Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Thursday 4 June 2015

Jak to mRufa konna jechala, czyli raz na koniu raz pod... koniem?

Podobno nie byl to moj pierwszy raz. Nawet dowierzam, bo istnieje dokumentacja fotograficzna jak to w wieku lat paru dosiadam wierzchowca (mogl byc to osiol jednakowoz, wiec nie wiem czy sie liczy).
Koni ogolnie troche sie boje (no chyba, ze mechaniczne to wtedy kielznam z wielka luboscia), bo to zwierzeta sa duze i jakby nieco szalone, chociaz na pewno nie glupie. O co to, to nie. Plochliwe i wielokopytne i moga uczulac, ale nie sa glupie. Nieodzalowany Sir Terry tez tak o nich mowil, ze sa nieco szalone wiec prosze mnie nie wytykac palcami i na stosie nie palic.
Jeszcze bardziej boje sie krów choc doic umiem.
No ale Kon to tez srodek transportu, mozna by powiedziec organiczny i ekologiczny i stanowczo biodegradowalny, ale transportu, wiec z tego tytulu ma pierwszenstwo gdy idzie o przelamywanie sie.
Powozic konia tez kiedys probowalam, chyba jeszcze z Dziadkiem, czyli znowu w dzieciecych mych latach. I nawet bylo to pozytywne przezycie o tyle, ze jeszcze wtedy chyba nawet rower mialam taki mocno organiczny, wiec ogolne doznania konskiej epopei (duze slowo wiem, ale obiecuje, ze nie az tak mocno przesadzone, choc mowa bedzie o koniu jednym) byly dla mnie przezyciem bardzo nowym.
Takze parafrazuja Cezarego Zaka, zasylyszanego podczas wystepu na 40-lecie Drozdy z Sali Kongresowej (Kot, zwierze czterolapne od spodu....):
Kon, zwierze czterokopytne od spodu... (i to jak!)
A zaczne jak zwykle od podrozy w czasie.
Mowimy zatem o poznych latach 90tych. Mysle, ze albo tuz przed rokiem 1997, ale nie wykluczone ze byl to epizod z konca 1998. Jest to chyba pozny listopad/wczesny grudzien. Ale mozliwe ze na przyklad styczen/luty i wtedy trzeba dodac +1 do roku w obu opcjach. Jest snieg. Jakos mi tkwi w oczach, ze nie jest to typowy czas sniegu, ale nie jest tez kompletna anomalia on. Ten snieg.
Stad watpliwosc czy aby to nie listopad. (zapytalam dElvix, moze skoryguje. Skorygowala. Listopad 1998).
Moja przyjacilka dElvix miala 2 psiapsioly z licemu - Niemke i U. Trzymaly sie blisko cale lata licealne i po szkolach tez. I standardowo, jak u jednej byl jakis gruppen wyjazd to jechaly we trzy. Ja doszlam dopiero w latach studenckich i to tak bardziej w drugiej ich polowie i tylko ze strony dElvix.
Zostalam zatem zaproszona jako surogatowa "Niemka" przez moja przyjaciolke dElvix na weekendowy wyjazd integracyjny z ich (delvix i Niemki) trzecia przyjaciolka - wlasnie U, jej owczesnym partnerem P i owczesnym zakladem pracy.
U pracowala w znanej firmie fotografia sie parajacej.
Jest to istotna informacja, ale ani funkcja U, ani dokladna nazwa zakladu nic nie wnosi.
Pojechalismy zatem do miejscowosci o malowniczej nazwie: Guzowy Piec. Byl tam osrodek w jakis sposob spokrewniony ze znana obecnie siecia o bardzo polskiej nazwie, wtedy jednakowoz byl to po prostu Hotel, sztuk jeden o dosc luksusowej reputacji.
Juz w drodze zapowiadalo sie na ciekawy weekend gdy P, prowadzacy samochod, stoickim glosem odezwal sie do wlokacego sie przed nim, z zamiarem skrecania, innego pojazdu tymi slowy: "Skrecisz w tym tygodniu?" a byla to sobota. Rozbrojona w ten sposob wysluchalam opowiesci o osobach, ktore beda obecne na integracji - ja po raz pierwszy, dla dElivx to byly po prostu aktualizacje. Obie zaczely sie glupawo rechotac na mysl o tym, ze spotkam tam niejakiego Kretynskiego. Nawet stoicki P okazal pewne rozbawienie. Zaintrygowana ta wzmianka domagalam sie wyjasnien.
