zostaly wlasnie dokladnie uzyznione... organicznym nawozem zostaly.
Mowiac krotko atmosfera wysoce agrarna...
Podloze trawiaste ale duzo przeswitów i tego... nie bylam pewna czy stapam w czarnoziem czy w uzyznienie owego czarnoziemu...
Pomknelam zatem raczo, jak na otluszczona sarenke, na czubkach moich eleganckich traperskich butów chelsey, goniac za Ozziem, a on sie mnie pyta czy mam jakies pieniadze. Odparlam, ze w ogole owszem, ale przy sobie nie, bardzo przepraszam, ale nie wiedzialam ze trzeba... Ozzie niby potaknal, ze w zasadzie nie trzeba, ale chyba wyparl natychmiast to co uslyszal i popedzil dalej w strone tych zabudowan po drugiej stronie drogi.
A ja za nim.
Raczo.
Na paluszkach.
I na bezdechu.
Aromaterapia Agraran byla oszalamiajaca.
Dotarlismy na dziedziniec egzotycznego zlepku budynkow, Ozzie przywital sie z Johnem, czy innym Davem, pogadali i poszli na gore do biura.
Ja nie szlam tylko wlepialam zaciekawione patrzalki w rozne plakaty oraz taki smieszny helicopter cabrio co jeszcze nigdy na zywo nie widzialam.
Teraz dochodze do wniosku, ze to odpowiedni podniebnego motocykla, taki Harley ze smiglem, co nie?
Podczas gdy nasz C-42 to taki compact, takie czinkleczento przestworzy ;) albo moze biorac pod uwage koszty to bardziej Smart Przestworzy?
Bo 2 siedzeniowe i z symbolicznym bagaznikiem (cicho Marga, Ja swoje wiem, a Ty patrzysz zaslepiona miloscia na swoje Smartko, a ja zaslepienia mam wybrakowane ogolnie ;) )
No i ja tak wpatruje sie to na ten Harley podniebny, to na plakat na ktorym poza “zarezerwuj sobie swoj spacer na skrzydle” opatrzony zdjeciem osoby w zacieszem na obliczy, przywiazanej jak MadMax do postumentu na skrzydle Tiger Moth, we wsciekle zolciutkim kolorze.
I juz sama nie wiem od czego bardziej mi sie kreci w glowie – od tego smrodu gówna (nie bawmy sie juz tyle w te kurtuazje), czy od tych widoków.
A na to z biura wyskakuje Ozzie i pyta “mRufa, to jakie masz pieniadze?” No to wyjasniam bardzo przepraszajaco, ze zadne, bo wszystkie zostaly w Zabojcy Lisów... Bo nigdy do tej pory nie byly potrzebne w samolocie...
Ozzie przyjal do wiadomosci i zniknal we wnetrzu pieterka. A ja kontemplowalam okolice i dotarlo do mnie w koncu, ze to jest cos w rodzaju prywatnego pasa, przy farmie. Bo jak sie ma farme i pola to dlaczego by nie miec pasa startowego, co nie?
Panowie w koncu wychyneli z czelusci pieterka i Ozzie zaczal sie zegnac. Ja tez grzecznie sie probowalam zegnac, ale odnosze wrazenie ze zostalam kompletnie zignorowana.
Ozzie popedzil na trawsiasty pas, a ja za nim.
Na paluszkach.
Raczo.
Na wydechu.
W samolocie wyjasnil mi, ze taki jest zwyczaj, ze jak sie gdzies laduje to zeby zaplacic wlascicielowi pola lotniczego. Wyjasnilam i ja, ze nie wyjasnil mi wczesniej to skad mialam wiedziec, ze trzeba miec ze soba pieniadz – do tej pory latalismy i nigdy nie bylo trzeba ladowac, ani placic. I ze na przyszlosc zapamietam.
I polecielismy dalej. Tym razem juz ze sloncem w plecy wiec bylo niezle i tym razem polecnie “Stery Twoje” mnie juz nie przerazilo, ominelam O, probujac przelamac swoje lek skrecania w prawo, bo mam wrazenie, ze wylece przez okno przy tym manewrze i wrocilismy na lotnisko z cieknacym hangarem. Ozzie przejal stery bo jakis nawiedzony latal nad O i dziwnie manewrowal i lepiej dmuchac na zimne bo mimo ze dzielilo nas dobre pareset metrow od tego nawiedzonego to przeciez w kazdej chwili mu wzisnac gaz dodechy (znaczy tego, zapikowac) i brac nas taranem... dolecielismy nad nasze hangary (Czolg tam byl! Nadal! nie mialam halucynacji!) wzielismy slonce w oczy na nowo i usilowalismy nie zaczepic sie skrzydlami z szybowcem.
Ironicznie troche rzecz jasna, bo byl hektar od nas, ale tez podchodzil do ladowania i z przeciwnej strony wiec tego... Ja sie nie znam, ale wiem ze szybowiec ma mniejsza zdolnosc manewru niz podniebny Smart ;)

Nastepne bylo nalewanie paliwa, ktore i tym razem mimo stanowczych ulepszen – nie trzeba juz drabiny, tez nie obylo sie bez drobnego epizodu kwalifikujacego mnie na kobiete z plonaca reka, jakby mi ktos probowal reke podpalic.
Nikt akurat nie probowal.
Mycie samolotowych perfyeriow z blota (o aromacie agrarnym...) – owszem – nadkola mylam ja... podkola tez... Ale obylo sie bez prysznica bo jednak mimo, ze cieply dosc, to grudzien nie jest miesiacem sprzyjajacym kapielom pod golym niebem.
Sprawdzilam i uprzejmie donosze, ze pas/pole lotniczo agrarne znajduje sie o tu: http://www.defford-croftfarm.co.uk/index.htm
A my lecielismy z jakims osobliwym oblotem (bo przeciez nie objazdem), prawdopodobnie celem ominiecia Bazy RAF w Brize Norton. Czyli gdyby faktycznie Ozzie mial oddac koledze 5 funtow, to ja bym nas tam taniej zawiozla moja Czerwona Strzala aka Zabójca Lisów.

