Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Saturday 8 August 2015

Jak to irytacje seriami po mRufie chodza (odslona druga)

Uwaga, swieze buleczki normalnie moze byc zgaga bo sie wydarzenia nic nie ulezaly i mocy urzedowej nic nie nabraly.
Doslownie sprzed tygodnia, precyzyjnie zeszla sobota.
Otoz to taki 12 godzinny fenomen byl. Zaprosilam sobie pierwszych gosci na kolacje, zwana tu obiadem. Malzenstwo mieszane - Lokales i Pani z Bulgarii. Smaczku dodaje fakt ze Lokales to Jase, ten co do kina ze mna chadzal myslac ze randkuje - to bylo zanim sie ze swoja Bulgarska zona poznal i po pewnym czasie pobral. Jak pisalam o tu traktuje on wszystko nieco inaczej niz przecietna mRufa, w tym smiertelnie powaznie przejal sie wtopa kinowa, ale w przyjazni pozostalismy nawet wiekszej niz podejrzewalam bo zostalam jako jedna z niewielu osob zaproszona na Jase'owym slub i przyjecie.
Ale do rzeczy, zaprosilam panstwo Jase'owe na pizze z filmem, uprzedzajac lojalnie, ze ugotowac nic tym razem nie zdolam bo jeszcze nie wszystkie gary rozpakowane plus Jase ma bardzo ustatbilizowane gusta kulinarne z moimi dosc rozbiezne i sobota to u niego dzien curry. Ja curry nie teges wiec gotowac tego na pewno nie zamierzalam. Zona Jase'a nie stroi grymasow, zje co podadza, tyle ze ma nietolerancje cukru - nie cukrzyce tylko nie trawi cukru i po slodkosciach bardzo zle sie czuje, co jej nigdy przed spozywanie owych nie powstrzymuje - mowiac folklorystycznie - "Ma Sie Bozy Dar Zmarnowac, Lepiej Zjesc i Odchorowac".
Oraz ze film bedzie ogladany na laptopie, bo nie mam i nie zamierzam miec TV.
Takze postanowilam upiec ciasto bez cukiera, skoro nic nie ugotuje. No nie jest mi to obce zjawisko, bo pieke takie ciasta dosc regularnie, tyle ze zazwyczaj sprawdzone przepisy. Tym razem mialam dwa pomysly - takiego gotowca w proszku dla diabetykow, do ktorego potrzeba bylo dodac pare rzeczy ale proporcje byly amerykanskie wiec musialam odszukac taka malutka ksiazeczke gdzie wiedzialam, ze mam konwersje podana z imperialnych na metryczne itp. Ksiazeczka byla juz w rozpakowanych rzeczach, bo ksiegi kucharskie byly zapakowane osobno od innych ksiazek wiec znalazlam ja bez problemu i w trakcie przegladania wpadl mi w oko pewien przepis, prosty jak gwizdek tylko mi braklo skladnika (teg osamego co do gotowca - masla).
Postanowilam tedy pojechac na zakupy. Ale w miedzy czasie zakopalam sie w papierach - nie, nie doslownie celem zactrzymaia ciepla, tylko w sensie przegladu sterty poprzeprowadzkowej bo mialam wrazenie, ze niektore z tych piperow maja ponad 8 lat i sa kompletnie do nieczego nie potrzebna - np rachunki z mojego pierwszego mieszkania na Wyspie. W miedzyczasie, bo nigdy nie mialam nabozenstwa do jednowatkowosci, postanowilam wstawic pranie - cieplo dosc bylo i uznalam ze jak wstawie rano to sie ususzy albo prawie ususzy do 19.30 kiedy to mieli nadciagnac goscie. Wrzucilam tedy rzeczy do pralki, wyjelam kapsulke z plynem do prania, polozylam na pralce, pobieglam do wychodka bo juz dluzej nie moglam wstrzymywac sie z honorowym oddaniem przetwozonego picia, wrocilam do pralki, nalalam plyn do plukania, podebatowalam ze soba na temat temperatury prania, wybralam w koncu 40 bo to byla posciel i reczniki a pralka 50stopni nie oferowala - jedynie 40 lub 60. Zamknelam pralke, wlaczylam i wrocilam w papiery. Po jakiejs godzinie weszlam do kuchni - konczy sie wlasnie cykl plukania, patrze... a ta cholerna kapsulka z plynem do prania nadal lezy na pralce. Sklelam sie siarczyscie, odczekalam do konca prania, wrzucilam kapsulke do srodka i nastawilam pranie na nowo.
Zostawiwszy pralke wlasnemu losowi przygotowalam sie do wyjscia, ale ze pora byla juz/jeszcze szczytu zakupowego uznalam, ze zamiast przebijac sie w tlumie, pojade na farme i tam nabede maslo i moze jakies inne lakocie bezcukrowe, bo zaczelam miec obawy, ze to pranie to bylo tylko preludium Niszczyciela mRufy i ze w tym dniu jakiekolwiek eksperymenty moga sie marnie skonczyc... Nie zamierzalam rezygnowac z pieczenia, o co to, to nie, tylko postanowilam, ze sobie przygotuje plan awaryjny...