Kretynski to rzecz jasna ksywka, nadana mu z racji przejezyczenia jakiegos klienta, ktory to nie doslyszawszy dobrze nazwiska przez telefon, nieco je skrzywil i dzwoniac do zakladu pracy poprosil o p. Kretnskiego. Nazwisko chlopaka brzmialo dosc podobnie, ale nie w tym szkopul. Szkopul w tym, ze kolega Kretynski miewal (a moze nadal ma?) dosc kretynskie pomysly, w szczegolnosci pod wplywem, i pod tymze wplywem usilowal je wdrazac w zycie, ku uciesze postronnych i czesto gesto na wlasna bezposrednia szkode, a nastepnego dnia nie pamietal kompletnie nic. Nawet jesli byl pod stosunkowo niewielkim wplywem, film mu sie urwal bardzo wczesnie.
Zatem ksywka sie przykleila i oszczedza mi koniecznosci nadawania mu pseudonimu tutaj. Licze na to, ze sam tu nie trafi bo po tym jednym spotkaniu nigdy wiecej nasze drogi sie nie zeszly. Ale wybiegam za mocno na przod.
Wrocmy do samochodu, ktory (po coraz bardziej zimowym krajobrazie) toczy sie dziarsko w strone Guzowego Pieca.
W samochodzie tym dziewczyny, a glownie U opowiedzialy mi o koledze rozrywek przysparzajacym co nastepuje: 
Epizod 1 - o nazwisku, nie bede sie powtarzac. Z racji brzmienia bylo zabawne samo w sobie ale jeszcze nie tak jak powinno. 
Epizod 2 - odbywa sie impreza, jakas taka impromptu, u kolegi Kretynskiego. U zaproszona ale z jakichs powodow, z torba w ktorej byly kabaczki (moze ktos jej przyniosl a moze zakupila? Teraz juz nie pomne), przybyla na miejsce nieco pozniej niz wszyscy, wiec wplyw juz zaczal wystepowac. Postawila torbe w przedpokoju, oznajmila gospodzarzowi, ze jakby zapomniala to zeby ich nie wyrzucal i dolaczyla do imprezy. Potencjalnie wplyw sie zintensyfikowal. Impreza dobiega konca, goscie sie rozchodza do domow, a torba z kabaczkami zostaje. Przychodzi poranek. Ekipa przychodzi do pracy, kolega Kretynski sie nie stawia. Chyba komus zglasza, ze jest chory, a moze mial planowy dzien wolny, znowu brak mi szczegolowej pamieci.
U zauwaza jednakze brak kabaczkow i dzwoni do niego "Sluchaj, zostawilam wczoraj u Ciebie kabaczki..." kolega na to "Co??" U odpowiada "No kabaczki, w torbie w przedpokoju zostawilam, moze przywieziesz je jutro? czy moze lepiej jak dzis podjade?" kolega na to z wielka ulga, az slychac kamienie spadajace mu z serca " Oh Boze, a ja juz mialem po lekarza dzwonic, bo myslalam, ze to delirka - wstaje rano ide do lazienkia, a w przedpokoju takie WIELKIE ogory widze... Przeciez takich w naturze nie ma to pewnie mi sie juz jakies dziury w mozgu od tego alkoholu porobily!!"
Epizod 3 - odbywala sie impreza, znowu, i znowu w gronie z zakladu pracy aczkolwiek ze skladem limitownym. Impreza juz rozkrecona, wplyw wystapil, ale bez draki. Impreza jest potencjalnie u kogos innego, ale nie wiem kogo.
Przy oknie w lokalu stoi tapczan, a na tapczanie zalegly dwie panienki i przegladaja jakies czasopismo. Kolega Kretynski wchodzi do pomieszczenia, widzi dziewczyny lezace na tapczanie i wydaje entuzjastyczny okrzyk "O! Dziewczynki! Lezycie sobie? To ja do Was lece!" I skoczyl szczupakiem celujac miedzy te dziewczyny. Ale za duzy rozbieg wzial czy co, bo zamiast wyladowac miedzy nimi - bo przewidujaco sie rozsunely, przyrznal centralnie czolem w parapet, a parapety w owym lokalu byly solidne - betonowate takie. Nie stracil przytomnosci ani nie rozbil sobie lba, ale gwizdnal sie na tyle mocno, ze wykonal sobie siniaka na tym czole, co ujawnilo sie pozniej. Nastepnego dnia, przychodzi do pracy, w sporych ciemnych okularach, z grzywka na czole i podejrzliwie wypytuje wszystkich co sie poprzedniego dnia dzialo, ale nie chce powiedziec czemu sie pyta. W koncu ktos tam odkryl, ze chodzilo o pochodzenie siniaka bo mial obawy ze moze z kims sie pobil!