Tuesday 13 December 2016

Agresywnie Nudny Jelen czyli Torun z Wasami


Jak juz zapowiadalam w poprzednim odcinku – tym razem moja wizyta na Planecie Ojczystej miala obfitowac w szereg atrakcji, a mianowicie w wycieczke do Torunia oraz spotkanie na Wastym Szczycie. Jak juz pisalam, zaczela sie tez wysoce atrakcyjnie – prezentacja Balistycznego Guzika.
Co oczywiscie przypomina mi Futerkowego Pstraga
Wisi na scianie w Wawa, Ontario, wew sklepie General Store. Zwracam uwage na pod-pstragowy eksponat - czy kobieta moze zgiac... MLOTEK? najwyrazniej tak. Foto by Moi.

A takze juz z internatow – Bojowe Szkockie Kocieta.
Ukradzione z http://imgur.com/gallery/cpHi2BS
Ale nie w tym dzielo, wracam juz do sedna.
Jak to zwykle bywa z moimi planami, tak i te zostaly coniebadz zmodyfikowane (tak na oko ze 17cie razy) w ciagu ostanich dwoch tygodni poprzedzajacy planowane wydarzenie.
Po kolei:
  • Mialam jechac solo,
  • Miala jechac ze mna Smoczynska sama lub takze z moja CO lub z cala czereda Smocza
  • Miala ze mna NIE jechac cala czereda Smocza, bo Smok nie chcial sie zdeklarowac pogladowo na temat, ale moze Smoczynska z moja CO
  • Miala z mna Smoczynksa w ogole nie jechac bo moja CO wykonala jakas infekcje
  • To zgailam, bo moze dElvix z dodatkami pojedzie?
  • dElvix by moze i mogla ale tydzien przed lub tydzien po moich wystepach goscinnych (moze)
  • znaczy chyba jade solo
  • O! Fader ze mna jedzie.
I na tym ostatnim stanelo.
Bo z reszta szczytnikow prawie od poczatku wiadomo bylo, ze bedzie to czereda Wasów bez wasów. Jedyna niepewnosc byla nad srodkiem transport, bo Bozena sie zmobilizowala i zaposiadla woditelskije prawa, a takze idac za ciosem, planowala sie zMOBILIzowac w pelni.
Obecnosc Fadera uratowala sytuacja bo jako jedyny, mimo, ze nie Was, to prezentowal na stanie was.
No i troche przez niego rzucil sie na nas ten nudny jelen, ale to za chwile.
Nudne Jelenie i kto pamietam Profesora Filutka?
W sumie to tym jeleniem bylismy my wszyscy jasnie zgromadzeni w Toruniu i wlasnie z winy Fadera (a takze nadmiernej uleglosci Wasowej czeredy) – bo samo spotkanie na szcycie z Wasami bez wasow i Faderem w Wasach odbylo sie zgodnie z planem.
Znaczy trafilysmy obie – Bozenka i ja w te samo czasoprzestrzen co biorac pod uwage zmiane czasu z letniego na nieletni bylo duzym osiagnieciem.
Dawno nie dygresowalam – nie wiem jak Bozenka, ale ja mam duze osiagniecia  temacie zmiany czasu (i czasu alternatywnego, ale w tym aspekcie juz sie reklamowalam), poczawszy od mlodych lat, kiedy to chadzalo sie z Rodzicielka Osobista w niedziele na poranne msze i na przyklad trafialo sie w polowe mszy poprzedniej, bo zapomnialo sie przestawic zegarów wieczorem, poprzez rozne podobne atrakcje, a skonczywszy – w sensie spektakularnosci – na pojsciu w poniedzialek na zjecia z Ciotka M i odkrycie, ze nikt jeszcze nie przyszedl, bo... jestesmy godzine przed czasem. Zatem obawy czy trafimy w te sama czasoprzestrzen, wbrew pozorom nie byly takie bezdpodstawne, z mojego punktu widzenia ;).
Miasto bylo dla mnie laskawe. Troche mnie dla Bozenki, bo na wstepie zapytala mnie czy znam jakas inna droge z miasta, niz ta ktora ona przyjechala. Otoz okazalo sie, ze ic nawidakcja Smarkfonowa poprowadzila Bozenka przez jakis osobliwe trojkatne skryzowanie. Mnie nie.
Znaczy mnie nic nie prowadzilo na trojkatne skrzyzowanie bon a samym wstepie uparlam sie jechac platna droga do oporu i zignorowalam pierwsze dwa lub trzy zjazdy, przez co pojechalam czolgiem taka sama droga co kiedys, przed laty, z dElvix.
Poniewaz ja jestem bardzo nieobrym liderem, w sensie ze jak ktos za mna jedzie to sie czuje sledzona i pierwsza fale rotargnienia wykorzystuje na probe ucieczki, to uprzedzilam, ze moze byc slabo, no ale Bozenki trauma po trojkatnym skrzyzowaniu byla najwyrazniej wieksza niz obawa przed pogonia za mRufa w stylu Mad Max.
Ale zanim sie nam udalo skaliborwac lokalizcje, to po trasie juz nastapila taka wymiana:
(moge troche zmyslac slowa bo nie mam przy sobie transkrypcji dialogu)
Moi “czesc , wyruszamy” (jakas godzine pozniej niz planowany start, mimo, ze mielismy dalej)
Po jakims kwadransie przyszla odpowiedz:
“czesc, my juz w trasie STOP raz sie zgubilam STOP pisze Stefan STOP”
Jestesmy z Faderem jakie 30 minut od celu, ktorym jest jedyny znany mi osobiscie parking nad Wisla. Wstepnie sugerowalam go Bozence juz wczesniej.
Dostaje sms o tresci zgrubnie:
“Jestem w Toruniu. Gdzie mam jechac?”
No i teraz uprasza sie przymknac oko bo wysylam odpowiedz (Fader nie pismienny w temacie komorkowym):
“blwr filadefiski”
“prkng nad Wisl”
W odpowiedzi dostaje zdeterminowane “Sprobuje”.
Wjezdzamy na parking i oczom mym pieknym ukazuje sie komitet powitalny :) zlozony z Bozenki i Stefana.
Rytualy powitanne zostaly odpracowane i ruszylismy won z parkingu.
W ferworze walki i mnie sie emocje udzielily i wieczorem juz, wracajac na parking zakonotowalam, ze stoimy na miejscach dla Autokarow!
Poszlismy spacerowo na Starówke i na samym wstepie w oko moje, a raczej ucho wpadla cicha wymiana pomiedzy latorosla Boeznkowa:
“O... Muzeum zabawek i bajek”
“Muzeum zabawek i bajek??”
Nieco glosniej ktos tam tez to powtorzyl, wiec majac swiadomosc, ze Latorosle dopiero co spedzily emocjonujace pare godzin w Black Betty relacji Trojmiast-Torun zaproponowalam, ze jak chca to niech sobie pojda.
Okazalo sie ze chca.
Bozenka z politowaniem pokiwala glowa, bo nie wiedziala, jaki ja mam niecny plan – otoz wcale do muzeum sie nie wybieralam.
I zaczely sie zajecia w podgrupach – otoz Wasowie zostali monitorowac Muzeum oblezone przez Latorosle, a Ja i Fader z wasem udalismy sie na rekonesans Starówki, w tym na polowanie na pierniki, bo jeszcze zanim nastapilo muzeum Fader wymamrotal do mnie na boku, ze on by chcial kupic po pierniku dla tych “dziewczynek”.
Troche mnie zamurowalo, bo myslalam, ze ma na mysli Agatke i Bozenke i troche mnie nawet dziablo z zalem, bo o wlasnym dziecku (moi), per dziewczynka od 25 lat z okladem nie mowil...
Ale umysl dzgniety tym dziabnieciem szybko zasugerowal, ze moze musze dokonac korekty – “ale Tato, to jest chlopiec i dziewczynka, przeciez Ci sie przedstawiali”.
Fader sie okropnie zawstydzil i zalecil nic mi o tym faux-pas nie mowic.
To slowa dotrzymalam i slowa NIE MÓWIE.

