Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Saturday 21 March 2015

Jak to sie wybralam na podboj Londynu przed laty, po latach...

Powrot z Paryza nadal w toku, jakos opornie mi idzie chyba przez to ze ujawnia glebie mojego roztargnienia ogolnie i szczegolowo :) A ze to juz prawie gotowe, to proponuje przerywnik w postaci podrozy w czasie (wiekszosc wpisow to beda podroze w czasie, ale ta to pierwsza taka duza, o prawie dekade)
Cofamy sie w czasie...
Jest rok 2006, pi razy oko poczatek pazdziernika (moge sie mylic o pare tygodni w obie strony), na Wyspie, dla dociekliwych, pierwszy lub drugi dzien Australiskich Targow Pracy w Londynie.

Dlugawa dygresja wstepna
Tlo historyczne: pierwszy miesiac po mojej migracji, jeszcze nie do konca zadomowiona, jeszcze funkcjonujaca bardziej w kraju pochodzenia, czyli wiadomo gdzie, jeszcze nie czujac czy to wlasnie to, praca na razie malo satysfakcjonujaca (nie, nie zmywak, praca w moim zawodzie poniekad ale niefortunne wydarzenia przed jej rozpoczeciem sprawily ze sytuacja "na projekcie" byla bardziej niz niejasna wiec robilam za zapchaj dziure do roznych innych zajec gdzie akurat byly braki kadrowe niepelno etatowe), no i apetyt, wielki apetyt na wiekszy kawalek swiata, poki co nadal nie zaspokojony ale obecnie juz troche mniejszy.
Konto w banku lokalny mi reaktywowali (z dawnych czasow, stad "po latach"), ale ze dzialo sie to na odleglosc to jakos tak wyszlo ze karta platnicza, ksiazeczki czekowe i w ogole wszystko zostalo mi wyslane do Polski, w czasie gdy ja lecialam juz tu... pewnie mijalismy sie w drodze. Zanim to sie wszystko wyjasnilo, zdazylam wszstkie pieniadze wplacic juz do banku, i nawet dostac tam szczatkowa pensje za pierwsze tygodnie, zapasow gotowki nie trzymalam bo nie lubie skoro mam konto i teoretycznie karte... Karte i inne peryferalia odeslal mi Fader, ale nie bylo pewnosci czy dotrze przed TYM weekendem (nie dotarla), a ja na wszelki wypadek wykorzystalam tzw emergency withdrawal, na dokument i mialam limitowane zapasy finansowe na tenze weekend. Jechac musialam bo to byly targi organizowane w sposob kotrolowany na terenie Australia House czyli siedziby Australijskiej Misji Dyplomatycznej jak czytam na Wikipedii, chociaz mialam wrazenie, ze byl tam konsulat, ale pamiec ludzka, a moja to juz szczegolnie lubi platac figle i wejsc na nie mozna bylo jedynie po przejsciu procesu rejestracji i selekcji i w przydzielonym okienku czasowym. Nawet jakbym nie musiala to CHCIALAM ze wszystkich sil bo mnie ssalo do tego wielkiego swiata, chociaz kierunek juz mi uczuciowo nie pasowal tak bardzo, ale moja najnowsza migracja dodawala mi skrzydel i wiary w swoje walory zawodowe (idiotka, wiem, ale ta odmiana idioctwa (idiotyzmu??) akurat z czasem i wiekiem u mnie tez zlagodniala)
koniec dlugawej dygresji wstepnej. 

Plan byl taki – jesli dojdzie karta to beda zakupy jesli nie to tylko troche zwiedzania, ale glowne punkty progrmu to:
  • Znalezc przystanek autobusu numer 11 we wlasciwa strone,
  • Zdazyc przed 11.30 do Australia House,
  • Podbic serca Australijczykow,
  • Wrocic w okolice Victoria I pochodzic po sklepach w pobliskim centrum – jesli bez karty to tylko window shopping… moze kupic i wyslac troche kartek z Londona. (to do dopiero poczatki - tuz przed migracja spedzilam miesieczny urlop w innym anglojezycznym kraju wiec podswiadomie czulam sie jakby to dalej byly wakacje - mimo pracy ciezko bylo strzasnac z siebie to wakacyjne uczucie)
  • Wrocic do O i jeszcze cos zdzialac na miejscu – liczylam, ze powinnam dotrzec do domu okolo 5tej zeby odsapnac I wybrac sie na koncert z Rachel – moj najnowsza, wyjatkowo wyluzowana i pogodna szefowa, ktora miala chec sie rozerwac wiec kolo 20tej mialysmy sie spotkac w jednej z dzielnic O i udac na ten koncert (nawet nie wiem czyj ale moze to i lepiej bo jak sie z czasem okazalo gusta muzyczne z Rach mamy totalnie odmienne i gdybym wiedziala czyj moglabym sie bardziej na niego stresowac niz cieszyc hehe) 
Taki byl plan.