W tym momencie uwierzylam, ze czeka mnie przezycie niepowtarzalne, bo choc sama rotargnieniem moge startowac w swiatowych konkurasch smialo liczac na min pierwsza 10tke, to wielu godnych przeciwnikow do tamtej pory nie spotkalam no i nie za bardzo wierzylam w to cale legendarne "urywanie sie fimu" aka pomrocznosc jasna itp. Ale w Kretynskiego uwierzylam.
A czemu?
A otoz za mna byla juz wysluchana rozmowa z pewnym spikerem radiowym - Szymonem Majewskim - znana postac acz nie wiem czy dalej sie w owym radiu udziela. Otoz zapytano p Szymona o najgorszy moment zyciowy na antenie. W odpowiedzi uslyszelismy jak to szedl z nareczem plyt (nagran, a moze singli, nie wie mco tam a drugiej polowie lat '90 w uzyciu radiowym bylo) do studia, podczas gdy nadawali jakas muzyke i w studiu potknal sie o cos i mu to narecze nagran/plyt wysypalo sie i jedno z nich pieknym lukiem poszybowalo w strone glownego wlacznika/wylacznika ustrojstwa grajacego i wylaczylo muzyke. Na antenie nastala cisza... W to bylam w stanie uwierzyc bez problemu mimo, ze moje osiagniecia w grze w darta (inna historia nieco pozniejsza historycznie), byly jeszcze przede mna.  
Ale mialo byc o koniu.
Kon wystapil jako jedna z atrakcji integracyjnych - byla beczka piwa, ognisko z kielbaskami itp oraz Kon. Kon byl piekny, kasztanowaty i przewidzane bylo, ze kazdy moze go dosiasc i kulturalnie sie na nim przejechac na uwiezi. Mial swojego prowadzacego/opiekuna i zupelnie nie przejal sie tlumem podekscytowanych 20/30 latkow (taka srednia to byla, szef zdaje sie przezentowal juz te gorsza strone 30, ale nie badzmy drobiazgowi, wszak to sama mlodosc jeszcze jest, nieprawdaz...). Jako ze stanowilam najnizszy egzemplarz ludzki, potencjalnei tez najmlodszy, aczkolwiek nie najmniejszy - jak juz moglam wspominac zawsze bylam ukochana przez grawitacje, a mialam sie owego dnia przekonac jak bardzo) wstepnie mialam zamiar sobie te przyjemnosc darowac.
Ale wszyscy to wszyscy, wiec mRufa tez.
Odczekalam ,az pare wiekszych osob (w obu kategoriach) zamontowano na wierzchowcu (w tym jeden osobnik, zdaje sie, ze nawet kolega Kretynski, dal rade przeleciec nad konskim grzbietem i zawisnac po drugiej stronie, ale trzymano go za noge wiec nie spadl) i dalam sie w koncu namowic.
Odziana bylam stosownie do pogody w wloczkowe rekawiczki oraz moje ukochane laciaste dzinsy, ktore sobie kupilam na wakacjach w slonecznej Italii i uznalam, ze to doskonala okazja aby je odziac (mialam tez rzecz jasnka, kapotke, i rozmaita odziez spodnia, a nawet buty - krzyzowke pomiedzy workboots i traperekami). Bedac corka mojej Mamy, mimo ze wyjazd byl doslownie na weekend - sob.niedz, to mialam tez ze soba drugie spodnie, mniej imprezowe ale bardziej komfortowe bo czlowiek lubi sie w kwaterze przebrac itp.
Poczulam sie zadowolona za jeszcze sie nie przebralam bo dzinsy do jazdy konnej wydaly mi sie nad wyraz stosowne... Jedyny problem to to, ze byly to dzinsy o dosc waskich nogawkach - dzis to by sie nazywalo Straight leg - i nie za bardzo moglam w nich sie elastycznie, ze tak powiem rozkraczyc, wiec zadarcie nogi do strzemienia bylo dosc trudne i sila rzeczy nie mialam juz czym dokonac odbicia od ziemii zeby sie wdrapac na siodlo.
Na szczescie pomagacze byli na to nastawieni i zalapawszy mnie za zadek (rzadnych tresci podprogowych!) dali mi takiego dubla, ze z ta napieta i wyprostowana noga prawie przelecialam na druga strone jak Kretynski! Ale nie przelecialam. Usadzona, dostalam lejce w garsc i kazali mi ruszyc.
"Ale jak?" pytam, "On nie ma pedalu gazu ani sprzegla!". Kazali pociskac boki lydkami. Tylko, albo nie przewidziali ze moje lydki sa nieco innym miejscu niz u pozostalych, albo moze ja za delikatnie cisnelam (albowiem balam sie, ze go zaboli), ale jakos dalam rade - zadzialalo. Ponizsze pamietam cala soba dokladnie, wyryte jest chyba w material genetyczny.