Pojechalam zatem. Okrezna droga. Wstapilam do sklepu z elektronika albowiem pomyslalam sobie ze zobacze czy maja rzutniki - rozwazam zakup takowego zeby jednak moc te filmy ogladac czasem w wiekszym formacie niz na ekraniku laptopa, pelna naiwnej nadziei, ze dostane jakis znosny w cenie ponizej cen srednich telewizorow. W sklepie mieli na wystawcie 4 rzutniki. Jeden wykluczylam z racji ceny bo moglam miec za niego calkiem spory telewizor, moze nie plazme rzadna ani inne LEDy ale i nie pudlo. Drugi mnie zachwycil rozmiarem, bo byl kieszonkowy ale jak sie wdalam w dyskusje ze sprzedawca i ten ostatni zaczal sprawdac rozne parametry dla mnie to sie okazalo ze placi sie za wielkosci i marke i nic poza tym, wiec tez odpadl. Trzeci i czwarty mialy cene powyzej lub ponizej kieszonkowego, wiec zaczelam o nich myslec, sprzedawca byl nieco rozczarowany, ze wykluczylam ten pierwzy z czterech nie dajac nawet szansy na negocjacje, ale jeszcze pelen nadziei ze cos kupie. Ja zreszta tez. Ze kupie. No i jak juz bylam gotowa wyciagac harmonie pieniedzy, okazalo sie ze ani trzeciego anie czwartego nie maja na stanie, i ze najblizszy sklep co go ma to jest 1.5 godziny jazdy stad wiec w tym momencie zrezygnowalam z zakupu rzutnika kompletnie. Wyczulam albowiem w tych przeciwnosciach przeznaczenie i postanowilam tym razem z nim nie walczyc. Wyszlam ze sklepu godnie i zniesmaczona i pojechalam wreszcie na te farme.
Kupilam planowane maslo, dolozylam do tego jeszcze: lody, wafelki waniliowe bez dodatku cukru, czeresnie, jezyny, borowki, serek wiejski bo do diety wrocic czas, smietanke do zupy dyniowej bo tez do diety wrocic czas (ilosc sladowa wiec na dietetycznosc zupy nie wplywa negatywnie), cebuli nie kupilam a powinnam bo zapomnialam ze resztka sprzed 2 tygodni mimo przechowywania w lodowce juz zaczelam rozwijac sladowa inteligencje i wypuscilam ja z ldowki oraz z domu, a w chwili natchnienia zlapalam jeszcze butelczyne lagera bo mi sie pomyslalo, ze jak jada oboje to pewnie Jase bedzie chcial sie napic piwa, a ja w domu niby cos mam, ale takie dosc specjalne edycje ktore szkoda marnowac na popijanie pizzy - bo przeciez na jednym nie poprzestanie, a tego co mam nie mam juz w sprzedazy od pol roku wiec nie odkupie. No dobra, przyznam sie. Trzymam dla przebrzydlucha bo jak wroci do lask to bede miec na gwiazdke jak znalazl. A jak nie wroci to tez sie nie zmarnuje bo data waznosci dluga.
No ale dosc o tym - lista zakupow tylko dlatego, ze jechalam w zasadzie wylacznie po maslo.
Wrocilam do domu, okrezna droga, bo pora juz sie robilam po-sczycie-zakupowym wiec zrobilam jeszcze normalnych sprawunkow plus napoje niewyskokowe z mysla o zonie Jase'a, ktora jak slusznie przeczuwalam bedzie prowadzila.
Pranie sie skonczylo, nastawilam odwirowanie i wzielam sie za produkcje ciasta - tego z ksiazeczki z konwersjami. Nazywalo sie Ciasto migdalowe z Sherry. Wyobrazilam sobie ze bedzie to ciasto wisniowe - no nie, no nie ze z wisniami bo widzialam ze w przepisie nie ma wisni, tylko jakos mi sie po...erm... merdalo, ze sherry to bedzie wisniowka. Wisniowki mam pod dostatkiem. Chciaz wiem doskonale ze sherry to nie wisniowka tylko wzmonione wino, ale to nie mialo wplywu na moje chwilowe zacmienie umyslu. No ale procenty to procenty. Szkoda mi bylo Soplicy otwierac wiec otworzylam taka malutka buteleczke nalewki babuni. Procentowo nawet pasowala jak sie okazalo pozniej (bo sobie sprawdzilam). Tyle ze nie wiem jak powinno smakowac ciasto w oryginale bo w moim wydaniu nie czuc bylo tej wisni wcale, mimo ze podwojna ilosc dodalam... No i planowana czesc eksperymentu - splenda zamiast cukru. Tu poszlam na calosc i zamiast machac lyzka tak jak do tej pory: lyzka cukru=lyzka splendy na slodkosc, wyczytalam ze 0.5 grama splendy ma objetosc 5 gramow cukru. Dokonalam konwersji przepisowych ozow (8oz) na gramy, podzielilam na 10 i zwazylam splende.
So far so good jak mawialy rzymianki.
Wszystko zostalo zmiksowane, wlane do formy i wetkniete do piekarnika ktory sie nagrzal w czasie mieszania tej calej brei.
No i teraz tak. Przepis mowi piec w 350F przez 2 godziny lub do czasu gdy wetkniety patyczek wyjdzie czysty i suchy.
Konwersyjna ksiazeczka powiedziala mi ze 350F to 180C. Uwierzylam na slowo.
Moze nieslusznie?
