Mialo byc Jak to mRufa zdobyla Bruges, ale nie bedzie, bo:
1. Zanim go zdobyla to najpierw zostaje postawiona przed faktem dokonanym pt: "mRufa, kupilismy Ci bilet do Bruges, bo tanio bylo."
2. Za dlugo wszystko na raz opowiedziec wiec (moze) bedzie w odcinkach.
A, ze wiadomo, ze Chytry dwa razy traci i chociaz to nie ja po taniosci chcialam jechac to prawdopodobnie podroz "do" wyszla mi najbardziej kosztownie ze wszystkich jadacych. Bo ogolnie to jednak raczej nie, ale o tym pozniej.
Otoz, jak chyba wspominalam podczas relacji z podrozy do Paryza, przestestowalam bardzo pozytywnie rozwiazanie - wsiasc do pociagu poza Londkiem i porzucic tam za dosc rozsadna oplata samochod, nastepnie wysiasc w tym samym miejscu.
Owszem wysiadanie czasem prezentuje trudnosci, ale da sie zrobic.
Ale tym razem nic z tego.
Czyli musze dotelepac sie od siebie do Londka. I to nie, ze na dworzec autobusowy, ktory znam jak wlasna kieszen, tylko na dworzec kolejowym miedzynarodowy.
Dworzec Swietego Trzustki. Ewentualnie Swietej Trzustki, ale jakos mnie sie wydaje, ze to 'on', a nie 'ona'.
Pomozdzylam cokolwiek i wymozdzylam.
Zanocuje se w Londku.
Przeszlo dekada na Wyspie i jeszcze nigdy noclegow w Londku nie uprawialam.
Najwyzszy czas i pora!
Poguglowalam i przy pomocy jednego z trawlerów podroznych wyguglowalam sobie nocleg przy samym dworcu, nie, ze jakis hostel czy inny najtanszy na swiecie, ale troszke bardziej atrakcyjny. Jak sie pozniej okazalo, przeplacilam srogo, bo bezposrednio mozna taniej, ale trudno... Chytry z przymusu tez traci wiec liczylam sie z tym.
Plan byl taki: dostac sie do Londka jakos po pracy dzien przed wyjazdem, tam taksowka do dworca i myk, po cichutku zaulkami do hotelu.
Rano wyspana i wypoczeta (
buhahahahaha) po sniadanku hotelowym, na stacje i dalej to juz improwizacja.
Jedyne co poszlo zgodnie z planem to improwizacja.
Co do literki mi wyszla.
Zwierzylam sie z mojego planu Rach, ktora odruchowo powiedziala, ze przeciez po mnie pojedzie i z nia pojade na dworzec.
Nie popukalam sie w czolo tylko z grzecznosci. W zamian podziekowalam wylewnie i powiedzialam, ze chetnie skorzystam jesli mi zapropnuje podwozke w drodze powrotnej.
I teraz uwaga - skok do przodu - we srode, przed wyjazdem, zapytalam Rachel jaki ma plan (
podejrzewajac, ze pewnie pojedzie jak ja do Londka dzien wczesniej i zatrzyma sie u rodzicow) i slysze (
oczami bo pytalam na pismie) "Odwoze Mlodszego na football i zabieram auto na parking przy autobusoach, skad odbierze je (
auto) Stu, a ja wsiade do autobusu miedzy 18.15 a 18.30...
Dobrze, ze mnie malo co w zyciu dziwi, bo bym sie zdziwilam smiertelnie jak zamierza mnie nastepnego dnia odebrac z A i zabrac nas obie na autobus do Londku, skoro bedzie juz od 12 godzin w Londku... ;).
Ugadalam zatem sasiada/kumpla/Urosza (
szykujemy pampersy na wypadek posikania sie ze smiechu? Sluszny ruch...), ze mnie podrzuci na ten autobus. Jak sie da to na okolice 18tej, ale wygladalo, ze raczej pozniej, wiec mialam nadzieje, na towarzystwo, ale nie liczylam na nie zbyt mocno.
I teraz dygresyjka.