Przy okazji polowania na pierniki Fader zadysponowal namierzenie jakiegos lokalu celem spozycia obiadu. Zaczelismy namierzanie, majac w pamieci (moi), ze ¾ doroslych jest albo wege albo prawie wege albo wege na dowyku.
W oko nasze wpadl lokal sympatycznie sie prezentujacy pod nazwa Kuchnia Polska cos tam cos tam. W menu bylo pare interesujacych potraw w tym... Gulasz z jelenia, z plackami z kaszy gryczanej.
Fader juz byl gotow pedzic po Wasów celem zatargania ich do lokalu, jak nie sposobem to nawet sila.
Dalismy im jeszcze troche czasu i faktycznie wrocilismy pod muzeum.
Okazalo sie, ze za wczesnie.
Acz podobno juz nie dlugo.
Czas plynie, a ja z nudow zasugerowalam polzartem, ze moze latorosle zaczely zadawac pytania...
Na to Bozenka wyraznie zbladla i wystekala “Jak oni zaczeli zadawac pytania, to mamy po zawodach”.

Fast forward. (w tym czasie prezentuje towarzystwu lokalizacje kultowego Baru Mis (Tak - Ten MIS, z luzkami na lancuchu i miskami przykreconymi do stolów i z napisem nad lada barowa "Parówkowym skrytożercom mówimy: stanowcze NIE"), ktory to zreszta jest otwarty w równie kultowych porach, czyli w niedziele permanentnie zamkniety, a nastepnie usiluje zakolami naprowadzic ekipe na decyzje co chca jesc, z nadzieja, ze im wsyzstko jedno i mozemy sprobowac tego jelenia upolowac dla Fadera, calkie mzbednie z roznych powodow, ale to ponizej, a takze poniewaz Wasom jest obojetne, bo zawsze sa przeciez frytki, a Agatka jest tak glodna, ze zaczyna wgryzac sie w swoj szaliczek. )