Ciasto zaczelo wydawac niepokojacy zapach po niecalych 40 minutach. Zajrzalam. Cholera. Gora upieczona na jak trzeba, a w peknieciu na srodku blyska niedopieczona masa. Co robic!?!? Przykrylam gore alufolia i zmienilam ustawienie piekarnikza zeby piekl tylko od spodu i dala nieco nizsza temp.
Po kolejnyc gora 20 minutach wiedziona silnym niepokojem (plus wywiesilam juz pranie i prawie skonczylam z papierami) popedzilam podgladac ciasto.
Wetkniety patyczek wylazl czysty, a minela zaledwie polowa czasu.
Kurde.
No nic.
Czysty patyczek to znaczy ciasto upieczone.
A ze polowa czasu... coz albo konwersyjna ksiazeczka jest tez kontrowersyjna klamczucha, albo moj obecne piekarnik ma inne definicje 180C. Odbadam z czasem. Wylaczylam piekarnik.
Idealnie w tamtym wlasnie momencie przyszedl sms od Jase'a: "mRufa, mozemy przywiezc monitor zeby ogladac na nim film. Jakie masz wyjscia w swoim laptopie? Oraz czy masz piwo, bo moge to tez przywiezc".
Jak mozna sie domyslic pogratulowalam sobie w myslach natchnienia bo dzieki tej dodatkowej butelczynie moglam smailo odpowiedziec co nastepuje: "Mam losowa kolekcje piw jesl nie masz problemu z niespodziankami. Uzywam Macka. Zalaczam foto z tym co ma. Probowalam kupic dzis projektor ale nie maja. sa tylko 3 atrapy na wystawie",
W odpowiedzi uslyszalam, ze niespodzianki piwne Jase'owi pasuja i to nawet bardzo i ze przywiezie swoj laptop bo moje wyjscia sa specjalnej troski i nie beda wspolpracowac z jego monitorem. I z obietnica porady dotyczacej zakupu projektora rozmowa w zasadzie ulegla zakonczeniu.
Przyjechali. Zamowilismy po nieco dluzszych debatach niz bylo konieczne ale i tak duzo szybciej niz z Jase'em bywa. Zamowilismy oferte. W ofercie miedzy innymi mialy byc 2 pizze (mialam zle przeczucia bo nigdy jeszcze nie udalo mi sie w trzy osoby zmoc 2 pizzów, ale uznalam ze albo zamroze albo pocisne gosciam na wynos), przystaweczka i butla napoju. Wynegocjowalam ze zamawiamy w ramach napoju moja trucizne bo a) mialam niedobory oraz b) oni oboje tez pijali.
Zamowienie przyjechalo nawet calkiem szybko. I jeszcze szybciej dostawca pomknal dalej. A ja nie mam zwyczaju sprawdzac czy to co przyszlo = to co zamowilam. No moze i glupio ale jakos tak mi sie zdaje ze skoro mi sie nie chcialo ruszyc dupska i samemu odebrac to nie powinnam grymasic jak cos zle dostarcza. Ale tym razie mnie zabolalo - dostarczyli zly napoj. Nie trucizna tylko wersje z cukrem. To mnie zasmucilo bo ani ja ani zona Jase'a nie wypijemy. Nie bylam pewna czy Jase ruszy wiec juz rozwazalam ze wywioze do Kolchozowych Lochow i wystawie (co wystawione w Lochach to znika szybciej niz powiesz "Rumpelstiltzkin"), bo nawet przebrzydluch przestal pic napoje gazowane jakis czas temu.
Szczesliwie po spozyciu jasnego z farmy Jase wyrazil zainteresowanie jednym ze specjalnyc hedycji, i prawie go pokonalo wiec do popijania pizzy wykorzystal niedobry napoj. Pol litrowa resztka jeszcze pokutuje w mojej kuchni.
No i uwaga - grand finale. Przywieziony monitor i laptop i kabel okazaly sie ze soba niekompatybilne...
Okazalo sie, ze Jase zamiast wziac kabel oryginlanie uzywany w tym komplecie poszedl na calosc i zapakowal jakis inny. Na pierwszy rzut oka wszystko bylo ok ale jedna drobna rozbierznosc sprawila ze kabla nie dalo sie przyczepic do monitora. Owszem ekran ich laptopa byl nieco wiekszy od mojego ale ironia sytuacji powalilam mnie na lopatki i jedynie wielka goscinnosc powstrzymala mnie przed padnieciem na wlasna posadzke i poturlaniem sie ze smiechu... Bo ja gosci uwielbiam miec. A od 4 lat nie mialam warunkow na przyjmowanie owych bo mieszkalam za daleko od prawie wszystkich, nie mialam stolu a ludzie czegos nadal krzywo patrza na jedzenie posilkow ze stolika kawowego lub tez z garstki ;)
Acha... dostalam od nich podarunek "na nowy dom".
Roslinke w doniczce.
Podobno nie trzeba czesto podlewac...
To tak jakby dac dziecku wymarzona zabawke w opakowaniu okolicznosciowym i powiedziec, ze nie wolno mu jej rozpakowywac bo za 20 lat bedzie ona warta fortune.
Ja uwielbiam podlewac kwiatki. Tak bardzo, ze ani jeden kwiatek pod moja opieka nigdy nie usechl! Wszystkie utopilam...
No nic na to nie poradze. Nie mam "zielonego kciuka" (green thumb) i florze moja opieka jakos nie sluzy. Mysle podstepnie oddac ja komus, zeby uratowac jej zycie.