Urosz jesk carkeeperem. To znaczy maja na stanie swoj wlasny samochod - mocno wysluzona i nadgryziona zebem czasu Foke aka Osiolka, ktorym obecnie glównie posluguje sie Uroszowa Polowica, a Urosz rozmaicie - czasem tym Osiolkiem, czasem samochodem zaprzyjaznionej jednostki rusko-gruzinskiej, naszej wspolnej sasiadki - ktora to czesciej przebywa poza Wyspa niz na Wyspie, z roznych wzgledów, stan który zreszta niedlugo sie zmieni mam wrazenie, gdyz dziecko im wchodzi w wiek szkolny, ale poki co jeszcze trwa, a czasem pojazdem syna znajomego, ktory to nawet nie wie, ze ma pojazd bo mial go dostac od wlasnego Ojca (czyli znajomego Urosza), ale zdazyl zapasc (syn znajomego) na nagle zawieszenie prawa jazdy wiec nie dostal, a na przechowanie z racji wygody geograficznej auto poszlo do Urosza.
Jako, ze samochód sie psuje od stania, jak powszechnie wiadomo, to Urosz ma prikaz uzywac obu dogladanych pojazdów. Czyli od czasu do czasu nimi musi jezdzic. Strasznie ciezki obowiazek, ale taka juz rola carkeepera ;).
Tak, ze do wyboru sa 3 samochody, plus ewentualnie mój, zostajacy pod domem tym razem.
Czyli: prawie nowy Juke, automat, bo jednostka rusko-gruzinska nie wlada prawem jazdy na samochody z reczna skrzynia biegów (
na Wyspie jest taka opcja, ze mozna miec prawko tylko na automaty), jakis francuski lew, nie juz pierwszej mlodosci, ale i niezbyt nadgryziony zebem czasu, wierny Osiolek aka Foka mocno nadgryziona.
I jako opcja - Zabojca Lisów, tez juz nieco nadgryziony, acz glownie przez lisa.
Urosz podjechal po mnie najnowszym pojazdem ze swojej stajni - Jukiem, tylko kilka minut spozniony, co jeszcze nie przekreslalo mozliwosci zazebienie sia na autobus Rach, i ruszylismy.
Podczas podrozy rozmawialismy glownie o tym pojezdzie, bo mimo, iz nazwal go "damskim", to jest tez najbardziej odbajerowanym, ale z racji sredniej wielkosci silnika, nie ma w sobie az takiego ognia jakby sie mozna bylo spodziewac (c
o jest mi znajome z racji powozenia Zabojcy Lisow, gdyz mimo sporego jak na rozmiar auta silnika, jest to tez jakas tam ekonomiczna generacja w zwiazku z czym odejscie ma slabsze niz moja stara Niebieska Strzala z jednym litrem do dyspozycji).
Nagle Urosz zamilkl, silnik zmniejszyl sobie obroty drastycznie, ale nie zgasl.
"Widzialas?? Prawie nam sie zadusil?!?" zapytal mnie z niedowierzaniem.
Potwierdzilam i troche zdebialam, bo przeciez to automat.
Co zrobic jak ci w automacie spadaja drastycznie obroty?? We wlasnym wcisne sprzeglo i jakos tam sie doturlam do miejsca gdzie mozna sie zatrzymac, ale z automatem?
Zamknac oczy i sie modlic??
Brak mi doswiadczen.
W starych autach mozna bylo ewentualnie wlaczyc tzw dopalanie i nieekonomicznie bo na wyzszych obrotach pojechac dalej.
Mechanikiem nie jestem i sie na pojazdach nie znam - tyle wiem co nieco ponadprzecietny uzytkownik, bo jezdzilam roznymi kategoriami dwusladów i slucham co sie do mnie mowi.
Urosz zmienil tryb jazdy ze sportowego (?!?) na zwykly i pojechalismy dalej. Niezbyt niestety daleko bo przed kolejnym rondem na tzw szybszym pasie samochod wzial i zgasl. A my zamarlim na awaryjnych, przy czym mnie przy okazji zimny pot nieco zlal.
Katem oka zauwazylam, ze tuz zanim zgasl poziom akumulatora drastycznie spadl, skoczyl i znowu spadl, co mnie zastanowilo i zasugerowalam wylaczenie elektroniki typu radio, klima, dziki nadmuch, ale uslyszalam, ze nie bardzo wiemy jak to powylaczac, poza tym co to ma do rzeczy.
No to wyjasnilam co zauwazylam - jakby pobór pradu gwaltownie skoczyl.