Nie powiem co mi z tego przyszlo…
Ale powiem co wyszlo…
Bo wyszlo mi to wszystko - glownie bokiem!
Zlapalam autobus do Londynu o 8.10 podejrzewajac, ze bede troche za wczesnie ale z moim fartem lepiej byc za wczesnie niz za pozno…
Dzien wczesniej – w piatek siedzialam w pracy do bardzo pozna jak na tutejsze warunki, po 19tej dopiero wyszlam bo aktualizawalam CV, drukowalam zestawy  materialow na Expo itp...
Zreszta bylam spieta bo juz sie denerwowalam mysla o tych spotkanaich i rozmowach, ktore moga nastapic... 
Teoretycznie moglam wrocic z kilkoma ofertami pracy na Antypodach do wyboru albo i juz nawet z pozycja na shortliscie przyszlego pracodawcy, ktory pozniej sam wszystko zalatwi tak, ze mi dadza wizy, pozwolenia i cala te papierologie bez mrugniecia okiem, wedlug czarownych wizji roztaczanych w materialach promocyjnych Expo, wiec stres i spiecie calkiem zrozumiale jak sadze! Bylo to moje pierwsze doswiadczenie z takim Expo wiec wierzylam jeszcze w slowo pisane.
Rozmienialam banknoty, zeby miec duzo monet na bilety i inne takie (pamietna doswiadczen z przeszlosci wiedzialam ze kierowcy autobusow nie lubia banknotow i moga nawet nie sprzedac biletu, a to ze od tych doswiadczen minelo minimum 5/6 a nawet i 8 lat jakos nie zasugerowalo mi ze cos moglo sie zmienic... tia... no idiotka, idiotka powtarzam od poczatku).
Ale to jest malo istotne... chodzi tylko o to ile wysilku i stresu wlozylam w przygotowanei do czegos na czym mi za szczegolnie juz nie zalezalo (bo ssalo mnie do tego swiata owszem nieokielznanie ale kierunek juz troche inny nastapil).
Ale od jakiegos czasu wychodze z zalozenia, ze musze probowac bo co mi szkodzi... nie mam nic do stracenia prawda?
No.
W sobote oczywiscie na dzwiek budzika pomyslalam sobie... i co ty glupia robisz... zamiast sie wyspac i pojsc do kina to takie sztuki wyczyniasz, no ale honor nie pozwolil sie wycofac wiec popedzilam o poranku na przystanek i zaczelam bardzo rozsadnie od kupienia biletu powrotnego... tak na wszelki wypadek jakbym sie wypstrykala z pieniedzy to zebym miala jak wrocic do domu... (po dzis dzien mam w pamieci sytuacje kiedy szukalam drobnych po wszelkich zakamarkach i prawie, ze na ulicy, bo tuz przed wyjsciem na pociag okazalo sie, ze mi brakuje 2 funtow do biletu na pociag do Manchesteru, a pociag musialam zlapac zeby zdazyc na samolot do domu... jak mowilam z pociagami sie nie kochamy)
W centrum na autobus zdazylam ten wczesny i tez nabylam bilet powrotny z tym ze to wynikalo z ekonomii – wiadomo bylo, ze nie zostane na niedziele w Londynie bo nie ma tej cholernej karty wiec inaczej mi sie zupelnie nie oplaca...
Do Londynu jechalismy dokladnie100 minut czyli tyle ile rozklad glosil...
Na miejscu popelnilam pierwszy blad – nabylam sobie kanapke – bo poranek byl zbyt wczesny na jedzenie sniadania w domu... i zaplacilam za nia w zly sposob – zamiast wydawac funtowe monety pozbylam sie bezmyslnie dwoch polowek i dostalam 40pensow reszty (co wydawalo mi sie dobrym pomyslem bo przeciez powrotny bilet na autobus numer 11 bedzie kosztowal okolo 2.40-2.50...