Wchodzimy do lokalu zywnosciowego. Nie jest jakos szczegolnie zapelniony. Dostajemy miejscowke na 2gim pietrze, przy najwiekszym stole. Oprocz nas ktos tam jeszcze koczuje, ale mam wrazenie, ze nie dali nam rady i dosc szybko uciekli.
Menu nie jest jakies szczegolnie bogate, ale cos nam sie udaje wynegocjowac.
Fader, wiadomo rzucil sie na jelenia tylko poprosil zamiast plackow o piura. Blad.
My z Bozenka skusilysmy sie ten na tego jelenia bo te placki z kaszy kryczanej brzmialy kuszaco. Blad, ale nie taki jak Fadera
Agatka bardzo klasycznie miala zapodany zestaw pomidorowa plus kurzy cyckek w panierce i tylko jako dziecko mocno nietypowe, zadysponowalam sobie ziemniaki chyba pieczone, zmiast frytek.
Karolek, ktorego zadne stadardy sie nie imaja mial dostac frytki.
Stefan wybral sobie z menu wege makaron z sosem pomidorowym ,nie pamietam jakim i on jeden wyszedl z imprezy bez szwanku i nawet calkie mzadowolony zywnosciowo.
Oczywiscie nie bez traumy wyszedl bo Fader, jak to Fader, usilowal namowic Stefana na koniaczek. Odkad w Malborku w Got(h)ic cafe Fader zasmakowal w lampce koniaczku to juz go wino czerwone prawie nie interesuje jako ukoronowanie posilku w knajpie. A, ze Fader uwaza, ze jak on cos lubi i to i reszta swiata pewnie tez – no nie bede mu zludzen odbierac, wystarczy ze musi ze mna miec do czynienia, to usiluje do zlego namawiac kazdego.
Pospieszylam Stefanowi z odsiedcza, bo juz czulam ze zaczyna ulegac, jak wiekszosc Faderowych przeciwnikow, mowiac mu, ze jak nie chce to na prawde nie musi, a w ogole to moze tez wybrac inny trunek, ale nie wiem czy pomoglam czy przeciwnie... Jednakowoz z koniaczku sie wymigal.
Lokal niby classy bo przystawki w postaci zup czyli po staropolsku pierwsze danie dostali tylko Ci co pierwsze danie zamowili – Agatka i Bozenka. I dodam wcale nie jakos uber blyskawicznie. Ale bez dramatow.
A my – reszta ferajny, w tym mocno wyglodnialy Karolek patrzylismy na nich ocierajac machinalnie slinotoki na brodach.
No troche glupio sie tak nie zapytac, jak ma byc podany posilek, ale juz niech tam.
Po zupie przystapilismy do...
...czekania.
Cierpliwego na poczatek.
Kontemplowania wnetrza, ktore prezentowalo sie miejscami o tak:
Foto by Bozena Was
Dalsze czekanie umilal nam Karolek sztuczka magiczka, a nastepnie Agatka szeregiem sztuczek akrobatyczek, ktore zreszta przyprawily mnie o blawochwalczy podziw, a nawet, ja probujac wyjasnic Karolkowi czemu nawet jak ktos uwaza, ze zmontowal perpetum mobile, to tak na prawde sie myli, bo juz przy jego konstrukcji jest przekazywana ukladowi jakas energia – moj nauczyciel fizyki ze sredniej szkoly bylby ze mnie dumny, bo to wlasnie jego wyjasnienie pamietam do dzis. Agatka grzecznie zamaskowala ziewanie. Wyklad zakonczylam zachecajaca wiadomoscia o ogólnym przeslaniu “Ale, smialo Kombinuj, kombinuj!”.
Katem oka sprawdzalam rownoczesnie, czy Stefan nie nadaje do Bozenki morsem SOS, bo Fader bardzo radosnie zabawial go opowiesciami, nawet nie wiem jakiej tresci, ale jesli nie maja z Bozenka specjalnego szyfru to ja SOS nie wylapalam (tyle morsa znam).
Czekamy. Niektorzy mocno wyglodniali, innie juz nie tak mocno.
Zaczynamy sie nawet zastanawiac czy na tego jelenia poszli zapolowac w Bory Tucholskie, czy raczej szukac gotowizny na podmiejskich drogach....
Owszem trwalo to nieludzko dlugo. Biorac pod uwage limitowana zawartosc menu czulam sie zaskoczona czemu sprawa trwa az tak dlugo. W koncu uznalam, ze o ile jeden jelen to nie tak ciezki lup, ale 3 jelenie z podmiejskich drog to moze chwile potrwac...W koncu  Jelenie nadciagnely.
A takze reszta obiadow.
No i teraz nei pamietam czy wszystko na raz czy sie stopniowali, ale o ile potrawy wygladaly niezle, to kazdy mial jakies uwagi (ze juz o herbacie nie wspomne, bo z jakiegos powodu nie chciala sie Bozence porzadnie zaparzyc).
Faderowi nie podeszly ziemniaki, zreszta Agatce tez niezbyt, nasze plackie z gryki byly niezle, mnie nawet sos od jeleniowego gulaszu smakowal, ale mieso nie rzucilo na kolana.