Pomocniczo zapytalam tez o tankowanie, bo o ile paliwo bylo to nie wiadomo jak dlugo zlezale i z jakiej stacji, na co uslyszalam to samo - ze nie wiemy.
Na Wyspie stacje nieco bardziej kontrolowane, ale tez mam pare typów co ich unikam, wiec dodalam takze, ze jak mnie spotykalo takie zachowanie prowadzonego bolidu, to raz bylo to zatkane sitko w pompie paliwowej w latach kiedy paliwo mialo na etykietce liczbe oktanow mocno zawyzona wzgledem stanu faktycznego, a to znowu bywalo dobrze poslodzone, a czesto tez przyprawione jakimis smieciami dodatkowymi.
No ale coz ja wiem o zabijaniu, a Juke'ach w szczegolnosci...
Oznajmilam, ze zapewne samochod sie obrazil za krytyke i nie zyczy sobie zeby mu rozmiar silnika wytykano, co znacznie poprawilo atmosfere w samochodzie i po jeszcze jednym incydencie ze zgasnieciem na szybkim pasie Urosz odczekal na poboczu kilku minut, ktore ja spedzilam na panicznym kombinowaniu, jak mam kierowcy taksowki objasnic skad ma mnie pobrac i jak Urosz wroci do domu, po czym samochod laskawie zgodzil sie wspolpracowac i dowiozl mnie na autobusy.
Tuz przed samym parkingiem z autobusami Urosz sprobowal zazartowac, ze ja mialam czekac na Rachel, a to ona poczeka na mnie, co bylo troszke niewypalem, bo ja juz wiedzialam, ze raczej jade sama - Rachel byla gotowa na parkingu z autobusami zanim my wyjchalismy z A, ale kazalam mu sie nie przejmowac, bo w koncu nie jestem dzieckiem i nie musze nawet w Londku poruszac sie z przewodnikiem.
Dojechalismy, skomentowalam wiec cala przygode slowy "majac wlasciwie 4 samochody do wyboru, musiales wybrac akurat ten co sie zacznei psuc, no nie?" i nastapil maly cud - Rach jeszcze tam byla.
Zamienilam z ulga (
i po co?) towarzysza podrózy i pojazd i wdalam sie w czekanie na autobus. (
drugi cud to fakt, ze Urosz dotarl do domu bez problemow i auto nie wykazywalo nijakich fanaberii od tamtej pory (oprocz tego, ze najwyrazniej nie ma checi mnie wozic, ale o tym pozniej bo nastapilo juz po powrocie z wycieczki))
Rachel bardzo mnie namawiala, juz od paru dni, aby skorzystac z uslug Uber'a, ktory podobno w Londku juz rownie popularny co w Stolycy, acz zdaje sie mniej bojowo traktowany przez korporacje. Nawet podarowala mi voucher na podroz za dyszke, nie pamietajac (
tak, pamiec nie jest jej najmocniejsza strona) o tym, ze ja nie uzywam aplikacji telefonicznych, a juz szczegolnie takich ktore chca karty kredytowe znac na pamiec.
Nastepnie zaczela mnie namawiac, zebym wziela taxi z Baker Street, a nie z Victorii, bo blizej.
No to w koncu sie jej zapytalam czy moze mi tego Ubera zamowic, a ja jej zaplace.
Otoz nie bardzo, bo ona na Baker Street nie wysiada. Tylko na Victorii.
No to mowie, ze ja tez nie musze na Baker Stret bo tam nie ma taksowkowego postoju wiec i tak zamierzam jechac do Victorii.
A jak tak to spoko, Rachel mi zamowi Ubera.
Po czym na Baker Street mowi: "Wysiadamy! Ja stad tez moge latwo pojechac do rodziców".
Probowalam protestowac, ale nie bylo mowy.
Niezadowolona ogromnie wylazlam z tego autobusu, obujuczona jak niewysoki dromader (3 torby: bagaz glowny, plecak, torebka) i mamroczaca pod nosem szereg inwektyw. Pod adresem calego swiata. Rachel nagle z dzikim wigorem mowi "To chodz, idziemy na stacje."
NIE.
"Slucham?"
NIE.