10 comments:

  1. Nieee, no na serio? Po tylu przeprawach przeszłościowych i po tylu Twoich przygodach takiego niepodlewalnego kwiatka dostałaś?
    Karma wraca, pamietaj :)
    P.S. Bożeny siostra dostała kiedyś na chrzciny piękną lalkę. Lalka była w pudełku.
    Bożena dostała ZAKAZ dotykania. ZAKAZ w ogóle patrzenia, bo jak bobas dorośnie, to się będzie bawił. Święta lalka stała na meblościance i gdybyż Bożena byłą odrobinę chociaż mściwa, to pewnie by udusiła siostrzyczkę w kołysce. Lizaka przez szybę (czyli lalkę przez pudełko) lizała Bożena 6 lat. 6LAT!

    ReplyDelete
    Replies
    1. A czy sistrzyczka chociaz bawila sie ta swieta lalka? Bo jesli nie (jam moja chrzesnica totalna blachara, jak nie ma kolek to kompletnie jej nie kreci), to chyba bym na miejscu Bozeny symbolicznie pokasala tych zakazujacych ;).
      No wlasnie... Taki kwiatek dla mnie to jak moszula non-iron dla Fadera... Kiedy podstawowa zaleta kazdej koszuli jest to ze nalezy ja uprasowac. Pilnuje sie zeby wody skubaniec nie widzial wiecej niz raz na tydzien ale juz mam przeczucie ze jesli szybko nie pojdzie w dobre rece to marny jego los. I co ciekawe to nie geny, bo z obu strone przodki moje maja rece do kwiatow. Taki wyrodek jestem.