Fader zapytany wymamrotal, ze to nie jest jelen z Kanady – gdyz 2 lata wczesniej spozywal stek z jelenia wlasnie w Kanadzie i byl zachwycony bezgranicznie. Ja uwierzylam mu wowczas na slowo, bo znecalam sie akurat na kacza gicza, przezywajac wlasna faze na kaczke, najchetniej pieczona (owszem... paryska kacza lopatka pochodzi z tego samego roku).
Ale najwiekszy powod do narzekania mial Karolek... albowiem dostal frytki... w miseczce do sosu – czyli jak to ujela pozniej Bozenka w kokilkce do dipa.
Zdaje sie, ze na widok tego co podaje dziecku, kelnerke dziabnely wyrzuty sumienia i powiedziala, ze skoro te frytki takie male to moze ona jeszcze doniesie. Bozenka zadysponowala doniesienie potrojnej porcji w tej sytuacji i biedny mlodzian po rozjuszeniu zoladka 6-7 frytkami musial poczekac jeszcze z kwadrans na, tym razem juz solidna, porcje slomek ziemniaczanych.
W miedzyczasie wszystkich ogarnela okropna sennosc i pare glow zabolalo, ale szczesliwie nie na dlugo (tzn w moim przypadku na kolejne 3 dni, ale o tym przekonalam sie dopiero w drodze powrotnej do Stolycy).
Po odsiedzeniu odpowiednio dlugo w ramach zemsty za takie dlugie czekanie na padline drogowa, tfu... wróc, na nudnego jelenia, wyszlismy na rynek i okazalo sie, ze ta sennosc to byl spadek cisnienia i zalamanie sie pogody – mianowicie kropil deszcz.
Spacer poobiedni uatrakcyjnilo nam pare odkryc...
Foto by Bozena Was
Na przyklad powyzsza statuetka pieska i parasola Profesora Filutka, a takze statuetki zab po dwoch stronach rynku, nieznanego nam wówczas przeznaczenia (ktorych nikt z nas nie uwiecznil), bo watpilismy, by zostaly tam umieszcone celem umozliwienia handlarzom wiencow i zniczy rozpiecie swoich handlowych namiocikow i altanek kempingowych.
(juz wiem teraz i tak mi sie majaczy, ze Stefan cos na ten temat przbakiwal nawet, ale osobiscie bez bicia przyznaje sie, ze wyparlam nie wiem jak reszta ekipy, ze to lokalny ekwiwalent legendy o szczurach i zaczarowanym flecie szczurolapa - wToruni byla to plaga zab i flisak dorabiajacy sobie jako skrzypek.)
A takze nad wyraz kreatywne rozmowy o cenach telefonow nokia 3310 na Kaukazie.
Wbrew szczerym checiom nie jestem w stanie odtworzyc przebiegu tej wielowatkowej rozmowy, ale pamietam, ze zaczelo sie od jedynego lokalu w Polsce serwujacego pierogi Osetyjskie, cokolwiek to jest tuz, przed witryna z kolekcja telefonow komórkowym i nie tylko SmarkFonów, a wrecz przeciwnie, bo glownie NIE SmarkFonów.
Niestety ten deszcz, ktory zaczal kropic jak czailismy sie na Nudnego Jelenia tak do konca nie przestal padac, a poza tym czegos sie zaczelo ciemno robic, przez co nasze spacery zostaly troche ograniczone i po standardowym maratonie za pamiatkami udalismy sie w szeroko pojetym kierunku parking, usilujac przy okazji (Fader) skorzystac z okolicznej toalety publicznej, ktora jak sie okazalo nie byla otwarta po zachodzie slonca, czyli po 17tej...
W tej sytuacji przystapilismy do odwrotu, znaczy powrotów.
Zgodnie z zyczeniem Bozenki ruszylam przodem. Juz na wyjezdzie z parking dotarl odo mnei, ze siedze na telefonie. Ku rozbawieniu i lekkie irytacji Fadera uparlam sie wyciagnac go bez zatrzymywania pojazdu – nie takie rzeczy sie kladlo!
Owszem wyprowadzilam Bozenka na zjazd na Platna Autostrade w kierunku Trojmiasta, dzieki Faderowi nie padajac ofiara wlasnej paranoi i roztargnienia, a nastepnie – jakies 2 km przed zjazdem na Trojmiasto usilowalam ja powiadomic, ze ma przestac mnie sledzic i pojechac na znaki juz teraz bo inaczej za jakies 3 godziny znajdzie sie w Stolycy, ale nie odnioslam sukcesu.
Zgadlam, ze zrobila to co ja – mianowicie usiadla na telefonie, tyle ,ze ja swoj, jak juz wspomnialam, wylupalam spod siebie prawie od razu.
Po kilkuset metrach oddzwonil do mnie Stefan mowiac, ze Bozenka usiadla na komorce i w zwiazku z tym nie mogla jej odebrac. Wyjasnilam, ze zgadlam oraz zeby przekazal, ze ma mi zsiadac z ogona i jechac dalej na znaki lub tez inne metody nawigacji gwiazdami, bo ja teraz juz zaczynam pruc na Stolyce. I poprulam. A im blizej domu tym bardzie zaczynalam podejrzewac nadciagajaca migrene... Ale na to spuscmy juz zaslone milczenia...
A szczegoly i prostowanie zagniotek mojej pamieci pozostawiam Bozence 😈