Jade. (Dopiero wtedy rozejrzalam sie wokol siebie...) Kurza morda, zebata jak tu wysoko! Matko jedyna czemu on skreca, przeciez nic nie zrobilam. A uff, prowadza go w kolko. Dobrze, bo przeciez on nie ma kierownicy. Ciekawe jak zrobic, zeby skrecal siedzac, z gory.. no nic na szczescie nie musze wiedziec, prowadza go... O matko jak ja z niego zsiade przeciez bym sama nie wlazla. No nic. Jeszcze jade.... Heh, nawet to fajne, takie relaksujace chyba nawet.... o cos do mnie wolaja...
Co?? Ah. Mam go zatrzymac. O matko jak?? "Gdzie on ma hamulec??"
Nie ma hamulca? Mam ciagnac za te lejce?? Przeciez on ma tam w pysku ten dynks, no wedzidlo, bedzie go bolalo!! Nie?
O matko jedyna mam go ciagnac za pysk delikatnie. Spokojnie. Moze mu geby nie rozerwe...
Pociagam raz. Nic. Cholera. Drugi ciut mocniej. Nic. Trzeci znowu mocniej. Uff zatrzymal sie.
"A jak ja mam zejsc?" Ze przekrecic sie na bok, obie nogi z tej samej strony i trzymac sie tego tu i ze zjade? yyyy, "a nie mozecie mi jakiegos stolka podstawic? Nie?" hm.. no nie wiem. Ok, ok, sprobuje.
Przekrecam sie na brzuch, lapie jedna reke ten dynks z lewej, druga tyl siodla i zaczynam zjezdzac na brzuchu po krzywiznie siodla, idzie mi dobrze. No to juz, wisze na prostych rekach i usiluje wymacac stopami grunt... cos jakby... no dobrze to puszczam rece... Juz luzujac te rece czulam, ze cos jest zle, ale dopiero widzac nad soba konski brzuch dotarlo do mnie co sie stalo - nie przewidzialam tego, ze ten snieg dobrze juz uklepany i moje buty nie do konca zimowe nie zlapia przyczepnosci, a wloczkowe rekawiczki na sliskiej skorze siodla dodaly sie do poslizgu moich podeszw i zmiast z gracja opasc na nogi... z nie mniejsza gracja opadlam na plecy, pieknym slizgiem wjezdzajac pod konia, aczkolwiek nie az takim aby wyjechac bezpiecznie i malowniczo z drugiej strony.
W tle od momentu zawisniecia na rekach slyszalam trzaskanie migawek... i owo trzaskanie umilko dopiero jak lezac pod tym konskim brzuchem pomyslalam sobie "cholera czy ja zdaze wyjsc spod niego zanim ruszy??" i w tym momencie kilku facetow rzucilo mi sie na pomoc, zanim jeszcze zaczelam sie sama gramolic. Maly cud, ze wszyscy rzucili sie z tej samej strony bo przez ulamek sekundy mialam jeszcze wizje jak ciagna mnie z dwoch stron, a kon uznajac ze mu sie nudzi przesadza nas pieknym skokiem i galopuje w las.
Nic takiego oczywiscie nie nastapilo, ale wizja ta mnie tak rozbawila, ze wyciagali mnie spod tego konia w spazmatycznym chichocie.
Caly ten epizod - lacznie z moim montazem na koniu, az po chwile wycigania mnie spod owego konia, zostal uwieczniony bez mala jak historyczny dokument z wizyty dostojnikow partyjnych, bo jak juz wspomnialam, cala prawie ekipa to byli pracownicy zaklad fotografia sie parajacego
Po mnie na konia zamonotwali Szefa. Szef przebil moj wystep albowiem kon sie potknal i poslizgnal i Szef spadl z konia razem z koniem. Nikomu nic sie nie stalo. Szefowi nawet nogi mocno nie przycisnelo, a kon otrzasnal sie blyskawicznie.
Teraz juz nie pamietam czy byl drugi kon, ale pewnie byl bo mielismy jeszcze druga ture przejezadzek, ale ja juz nie reflektowalam bo o ile wsiasc bym juz dala rade lepiej - dzinsy jakby  sie nieco rozciagnely i uelastycznily przez poprzednie akrobacje, to wiedzialam ze demontaz zakonczy sie znowu slizgiem pod konskim brzuchem, a mysl ze moge nie zdazyc wyskoczyc spod spodu zanim ten kon ruszy byla dosc stresujaca (dopiero pozniej ktos mi wyjasnil, ze kon by mnie nie podeptal w takich warunkach), ale pozostali, lacznie z szefem na te druga runde reflektowali. Obyla sie kompletnie bez przygod, czyli mozna by rzec nudno.
Ciekawa rzecz, ze nie przeszlo mi przez mysl ze moglby mnie ten kon "olac" w doslownym tego slowa znaczeniu...