      Delete
  2. Jesoo, mRufa, Ty jesteś jak radio :)))))))))))))

    ReplyDelete
    Replies
    1. Zacukalam sie, bo czy to aby dobrze, czy moze calkiem przeciwnie? Uznam terapeutycznie ze dobrze i podziekuje ;)
      A zabrzmialo prawie jak inwokacja ;)

      Delete
  3. A wiesz ze osób z nietolerancja fruktozy - bo o to chyba chodzi w przypadku zony kolegi - nie mozna karmic rzeczami dla diabetyków, bo to jeszcze bardziej dla nich szkodliwe niz "normalny" cukier? :) Bo na ogól wlasnie slodzone sa sama fruktoza, zeby uniknac sacharozy.
    Ale skoro juz dobrych pare dni minelo, i zona nie zeslala na Ciebie klatwy, to znaczy ze jakos przezyla. Albo duzo nie zjadla ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Raczej to nie to. Ale dobrze ze mi przypomnialas :).
      Ja do wypiekow nie uzywam fruktozy tylko splendy (skladnik sukraloza).
      Podobno stevia zdrowsza bo pochodzenia roslinnego ale jeszcze sie nie do konca do niej przekonalam.
      Ona (ta Zona, nie Stevia) ma jakis kawalek jelita usuniety i przez to cierpi po slodkosciach - tak jakby slabla, a po 20 minutach jej to mija.
      Nie zaszkodzilo jej i nawet reszte ciasta ochocza zabrala ze soba na pozniej, a wczoraj miala pretensje ze nie pozwolilam jej kupic slodyczy do kina wiec chyba wszystko w normie :)

      Delete
    2. Ta splenda to mi wlasnie zabila cwieka, u nas tego nie ma. Chociaz sukraloza cos mi jakby mówi, ale do konca pewna nie jestem. I to dajesz calkiem zamiast cukru do ciasta i sie udaje?
      Stevia tez mnie nie przekonuje, wcale a wcale, niedobry posmak ma taki, gorzkawy jakby. Ja uzywam do pieczenia glukozy (czyli dekstrozy) pól na pól ze zwyklym cukrem, i daje rade. Jak sie za duzo nie obezre, to nawet nic mi specjalnie nie jest (bo wlasnie normalnego cukru tez nie moge, ze wzgledu na fruktoze)

      Delete
  4. Czytam tu ze splendy przy nieroleracnji fruktozy nalezy tez unikac :( Oraz ze np cukier z trzciny cukrowej (can sugar u nas) jest reomendowany na przyklad. Ale to tylko takie zgrubne poszukanie sobie zrobilam. Co do stevii to mialam te same odczucia i nawet moj Fader diabetyk nie zyczyl sobie czekoladek ze stevia. Ale pare miesiecy temu zostalam uswiadomiona ze jest stevi i stevia. Ta niedobra co zostawia niedobry posmak, co jest tania i dostepna powszechnia i ta dobra, bez posmaku, nie tania - czystsza i tej wystarczy odrobinka do oslodzenia gara kompotu itp. U nas wystarcza ta splenda - moge wyslac probke jak chcesz eksperyment przeprowadzic ale nie bede namiawiac :). Ale moge dopytac zrodla na temat tej dobrej splendy - probowalam ten kompot i byl ok, bez gorzkosci.
    A odpowiadajac na pytanie - owszem dodaje do ciasta calkiem zamiast cukru i sie udaje. Trzeba tylko pilnowac proporcji ale to nie trudne.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Eksperymentów to szczerze mówiac juz mam dosc, w szafce stoja juz 3 puszki alternatywnych slodzików, ledwo napoczete. W tym jedna stevia - no droga byla w cholere, ale lekko gorzkawa jest i tak...
      W dzisiejszych czasach, jak wiadomo, podrobia WSZYSTKO. Xylitol tez juz podrabiaja, z lupków kukurydzianych, jakbys kupowala to patrz na to, co malym druczkiem.

      Delete
  5. Totez nie namawiam :)
    Xylitol raz kupilam w rozpaczy bo nie mialam nic w domu, sklepy juz zamkniete byly tylko farma jeszcze otwarta, a tam mieli tylko xylitol. Zmarnowalam caly sernik przez niego i poszedl do smieci (sernik) z moimi lzami wscieklosci bo mi sie strasznie chcialo czegos dobrego (mialam chude dni akurat) a tu tyle pracy i nic.
    Po paru miesiacach kiblowaniaw szafce, reszta xylitolu dolaczyla do smieciowego zeslania. Nie wiem co mial w skladzie ale efekt byl ochydny!
    Stevie w koncu przetestuje, tylko wlasnie musze od faceta kolezanki sie dowiedziec, ktora to jest to dobra, bez dodatkow ktore powoduja gorzki posmak. On mi pokazal takie male pudeleczko jak po sredniej aspirynie z proszkiem stevii tej dobrej i powiedzial ze to zapas na pol roku prawie bo uzywa sie w szczyptach a nie lyzkach.

    ReplyDelete