Acha!
Czemu Agresywny byl ten nudny Jelen?
Otoz obie z Bozenka mamy taka szczegolna wlasciwosc, ze nasze organizmy czesto bojowo reaguja na miesiwo spozyte.
Moj kiedys obsypywal mnie potezna pokrzywka, a po 15 latach zycie wege jakos sie ustabilizowa i tylko okazjonalnie sie buntuje, szczegolnie na nadmiar, a Bozenki odwrotnie - kiedys nie, a od ilus tam lat reaguje bojowo, acz inna niz pokrzywka forma wyrzutów sumienia. I porownujac nastepnego dnia notatki wymienilysmy sie takimi oto obserwacjami:
B - (...) Jak tam Jelen?(...)
Moi -  U mnie nawet niezle, wyglada, ze mam tylko jeden wyrzut sumienia (...)
B - Tak? Ja mam Dwa Dorodne Jelenie!!

Tuesday 6 December 2016

Balistyczne Guziki, czy Wystrzalowe Dzinsy? czyli jak to mRufa poleciala na Planete Ojczysta.

Bo pojechalam sobie na Planete Ojczysta. Koniec pazdziernika mamy, obecnego Anno Domini.
No niestety ostatnie 2 lata tak mam, ze latam prawie wylacznie na Planete Ojczysta. No juz trudno.
Tym razem byla to moja doroczna Pielgrzymka aka Maraton Cmetarny.

Tym razem jednakowoz, wygladalo, ze czeka mnie wyjatkowa atrakcja w postaci wycieczki do Torunia, na spotkanie na Wasatym Szczycie.
Ale nie wychodzmy przed orkiestre, na razie dopiero wybieram sie na samolot zapolowac.

Pojechalam na lotnisku, celem zdeponowania Czerwonej Strzaly na parking lotniskowym (po sprawdzeniu, ktory parking zarezerwowalam (ciekawostka – otoz za parking zaplacilam wiecej niz za lot na Planete Ojczysta...)). Wyjechalam jak trzeba z lekkim zapasem czasu, ale ze byla to sobota i rano wiec nie szalejmy, wyjechalam okolo 20 minut wczesniej niz aboslutne minimum. Szlo mi jak po masle, lecialam jak burza po rowninach. M40, M25 tylko migaly w oczach i nie dlatego, ze tak szybko mrugalam.
Czulam, ze juz jestem w ogrodku, gaska wystawia kuperek przez drzwi, i na ostatniej prostej mozna by rzec, DOOP.
Kolejka. 1.5 mili od terminali, ze dwie mile od parkingów no moze trzy, 3 pasy stacjonarne.
Bez pola manewru. 
I ja.
Do parkingu musze pokonac okolo 2/3 tego korka, dalej wlasciwie widze ze juz jest ok, czyli korek wynika z czegos dziejacego sie na samym terenie lotniska.
Co sobie pomyslalam, kazdy przecietnie doswiadczony kierowca umie sobie wyobrazic. Nie-kierowca nie musi, ba nawet lepiej jakby nie probowal.
Poza tym pomyslalam sobie tez co nastepuje:
“Czy ja chociaz raz, jeden, tak dla odmiany odbede podroz BEZ efektow specjalnych? Tak zebym mogla sie przygotowac na taki eksces, bo jak mnie z zaskoczenia wezmie to jakich spazmow dostane z szoku...”
Dalej pomyslalam jeszcze:
“Qrrrr....czaca sie gwaltownie kiszka stolcowa... przeciez jak juz sie z niego wyplacze to pozniej wracajac autobusem z parking wdupie sie w niego na nowo...”
Ale postanowilam pokonywac te przeszkode przy pomocy niemowlecych kroczków... po jednym.
Odstalam swoje, strategicznie uplasowana na wlasciwym pasie, zeby nie dac sie wypchnac z ronda w zla droge, nadmiar czasu wstepnie okolo 30 minut, bo pusta droga oznaczala krótsza podróz, skurczyl sie drastycznie do minut 10ciu.
Wyplatalam sie z korka.
Swiadoma, ze czeka on na mnie tesknie, przycisnelam i na parking wpadlam driftem, bez mala jak Ace Ventura.