Nie wiem czemu tak myslalam ale chyba jakas podstepna i zapewne kobieca logika mnie probwalam ogarnac, a jak mi kiedys jeden dawny znajomy powiedzial - kobieca logika ma tyle wspolnego z logika, co strazacka muzyka z muzyka...
Kanapka zostala zjedzona i udalam sie na poszukiwanie przystanku... w zasadzie to wiedzialam gdzie byc powinien bo na wstepie narwalam sie a mapke dworca – niby znam go z poprzednich lat ale jakos nie ufalam swojej pamieci (acha, wtedy mi sie przypomnialo ze jej ufac nie nalezy), ze juz o dysgeorafii nie wspomne...
Zatem przystanek byl gdzies tam blisko i wyszlam na ulice go szukac... i byl. Dokladnie tam gdzie powinien!
... i zdaje sie ze to byl koniec latwych zwyciestw na ten dzien, ale ja tego jeszcze w tym momencie nie wiem...
Co prawda bylo wokol niego jakies zamiesznie – radiwoz tam parkowal i jakas grupa ludzi, ktos mnie zaatakowal pytaniem jak dotrzec gdzies tam.. obruszylam sie nawet wewnetrznie na to, bo czy ja wygladam na lokalnego obywatela??? Jasny gwint... a staram sie przeciez ubierac jakos przyzwoicie, a nie podlug lokalnych kanonow mody wiec powinno byc widac ze ja nietutejsza...
No nic wyznalam, ze nie mam bladego pojecia, napastniczka wyznala, ze ona tez i rozstalysmy sie z przyjaznymi wyrazami twarzy... w tym czasie widzialam jak ucieka mi jeden autobus ale nie zmartwilam sie zanadto bo bylo wczesnie – okolo 10.15 wiec mialam mase czasu...
(a zgodnie z planerem podrozy jaki znalazlam we czwartek na stronach www Victorii potrzebowalam okolo 30 minut na dotarcie do Australia House)
Odkrylam automat biletowy i uwaznie go obczytalam... ale nie mial dla mnie nic ciekawego– ja chcialam powrotny bilet a on sprzedawal tylko dwa rodzaje
  • jednorazowy za 1.50 (ta sama cena co w O wiec pewnie powrotny bedzie kosztowal analogicznie – 2.40 takie zrobilam zalozenie)
  • oraz karte dzienna ceniona na 3.50
Ja potrzebowalam tylko 2 przejazdow wiec nie warto bylo inwestowac 3.50. Skad mi sie ta oszczednosc wziela nie wiem. Slowo daje nie wiem! Moze przez to, ze ta karta jeszcze nie doszla i mialam ograniczone zasoby finansowe, ktore potencjalnie powinny mi starczyc jeszcze na kilka dni. Zacmienie umyslowe ukrylo przede mna ludowa prawde "Chytry dwa razy traci". 
Przyjechal autobus.
Wsiadlam i mowie do kierowcy ze poprosze powrotny do Royal Justice Court bo tam mialam wysiasc zgodnie z mapka wydrukowana z planera...
A on na to, ze musze kupic bilet w automacie na ulicy... to ja odparlam ze w takim razie chetnie kupie u niego pojedynczy i nawet probowalam wcisnac mu pieniadze... nie zareagowal tylko monotonnie powtarzal mantre „kup bilet w automacie, kup bilet w automacie, kup...”
Dotarlo do mnie  koncu, ze nie chce moich pieniedzy... poczulam sie strasznie glupio i wlasciwie upokorzona obrazilam sie smiertelnie, zabralam pieniadze i nadeta wysiadlam...
W tym czasie jakas kobieta kupowala bilet w automacie i wsiadla i patrze, ze on nie odjezdza... hm... moze jednak nie jest podlym rasista (byl to Afro-Brytyjczyk, ze tak powiem opisowo bo nie wiem jak ich okreslac nie obrazajac) ani nawet szowinista i nie musze mu pluc na buty... tylko szybko kupic bilet i wsiadac...
Wiec szybko to uczynilam i wsiadlam... coz za mily kierowca, pomyslalam, poczekal na gapowata mnie. 