Ciekawa rzecz 2, ze pamietam niektorych jezdzacych ale np ani U ani dElvix nie widze, chociaz wiem na 100% ze dElvix jezdzila.
No ale to nie byl koniec rozrywek bo dzien byl mlody.
Jak juz meldowalam, byla beczka piwa (niewatpliwie nie tylko), ale ja jakos bylam nie pijaca. Nawet nie, ze abstynentka, po prostu nie przepadam ze piwem. Bylo tez ognisko. Towarzystwo bawilo sie fajnie, ja troche na uboczu orbitowalam okolice gdzie krecily sie znane mi osoby. Dolaczylam do dElvix i rozmawiamy. W trakcie rozmowy odkrylam pieniek, dosc wysoki ale nie za wysoki i postanowilam oprzec na nim nonszalancko noge, zachecona pozornym uelastycznieniem moich spodni. Mysl wprowadzilam w czyn energicznym ruchem i poczulam, bardziej niz uslyszalam, trzasniecie w okolicy tego no... kroku spodni, i taki niepokojacy chlodek w tamtych rejonach. Zbladlam pdobno i jakos tak zamarlam na moment (to wiem z relacji dElvix), przy czym soba pamietam, ze zar mnie oblal z drugiego konca mojej osoby - od twarzy strony. Szybciutko opuscilam noge na snieg i nieznacznym gestem obciagnelam sobie kurtke za tylek. Co robic... i co sie w ogole stalo??  Moj udzial w rozmowie mocno okulal. Zwrocilam sie do dElvix z prosba o klucze do domku, a zapytana co sie stalo zdaje sie ze odmruknelam cos niewyraznie i powiedzialam, ze zaraz wroce.
W domku rzecz jasna odkrylam co sie stalo i nawet zgadlam dlaczego - material nadwyrezony gimnastyka konska, w szczegolnosci tym naciaganiem przy wsiadaniu, przy szarpnieciu gdy wykonywalam dziarski wykrok celem oparcia nogi o ten cholerny pieniek, material po prostu puscil. Jak juz wspomnialam mialam spodnie na zmiane - byly to nawet dosc cieple spodnie z takiego materialu z meszkiem na wierzchu, wygladaly dosc elegancko czyli niestosownie do ogniska ale co tam. Lepsze niestosowne spodnie niz dziura prawie na tylku. Przebrana poszlam znowu na zewnatrz i wyjasnilam dElvix co sie stalo powodujac oczywiscie wielka wesolosc.
Wieczor sie toczyl i po zjedzeniu kielbasek ogniskowych i innych patykowatych potraw, oraz osuszeniu duzej czesci zapasow napojow wyskokowych twoarzystwo zapragnelo poskakac przez ognisko. Glownie rzecz jasna towarzystwo meskie. Ognisko zostalo doprowadzone do stanu skoko-przydatnosci bo jakos nikt nie czul potrzeby stac sie ludzka pochodnia, ani nawet ujrzec takowa w akcji ;)
I zabawa sie zaczela. Panowie brykali w te i wewte, odajac sobie animuszu okrzykami oraz lykami z plastikowych szklanek. Skakal tez kolega Kretynski, ktory jak dotad nie pokazal nic godnego raportu. Po jakims czasie skoki sie nieco juz znudzily i jako ostatni bryknal kolega Kretynski. Bryknal dosc niefortunnie bo sie na sniegu uskakanym poslizgnal, co samo w sobie by nie bylo ewenementem owego dnia, ale niefortunnosc polegala na miejscu poslizgu - otoz fiknal prosto w dosc spory pieniek lezacy na ziemii i przyoral w niego udem. Ilosc spozytego napoju wyskokowego sprawila, ze odbil sie od ziemii jak sprezyna, ale nie czul juz ognia do skokow przez ognisko.
Reszta z nas (w tym osobista malzonka finalnego skoczka) upewnila sie, ze jest caly i nic sobie jawnie nie uszkodzil, zaczela sie niemrawo rozchodzic po domkach, bo chlod dociskal, a ognisko w koncu dogaslo. Oczywiscie nie obylo sie bez kilku wizyt pomiedzy domkami i jedna z nich byla wizyta u nas jednego z kolegow - ktory chyba nam przyszedl zameldowac ze kolega Kretysnki zostal bezpiecznie zapakowany w posciel i nigdzie nie puchnie, a za to pochrapuje sobie zdrowo. To samo w sobie nie byloby godnym wzmianki - ot neutralna troska o blizniego, gdyby nie fakt, ze meldujacy kolega przybyl do nas w szortach i klapeczkach a do tego w kurteczce od dresu, a byl pod silnym wplywem, ale najwyrazniej wplyw ten nie rozregulowal mu ukladu motorycznego. Na jego widok, dElvix odezwala sie "Ty, a nie za goraco Ci aby w tych klapeczkach??" przyprawiaja mnie o atak kaszlu scenicznego, a on popatrzyl na nia z wyrzutem i odparl, jakby po namysle i smiertelnie powaznym tonem "Nie... nawet calkiem zimno." Na co juz nie strzymalam i ucieklam do sypialni sie wysmiac bo scenka byla niepowtarzalna.