Dokonalam niezbednych manipulacji i dopadlam autobusu.
Tu szczescie na chwile sobie o mnie przypomnialo, bo podjazd do ronda korkowego od strony parkingow okazal sie o niebo lepszy niz sie obawialam.
Katem oka dostrzeglam tablice swietlna z jakims tekstem typu “Na Twoj Terminal podjedz wyjazdem bo nie zaparkujesz”
I faktycznie – autobus wypuscil nas na przylotach, a parkingi okoliczne byly szczelnie zablokowane dykta. Nawet nie zdazylam sie zainteresowac czemu, tylko pogratulowalam sobie w duchu, ze rezerwujac parking nigdy nie kusze sie zostawic auta “pod dachem” czyli przy samym terminalu.
Nastepnie przez chwile bylo calkiem niezle – tzn oprocz jednego braku zakupowego, ale to juz umówmy sie, nie wynika z podróznych przyczyn tylko glupkowatego marketingu producenta.
Obujuczona zakupami wbilam sie do samolotu i na poczatku nadal bylo niezle – otoz miejsce mialam siedzace, a to juz cos, bo znam takich co jak wsiadaja to nigdy nie maja pewnosci czy nie beda musiali tanczyc przy rurce...
I zaczely sie schody.
Weszlam na poklad, a oczom mym ukazal sie “glitch in the Matrix” czyli déjà vu.
Mianowicie przekroczylam jakis tunel czasoprzestrzeni i wchodzac do polskiego orla, znalazlam sie na pokladzie orla niemieckiego...  zrobilo mi sie troche niewyraznie, bo pamietalam jak okropnie ciasne i niewygodne sa krzeselka ogrodowe, ktore obecnie na poklady swoich orlow wstawia niemiecki brat.
Na lekko miekkich nogach dotarlam do mojego rzedu, wbilam co moglam na góre, obczailam oparcie krzeslka i z rozczarowaniem odkrylam brak haczyka na kurtke, wiec kurtke tez wbilam na gore i przystapilam do wbijania siebie w to krzeselko.
I nastapila chwila grozy, bo okazalo sie, ze chociaz jak bonie dydy, nie przytylam od czerwcowych lotow, tak antyglowa nie chce mi wejsc miedzy oparcia krzeselkowe. Przerazona zamarlam i tu wspomogla mnie grawitcja, a antyglowa wskoczyla elegancko na miejsce, sprawiajac, ze oparcia na lokcie otulily mnie czule w talii. Moja mina musiala chyba wpasc w oko stewardesie, bo jak tylko rozwinelam pas celem przypiecia sie podsunela mi pod nos... O ZGROZO... pas przystawke. 
Zdaje sie, ze nieco panicznie i bojowo zaprotestowalam, co ciekawsze w jezyku language, ze ja chyba jednak tego nie potrzebuje, bo stewardessa przepraszajaco zaczela tlumaczyc, ze tamten pan cos tam, cos tam... 
Pasa starczylo mi zwyklego bez problemu, tylko ciezko mi bylo wcelowac w klamre, bo na tych krzeslkach ogrodowych pasy sa zaprojektowane jakos tak dziwnie, ze jedna strona ma 20 cm a druga przeszlo metr i czlowiek sie musi zwinac w infinity zeby tym wezem wpiac sie w klamerke.
Tzn czlowiek slusznego obwodu, bo Patyczaki maja ten pas idealnie w okolicach przypepkowych...
W drodze powrotnej, identycznym samolotem wyposazonym w identyczne krzeselka ogrodowe, okazalo sie, ze miedzy oparciami mieszcze sie bez problemów, pas tez zapinam bez problemow, bo lewoskretnie mam wiekszy zasieg niz prawoskretnie, wiec jak slowo honoru nie rozumiem w czym byl problem. 
Szczegolnie, ze podczas pobytu na Planecie Ojczystej schudlam tylko raz w zyciu – jak mialam rota-wirusa, a bylo to przeszlo 3 lata temu...
Zaczelam powaznie rozwazac porzucenie patriotyzmu bo jednak Wyspowe Ptaszyska sa bardziej old-skulowe i nie zamieniaja foteli na krzeselka ogrodowe, przynajmniej poki co...
Teraz wyjasnie, bo to istotne, ze ubrana bylam w nieco przyluzne dzinsy w dziwnym kroju, niby bootcut, ale jakies takie obsciskujce konczyny, bo moje wierne levisy postanowily po 5 latach popelnic sepuku i reanimowac mozna je wylacznie metoda instalacji laty.
Luznosc dzisnow byla na tyle wyrazna, ze musialam je sobie nagminnie na tylku poprawiac. I przy kolejnej probie, tym razem w pozycji siedzacej poczulam ze wystrzelil mi guzik.
Jak rzadko sie dziwie, tak tu sie zdziwilam poteznie, bo przeciez spodnie maja luzy wlasnie w pasie i nijakie napiecie na guzik nie jest przykladane. No ale coz robic strzelil to strzelil. Zdolalam gadzine wylupac spod odziezy wierzchniej – tzn oba jego element, bo guzik byl z tych co sie nabija, a nie przyszywa. Suwak sie trzymal wiec uspokojna, ze nie musze spodni w garsci trzymac, dokonalam ogledzin guzika. Okazalo sie, ze jakos nabity byl niefortunnie i czesc do rozklepania nie byla rozklepana tylko podgieta i podczas poprawiania portek wysunela sie z czesci funkcyjnej guzika.
Podczas ogledzin udalo mi sie nanizac obie czesci na siebie, wiec rozmontowalam je i postanowilam dyskretnie przyczepic guzik na miejsce.
Zla godzina tylko na to czekala, bo przy pierwszej probie nanizania obu czesci na siebie, za posrednictwen tkaniny portek, czesc funkcyjna guzika wytrzelila jak z katapulty (???) i poszla w pineche pod siedzenia. Probowalam dyskretnie sie za nia rozgladac, ale nic mi to nie dalo.
Pogratulowalam sobie w duchu “geniuszu”, pogodzilam sie, ze spodnie beda niedostepne, pocieszylam sie, ze mam jedne zapasowe w walizce, a drugie awaryjne w siedzibie Faderowej.
Nie, ze sie tak latwo poddalam – przed wyjsciem z samolotu usilowalam zanurkowac pod fotel z nadzieja, ale znowu stewardesa pomocnie usilowala sie dowiedziec w czym problem i dlaczego do cholery nie wychodze i musialam wyznac co sie stalo.
No przynajmniej zgrubsza...
Guzik jednakowoz przepadl.
A ja prawdopodobnie stanowilam temat anegdoty wsrod zalogi polskiego orla przez czas jakis.
Sytuacja tekstylna sprawila, ze do kontroli i po bagaz udalam sie krokiem wielce dostojnym i statecznym, bo suwak niby dzialal bez zarzutu, ale cholera wie kiedy mu sie odwidzi...
Na lotnisko wyjechala po mnie moja CO, z rodzicielstwem. Smoczynska z CO pobiegly do toalety wiec to wlasnie Smoka powitalam slowy “urwal mi sie guzik! Od spodni!”.
Jak to dobrze, ze cala rodzina Smoków jest do mnie od lat przywyczajona, bo ktos z mniejsza wprawa juz dawno uciekalby z krzykiem ;)

Fast forward.