Jeszcze pomyslalam, ze najwyrazniej w ostatniej 5cio latce (nadal jestesmy w 2006) te automaty zastapily kupowanie u kierowcow...
Jechalam sobie niemalze turystycznie na gornym pokladzie autobusu, w pierwszym rzedzie... :)
Jakos wszystko prawie mi sie wydawalo znajome, nie zdazylam zrobic zdjecia wartownikowi bo operowalam aparatem z telefonu... nie wzielam aparatu przez to ze na expo obowiazywal zakaz fotografowania – w koncu to jakas tam jednostka dyplomatyczna...
Przykorkowalo nas przy Trafalgar Square wiec jakos utkwilo we mnie mylne wrazenie, ze ogolnie jest tam dosc blisko...
Zapomnialam, ze przed laty nasze maratony na tej wlasnie trasie trwaly okolo 4-5 godzin – kiedy to czekalismy na autobus do Polski.
Na miejscu bylam oczywiscie za wczesnie mimo korka... byla jakas demonstracja albo cos na Trafalgar i przez to spowolniony ruch zapewne...
Przystanek byl zaledwie kilka minut od placu, budynek odnalazlam bez problemow... i zaczelam zabijac czas chodzac wokolo...
Stres nie pozowlil mi pojsc do kafejki poza tym i tak bylam najedzona po tej cholernej kanapce.
(tzn przeklinac zaczelam ja dopiero pozniej ale o tym za chwile).
Przez mysl przechodzil mi maz Pani Dulskiej i jego marsze wokol stolu gdy za kazdym okrazenie budynku mijalam te same widoki. Pozniej przyszla pora na ustawienie sie w kolejke.
Samo Expo mnie przybilo i rozczarowalam sie soba. Nie po raz pierwszy rzecz jasna ani tez ostatni.
Po okolo godzinie pobytu uznalam, ze czas skocnzyc to samo-upokorzenie i udalam sie do wyjscia – mialam 10 kompletow CV ze soba i 9 przywiozlam z powrotem... jedno zostalo ale... no coz... nie wiazalam z nim zadnych nadziei, i jak sie okazalo po jakims miesiacu z hakiem slusznie.
Dostalam za to 2 fajne dlugopisy ale jakos mnie to malo ucieszylo.
Wyszlam i udalam sie na przystanek.
I zaczela sie moja droga przez meke. 
Chociaz na poczatku nic nie zapowiadalo "dramatu".
Nie mialam mianowicie drobnych na bilet – mialam tylko pojedyncze funty oraz 40 pensow...
I mase pojedynczych pensow ale tego juz automat nie przyjmowal...
Pomyslalam spoko, przejde sie kawalek, przewietrze glowe, pogoda ladna, zjem cos i rozmienie funta...
I poszlam... kupilam w pobliskiej piekarni 2 „pastries” (takie wytrawne cosie we francuskim ciescie, niby jak nasze pasteciki tylko z zawartoscia pasztecikom dosc obca bo np z serem zoltym, cebulka i kartofelkiem, albo z marchewka, pasternakiem i ziemniakiem albo tez i z mieskiem ale wtedy bylam pelnowymiarowa wegetarianka wiec mnie nie interesowaly. Teraz mimo ze wegetarianizm ma chwilowo wychodne nadal mnie nie kreca) i jak na zlosc byla promocja wiec 2 kosztowaly rowne 2 funty...
Jedzac szlam do nastepnego przystanku i okazalo sie, ze akurat ten nie ma automatu biletowego. Pomyslalam, ze przeciez to wcale nie jest daleko wiec pojde na piechote - droga byla prosta poki co.
I tak sobie szlam i szlam, az doszlam do Trafalgar Square gdzie istotnie nie bylo szczegolnie daleko. 
Znalazlam tam ksiegarnie, do ktorej wiec wskoczylam radosnie, znalazlam kilka ksiazek, wybrala z zalem tylko jedna, pomacalam mape londynu ale odlozylam ja myslac, ze przeciez nie potrzebuje jej bo znam droge powrotna, najwyzej sobie kupie nastepnym razem.
Musiala obok przelatywac zla godzina jak o myslalam.
Zaplacilam (znowu nie wydali mi nic co by pomoglo kupic bilet ale to sobie uswiadomilam dopiero pozniej)
I poszlam dalej.