Przyszedl poranek. Pozno bardzo przyszedl. Jakos po 11tej zebralismy sie na sniadanie, ktore bylo niezwykle smakowite i miedzy innymi podano swietnie przyzadzona jajecznice.
Nie lubie jajek za bardzo. A juz miekkich pasjami nie. A jajecznica z glutami to juz jest tortura. Ale ta byla na prawde swietnie przyzadzona. Do tego stopnia, ze pol roku pozniej opowiadalam o niej mojej mlodszej kuzynce w slowach "I podali nam taka pyszna jajecznice, ze swiezutkich wiejskich jabluszek"...
Pod koniec posilku, (ktory ogolnie nie cieszyl sie wysoka popularnoscia tego poranka, bo jednak te napoje wyskokowe znikly wszystkie, ja nie pilam ich wcale, a moi towarzysze z samochodu i zarazem domku tez niezbyt wiele) na sale wkorczyl kolega Kretynski.
Obecnie zamarli w oczekiwaniu. Kolega przywital sie radosnie, pochwalil selekcje potraw i zasiadl za stolem. Ktos zadal mu pytanie jak sie czuje, na co Kolega przystepujac do posilku oznajmil ze swietnie, wyspal sie jak nigdy, tylko ma na udzie takiego wielkiego siniaka i zupelnie nie wie od czego.
Zdaje sie, ze z krzesla spadlam tylko ja. Nie wiedzialam gdzie schowac twarz, a uciec nie mialam jak, wiec z tlumionego smiechu praktycznie zjechalam pod stol. Pozostali juz przyzwyczajeni rzeli i rechotali jawnie. Nie pamietam juz teraz czy ktos mu wyjasnil, ale mam wrazenie ze skakanie przez ognisko nie zostalo zarejestrowane w jego pamieci.
Nastepnego roku, latem, wybralysmy sie z dElvix na maly urlop nad morze pt Baltyk i przy okazji odwiedzilysmy powinowata dElvix. Podczas wizyty, opowiadalysmy jej o naszym wyjezdzie do Guzowego Pieca i w stosownym momencie wstalam z fotela aby zademonstrowac wykrok do pienka. Mialam na sobie inne spodnie, letnie typu 3/4 i podczas wstawania jakos mi sie okrecily czy zsunely i przy robieniu demonstracyjnego wykroku, poczulam znajome trachniecie i lekki przeciag w okolicy tylnej, gornej czesci uda. Zakonczylam demontracje i szybciutko usiadlam w fotelu. Nie ruszylam sie z niego do konca wizyty. Zauwazylam, ze dElvix mi sie uwaznie przygladala przez moment ale nic nie mowila. Reszte wizyty przesiedzialam jak trusia, ogolnie malo sie udzielajac, ale nie budzac podejrzen. Wychodzac usilowalam isc mozliwie tylem do ludzi bo nie mialam na sobie sukmany zeby zaslonic potencjalny przeswit, ale i to nie wzbudzilo podejrzen.
Wsiadamy do samochodu. Chyba mojego, bo majaczy mi sie ze dElvix mam po prawej. Z zapalonym silnikiem ale nie ruszamy, a ja mowie do dElvix "Zaczekaj. Musze cos sprawdzic." i bezceremonialnie obejmuje wlasne udo. Tak. Trachniecie nie bylo wyimaginowane. W portkach zieje dziura. Wyjasnilam co robie i co sie stalo nieco zbaranialej dElvix i uslyszalam "A, to dlatego bylas taka spokojna i nieruchoma przez reszte wieczoru!" i ryknelysmy smiechem. Oczywiscie przy kolejnej wizycie u owej powinowatej temat zostal odswiezony, ale ja juz demonstracji odmowilam. Stanowczo.
Takze jakby mnie ktos chcial kiedys na jazde konna zapraszac to 2 pary spodni na zapas potrzebne jest, stoleczek lub tez trampolina, a moze nawet oba. Acha i silne miesnie brzucha oraz mimiczne oraz oswiadczenie, ze nie czyni mnie za swoje zejscie odpowiedzialnym, bo istnieje realna szansa, ze zapraszajacy moze peknac ze smiechu.