Jestem u Smokow z wizyta i zglaszam deficit guzikowy. Smoczynska natychmiast wylupala znikad potezny przybornik krawiecki i kazala mi sobie poszukac stosownego guzika. Wykopane zostaly: guzik od kozucha, zgrubnie wlasciwej wielkosci oraz pare skladowych do takiego guzika jak ten co spitolil zostajac pasazerem na gape polskiego orla (az do najblizszego odkurzania pokladu zapewne), z nadzieja, ze moze Fader skoczy na ratunek i przymlotkuje mi  go stosownie.
Owszem moglabym sama. Mam odpowiednie kwalifikacje, ale mam tez szereg talentów i biorac pod uwage caloksztalt kazdej mojej wizyty na Planecie Ojczystej istnialo realne ryzyko, ze sobie przymlotkuje tym guzikiem na przyklad w oko, a przy duzym szczesciu moze tylko z okno.
Fader zas nie ma takich supermocy, wiec wystapilam z wnioskiem. Wniosek dostal racjonalizatorskie poprawki pt “zrobie jutro na warsztacie taki uchwycik i nabije Ci go tak, ze nie mia **ja we wsi!”.
Znajac Fadera oponowalam tylko dla zasady.
Guzik zostal nabity i spodnie zostaly przyodziane na podroz powrotna. Guzik trzyma jak diabel soltysa. Normalka. Tak jest wlasnie z przedmiotami naprawionymi przez Fadera...  dElvix swiadkiem.

Fast forward

Portki zostaly uprane po podrozy  i po kiku dniach odziane ponownie na okolicznosc wyprawy na zakupy z przyjaciolka w ramach terapi zajeciowej dla niej i w teorii urodzinowej atrakcji dla mnie.
Spodnie dodam, nadal maja tendencje zlatywania mi z tylka, mimo guzika.
W sklepach udalysmy sie do wychodkow i juz jak zdejmowalam kurtke to poczulam, ze to blad...
TRACH...STUK!
Guzik przy rozpinaniu stracil intergalnosci i wystrzelil.
Inny guzik.
Nabity Faderem!
To Sie Nie Dzieje Na Prawde!!
Zaklelam.
Ale to tak zaklelam, ze murarze i szewcy jakby uslyszeli, padliby na kolana i patrzyli na mnie z naboznym szacunkiem...
Nastepnie zalatwilam reszte spraw w wychodku i metoda z samolotu sprawdzilam suwak – owszem dalej dziala i metoda z lotniska, krokiem posuwistym i dostojnym udalam sie na sklepy, wyjasniajac przyjaciolce powody, dla ktorych NIE bede jej gonila jak nie przestanie tak zapierdzielac jak mala torpeda.
Zdalam relacje z dramatu Faderowi, Fader potwierdzil, ze mial obawy co do tego nabijania bo mu sie wyglo bylo nie tak jak chcial ale sprawdzil dokladnie i szarpal i sie trzymalo wiec uznal, ze juz trudno, musi byc tak krzywo. 
Zas doraznie zaproponowal mi noszenie ze soba sznureczka. 
Tu wyznam, ze uprzedzilam go bo juz po powrocie z zakupow nanizalam sobie na torbe tasiemke awaryjna.W malowniczym kolorze fioletowym.
Osobiscie podejrzewam, ze elementy pochodzily od roznych zestawow guzikow do nabijania i material jednej czesci byl bardzie miekki niz drugiej, wiec nie chowam urazy do porazki Faderowego naprawiania (wszak wyjatek potwierdza regule!) tylko winie Balistyczne Guziki, a moze nawet "Wystrzalowe" dzinsy (skoro moga byc Wsciekle Gacie to czemu nie Wystrzalowe Dzisny, prawda?).
Zabawne jest to, ze ja te dzinsy mam od paru lat i nosilam je mniej lub bardziej regularnie jescze rok temu.
Traf chcial, ze tuz przed wyprawa na Planete Ojczysta szlag trafil rowniez moje czarne dzinsy, podobnie jak te wieloletnie Levisy i mialam je wyzrzucic, ale pomyslalam, ze namowie M do pomocy w krawieckich przerobkach i omylkowo nabyte Slim-Fity przerobimy na boot-cut dwubarwny.
Przerobki poki co nie bedzie, bo jak sie okazalo slim-fit lezy na mnie jak normalne dzinsy.
Ale mialam dzieki temu na stanie dzialajacy guzik zintegrowany z popsutymi spodniami.
Wycielam guzik wraz z okolicznym materialem, przepchnelam falbanke materialu przez dziure po balistycznycm guziku v1.0 oraz v2.0 (wielblady przez ucho igielnie po tym zadaniu przepycham bez drgniecia powieki) i przyszylam kazda z warstw falbanki wokol nozki guzicznej od srodka dzinsow strzelajacych guzikami.
I z okrzykiem “Sprobuj strzelic teraz chamie!” przyszylam caloksztalt sciegiem “dzierganym”, czy jak kto woli okretka ozdobna.

Prawie miesiac pozniej, spodnie nadal dzialaja, tzn moze przeciwnie - przestaly, bo nie guzik nie zostal jeszcz wystrzelony.