Gromady turystow pozbawily mnie rownowagi od razu i moze to oni byli posrednia przyczyna tego co nastapilo, ale nie bede ich obwiniac. W koncu byla to sobota, Londyn i po poludniu wiec szczyt turystyczny.
Oczywiscie w tlumie czesto slyszalam mowe polska... ale to akurat w Londynie nie dziwilo mnie nigdy...
Ruszylam zatem w dalsza droge, i skrecilam w uliczke... ale... po kilkunastu metrach zaczelam miec wrazenei ze to nie ta uliczka... teraz wiem ze to prawdopodobnie byla wlasciwa ulica... ale wtedy poczulam pewnosc, ze to musi byc nastepna...
Wrocilam sie i poszlam w strone nastepnej...
Szlam i szlam i szlam... i jakos nic znajomego nie zwrocilo mojej uwagi...
Zaczelam sie troche niepokoic bo i na mijanych przystanakch nie bylo numeru autobusu ktory znalam...
Ale szlam dalej...
W koncu zmartwiona obcoscia widokow skrecilam losowo w lewo i kontynuowalam marsz ulica rownolegla do poprzedniej z nadzieje ze zobacze cos znajomego...
Jakiez bylo moje wielkie zaskoczenie gdy nagle znalazlam sie na Piccadily Circus!!!
Tego w planach nie bylo.
I wtedy sie troche przestraszylam. 
Bo owszem mialam swiadomsoc, ze Piccadily Circus nie jest bardzo daleko od Victorii ale nie mam bladego pojecia, w ktora strone.
Nigdy tam nie bylam – wiedzialam tylko, ze jest stosunkowo niedaleko.
I wtedy uslyszalam dwoch Polakow, jeden wyjasnial drugiemu dosc nieporadnie, ze „to jest, no wiesz takie miejsce, ze kazdy turysta tu musi trafic...” (taka Mekka turystyczna, dodalam w myslach z lekkim obrzydzeniem, bo nie znosze bywac w miejscach, w ktorych kazdy musi byc...) wtedy ogarnela mnie zlosc na sama siebie... turystka sie w morde i nozem znalazla...
Ech..
Nie wiedzac gdzie isc postanowilam ruszyc w lewo bo nie dawno w lewo wskazywaly drogowskazy na Buckingham Palace... czulam w sobie, ze jakos w tamtym rejonie powinnam sie znalezc i mialam tylko cichutka nadzieje, ze nie brne w przeciwnym kierunku...
(Znajac moje talenty to gubienia sie istnialo realne prawdopodobienstwo, ze dojde tak na piechote za kilka dni do Hastings. Nie powiem na linie zrobiloby mi to doskonale ale nie czulam ognia na mysl o powrocie z tego Hastings na piechote do domu.)
Przeszlam kilkanascie metrow... no moze dwadziescia kilka i zobaczylam kolejna ksiegarnie. Nie baczac na opinie ogolu popedzilam do srodka, znalazlam stoisko z mapkami Londynu i zaczelam jedna z nich studiowac, postanowilam, ze jesli ktos mi zwroci uwage to po prostu kupie te mapke ale jesli nie to jednak nie.
Jakos nie moglam sie w tej mapie polapac ale w koncu znalazlam upragniona Victorie i po kilku minutach rowniez Piccadily. Uznalam, ze ide w dobrym kierunku a przynajmniej nie w przeciwnym i czym predzej oddalilam sie od tej Mekki turystycznej... tfu!
Szlam dalej i w koncu oswiecila mnie mysl: przeciez tu tez sa autobusy!
No bo moze mam juz dosc pieniedzy na bilet?
Stanelam przy najblizszym przystanku  i zaczelam studiowac informacje. Oczywiscie numeru ktory znam nie bylo ale to mnie juz nie dziwilo. Ale przypomnialam sobie, ze przeciez wiem gdzie sie chce znalezc, wiec moge odnalezc przystanek na spisie i znalezc stosowny numer autobusu i nawet przystanek we wlasciwym kierunku.
I...
Tak! Mialam racje! Moze nie dokladnie do stacji autobusowej ale do siostrzanej jej stacji kolejowej jezdzil tedy autobus o numerze 38. Jezdzil z przystanku na ktorym stalam... i wlasnie podjechal... wiec zaczelam goraczkowo dlubac w portfelu szukajac tych 50pensow ktore po tylu zakupach powinny juz sie tam znajdowac, ale niestety nadal mialam tylko 40/45 pensow. 