12 comments:

  1. Bożena czyta i czyta i po polu narracji zaczyna jej krązyć w wyobraźni niejaka Chmielewska. Aż dziw, że nie ma żadnego trupa w tej opowieści, nie licząc oczywiscie trupa tekstylnego, a nawet dwóch. :)
    Aż się Bożenie przypomniała jej osobista ołówkowa spódnica z rozporkiem, to wejście na stołek, ten znany Ci dobrze trzask pękających nitek, ta nagła metamorfoza spódnicy w fartuch ... eh. łezka wzruszenia. :)

    ReplyDelete
  2. Bozenka mowi ze Duch Chmielewskiej nade mna krazyl jak opowiadalam? A niechby. Ja tam nie protestuje ;)
    Jak to trupa brak? a moja godnosc osobista? Toz padla bidulka trupem zimnym na tym sniegu razem ze mna spadlszy z konia. Owszem zmartwychwstala pozniej czemu nie bo to jest tak kocia godnosc, albo moze sie w reinkarnacje zabawia?
    Ale swoja droga to i tak lepiej, ze byl to pelnowymiarowy kon nieprawdaz, bo jakbym taka zsiadala z takiego dajmy na to Kuca New Forrest to by bylo dopiero kupa smiechu, bo niechybnie po wykonaniu poslizgu bym utknela albo co gorsza sciela go z kopyt hihihi.
    A historie spodnicy olowkowej pamietam i prawde mowiac mialam skojarzenie z powyzszym przy czytaniu, ale jeszcze wtedy nie dojrzalam do komentarzowania ani spisywania w ogolnosci.
    A czy zdaza sie Bozence to uczucie jak sie uwalnia ze skarpety (ponczoszki czy tez rajtkow) palec w bucie? Nie Cierpie! ;)

    ReplyDelete
  3. No dobra, niechby godność osobista została uznana za prawowitego trupa.
    Takie folgujące paluchy to Bożena pamięta jeszcze z czasów pacholęcych, pewnie dlatego, że jak zaczęła rosnąć, to matka nie nadążała z zaopatrywaniem w rajstopki. Na samo wspomnienie ciary idą po plecach.
    A sprułaś się kiedyś pod pachą w eleganckiej kiecce? Bożenie się udało :) Przyspawane do tułowia łokcie były potem komentowane w trakcie obiadu, jako przesadne podejście do etykiety. Wolała Bożena już to, niż ujawnienie nieplanowanego w wykroju bulaja z widokiem na pachę.

    ReplyDelete
  4. Cudne - "nieplanowany bulaj z widokiem na pache" ;) no w eleganckiej kiecce to nie, bo nigdy takowej nie mialam, ale calkiem ostatnio sie stalam ofiara zmeczenia materialu pod pacha w bluzce. Nieplanowana wentylacja mnie nieco zdegustowala, ale do kompromitacji bylo daleko, bo ja pracuje w Lochach kolchozu (czyt w IT), czyli wszytko slepe na kobiece wdzieki chyba ze na ekranie ;) . Za to raz paradowalam w kurtce z blyskajaca pod pacha metke ze sklepu. Duza i biala a kurtka czarna. Z cena! Nawet tak sie zastanawialam czemu mi sie ten facet w windzie tak badawczo przygladal, pozwolilam sobie na daleka idacy wniosek, ze pewnie ma zly gust i mu po prostu wpadlam w oko... w oko to owszem ale pewnie go walilam ta metka ;) dopiero pod koniec dnia odkrylam mankament jadac znowu windy tym razem sama i blysnal mi bialy prostokat pod pacha jak unioslam rekem do guzika windowego.
    No i udanie sie na zaklad czy ostatnimy laty do kolchozu w bluzce na lewa strone i odkrycie tego gdy jakas kolezanka skomplementowala interesujacy odcien odziezy... bo odrutowanie okularow na biust to moj staly numer - albo mi "podsluch" wylazi dekoltem albo pod pacha, albo tez potrafi calkiem drut peknac przyprawaiajc mnie o zdretwienie ogolne.