I te wstretne funty. 
(Te mysl wspominam z rozczuleniem bo nigdy pozniej nie czulam takiego obrzydzenia na widok tych wstretnych funtow w portfelu)
Poddalam sie i ruszylam za autobusem, poki mi nie zniknal w pola widzenia. Szlam jednak dalej, podazajac od przystanku do przystaku i sprawdzajac gdzie dalej mam isc. 
Przeszlo mi nawet przez mysl, ze metoda zwiedzania nadwyraz oryginalna i wlasciwie to calkiem adekwatna do moich ogolnych turystycznych preferencji.
(Ogolnie turystyke od zawsze uprawiam w nieruchawym ruchu - tzn siedzac w lub na jakims srodku transportu i podziwjaiac wszystkie widoki "z drogi", w tym przypadku wprawdzie lazlam na piechote ale skupiona bylam na podazaniu "droga".)
W lekka rozpacz wpadlam po kilku iteracjach przystankowych – robilam sie juz uczciwie zmeczona, bylam przegrzana bo marszowalam dosc energicznie, a dzien nalezal do cieplych - wg tubylcow panowalo tzw Indian Summer, spragniona z objawami lekkiego odwodnienia. No i coraz bardziej bolaly mnie nogi, ciazyla tez torba z papierami z ekspo.
Ale mozliwosc wyrzucenia ich je nie przeszla mi nawet przez mysl, mowilam ze idiotka?
I tak idac znalazlam sie na ulicy Grosvenor Place, ktora prowadzi wzdluz muru wysokiego i przystrojonego na gorze drutami kolczastymi, co z jakichs powodow kojarzylo mi sie z murami wieziennymi. Nie wiem co bylo z  tym murem, pomyslalam, ze mozliwe, ze powinnam sprawdzic w przewodniku (pamietam pozniej sprawdzilam ale nadal nie pamietam co to, a nie chce mi sie sprawdzac znowu), ale wyobrazilam sobie jak siadam pod tym murem i siedze, i siedze, az ktos w koncu zabierze spod muru moje podsychajace zwloki.
Oczywiscie cala te droge pies z kulawa noga nie przeszedl obok mnie ani nawet po drugiej stronie ulicy, co poglebialo uczucie desperacji.
No ale dotaram w koncu do konca tej ulicy, a nawet ciut dalej, bo do dworca kolejowego, co napelnilo mnie wielka ulga. Odbudowalam braki plynow oraz morale i ruszylam na dworzec autobusowy i nie bede sie wyrazac gdzie mialam ogladanie wystaw, zakupy, wysylanie pocztowek i w ogole caly ten Londyn jak juz dotarlam na ten dworzec. 
(Jak kilka lat wczesniej okreslila podobny stan moja przyjaciolka dElvix (tez bedzie wiedziala, ze to ona) "nogi mi w d...(antyglowe (jak dla mnie to slowo to cytat z bodajze Mrozka albo moze Gombrowicza?) wlazly po same kostki")
 Sprostowanie bo To Miron Bialoszewski byl, Wybuch Stanu,
"padają rzędem we cztery, głowy do podłogi, antygłowy wypięte"
Dopadlam autobusu jak wlasnie podjezdzal i na moje szczescie zaraz tez szykowal sie do odjazdu i...
...w O bylam okolo 16.30-16.40 czyli dokladnie wg pierwotnego planu! 
(zdaje sie, ze poczulam nieco rozgoryczonego rozbawienia na mysl, ktore punkty planu udalo mi sie zrealizowac)
W drodze do O moje plany wieczorowo-koncertowe zostaly odwolane wiec na miejscu nie baczac juz na limity finansowe wydalam resztke pieniedzy na zakupienie sterty pocieszycieli w formie zywnosciowej.
Czekalo mnie jeszcze jedno wyzwanie – autobus do domu. Bilet powrotny zmuszal mnie do podrozy ta sama linia co rano, a to bylo przykre bo rano najczesciej lapie numer 1, a jest on pozniej najbardziej oblegany, majac przystanek w samiutkim centrum.
Ale i to mi juz nie bylo straszne po londynskiej przeprawie...
I tyle moze wystarczy :))))

No comments:

Post a Comment