    ReplyDelete
  5. Ale jak CI się udało tą metkę przegapić? Taki celebrycki chwyt, ponosisz chwilę i z powrotem do sklepu ;) Podobnież różne sieciówki-śmieciówki są zasypywane zwrotami "niby nienoszonych" kiecek i nie tylko, szczególnie nasila się to to w okolicach świąt w grudniu oraz komunii w maju :)
    Na lewą stronę i tyłem do przodu to dziecieta Bożeny często i gęsto :) Po kimś w genach najwidoczniej, bo obydwa tak celują. :)
    To odrutowanie to powinno już dawno zostać zdecydowanie zmodernizowane. Zanadto akupresurę nasila, a czasem nawet i akupunkturę.

    ReplyDelete
  6. no przeciez pod pacha byla przyczepiona i rekaw zaslanial jak sie w niej (kurtce) ogladalam w lustrze, a jakos nie przeszlo mi przez mysl zeby robic przy tym wymachy rak ;) I dementujac podejrzenia dodam, ze mam ja do dzis. Organicznie nie cierpie robic zwrotow. to tego stopnia ze jak sie zlamlam i raz zrobilam, tzn wyslalam, to sie na poczcie rabneli i wzieli moj adres za adres odbiorcy i dostarczyli na nowo do mnie... rozwazalam wtedy czy sie aby nie poddac losowi ale zwalczylam slabosc i wyslalam ponownie... nie podajac adresu nadawcy...
    potrzebe modernizacji odrutowania popieram. Bo jednak banadz elastyczny okropnie przyplasza...

    ReplyDelete
  7. Ja nie mam miesni brzucha. Powaznie. Inne jeszcze ujda, ale na brzuchu jest tylko to "miekkie i falujace". Jak jajecznica z glutami. Byl taki epizod w moim zyciu, ze 3 lata chodzilam na pilates i silownie, i nawet to nie wyksztalcilo w brzuchu zadnych miesni. Taka ciekawostka naukowa, moze jestem wyjatkiem? Ktos chce mnie zbadac? (Za drobna oplata oczywiscie).
    Czyli na kunia sie nie nadaje. Ale na impreze chetnie.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Przypomnialo mi sie "Zwierze dwuliterow? - Qń".
      Ja mam miesnie brzucha, czemu nie, ukryte przed swiatem gruba warstwa izolacyjna hehe, a mam je bo odkad pamietam zawsze wciagalam brzuch, czyz to nie ironia? ;)
      a ile placisz Diable, to popytam wsrod znajomych ;)

      Delete
    2. To mi maja zaplacic!!!! Za przedstawienie ciekawostki anatomicznej do wgladu! Ewentualnie mozna dziubnac patykiem, byle nie za mocno.

      Delete
    3. dobra to ja zaplace. tylko musze skrecic dluuuuugi patyk zeby siegnal z Wyspy do Diabla. ;) z kamerka na koncu celem rejestracji eksperymentu!

      Delete
  8. oj jak ja lubiłam takich "jeźdźców", powiem więcej, uwielbiałam pasjami, albowiem. w "bum liście" obowiązywało:
    upadek z konia - flaszka wódki
    upadek z koniem - dwie flaszki wódki

    się więc wsadzalo delikwentow na płochliwe, aczkolwiek dobrego charakteru zwierzę i rzucało patyczki lub kamyczki w koński zad, nie dość, że ubaw po pachy, to i magazynek alkoholowy był pełny :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. U nas kon byl przychodni, a z alkoholu to piwo w beczkach, ktoreg ozreszta nie pilam bo bylam okrutnie mloda, acz juz pelnoletnie ile wlezie. Mlodosc przejawaiala sie w kompletnej nietolerancji piwa jakiegokolwiek.

      Delete