"Dlaczego? "
"Bo ja tu wcale wysiadac nie chcialam, nie wiem gdzie jest stacja i w ogole to mam wszystkiego dosc i wracam do domu" - nie ze jestem jakas przerazliwie chimerna (
ot tak srednia krajowa na emigracji), ale puscilo napiecie po tym psujacym sie samochodzie i autentycznie odechcialo mi sie calej imprezy. Dodam, ze oplaconej wiec moglam sobie na humory pozwalac (
a jak sie okazalo pozniej, slusznie moglam, bo gwiezdzie humorów calej wyprawy do piet nie siegam i tak) nie narazajac nikogo procz siebie na koszty.
Nie przedluzajac - Uber zostal zamowiony, numer ulicy wybrane z precyzja zegarmistrzowska, po czym okazalo sie ze Uber-driver jest tuz/tuz.
Bedzie za minute.
3 minuty pozniej, nadal bedzie za minute i za kolejne 3 minuty bedzie za minute....
A my wpatrzone rozpaczliwie w ulice usilowalysmy wylowic numer rejestracji i model kazdego nadjezdzajacego pojazdu, we wcale nie malym ruchu ulicznym, mimo godziny 20tej.
W koncu po drugiej stronie ulicy, przy kompletnie innym numerze budynku katem oka ktoras z nas odkryla wlasciwa rejestracje, rzucilam sie machajac w jej kierunku, ryzykujac totalny karambol, ale nic z tego. Kierowca odjechal i powiadomienie przyszlo, ze musial odwolac.
Rachel do tej pory zachwalajaca Ubera troche sie skonsternowala, ja dostalam ataku smiechu bo granice rozpaczliwej desperacji juz przekroczylam,a poza tym takie atrakcje to dla mnie norma.
Skonsternowana nadal Rachel, ale juz lekko rechoczaca, dokonala kolejnego zamowienia. I tym razem pieczolowicie podalysmy adres odbioru i samochodu wypatrywalysmy jeszcze uwazniej i tym razem wszystko poszlo jak z platka.
To znaczy prawie bo jednak mimo ze numer ulicy podany zostal idealnie to pojazd zatrzymal sie po drugiej stronie i pare numerow dalej, ale tym razem nie czajnikowal tam w ukryciu tylko machal konczynami (
kierowca nie pojazd), wiec unikajac spowodowania karambolu dosiadlam pojazdu i zostalam odwieziona do hotelu.
Hotel z zawnatrz nie prezentowal niczego nadzwyczajnego, ale widzialam zdjecia wiec liczylam, ze srodek bedzie interesujacy.
INTERESUJACY byl.
Recepcja wygladala super - kontuar przystrojony frontami walizek i kuferkow, klucze z takimi monstrualnymi blachami z numerem pokoju, stylowo tak.
Oblsuga oczywiscie NIE lokalna, bo jednak pewne standardy trzeba zachowac.
Uiscilam i zostalam poinformowana, ze do pokoju mam zejsc na sam dol, OSTATNIMI schodami.
Troche mnie to zaintrygowalo, bo ile tych schodow tam niby maja??
Otoz w sumie 4 klatki schodowe gdyz hotel obejmowal 4 segmenty.
Ruszylam z tobolkami (
torba na kolkach, plecak i torebka) i juz przy pierwszych schodach mnie zablokowalo bo ktos szedl z naprzeciwka, a korytarze sa jednoosobowe.
I wylacznie dla osob malo barczystych...
No ale jakos sie minelismy - czlowek z przeciwka wbil sie w jakas wneke, ja przeszorowalam soba po scianie i pognalam dalej.
Ostatnie schody, to ostatnie.
Na dól.
Ok, sa.
CO??
One sa o polowe wezsze niz ten korytarz...
Qzwa, ze tak stekne, nie zmieszcze sie w ramionach.
Zmiescilam sie, ale juz torba w reku ni cholery. A przed soba jej nie podzwigne.
A Chu...steczka haftowana, niech jedzie za mna na kolkach.
No super juz jeste....a gówno bo to dopiero pierwszy podest.
Lup, Lup, Lup... za mna na podest zjezdza torba.
Qr...a mac zakret?
Taki tego no, nie ze podest tylko jak krecone schody, no nie?
A ja z plecakiem pelnym kruchej zawartosci i torebka przez ramie obijajaco kolano i za mna ta kompletnie nie przegubowa torba na kolkach.
I jak ja mam niby sie przepchnac?
Kopem przed soba nie moge torby poslac, bo szklane scianki i na koncu schodów tez szklano, poza tym od podestu powyzej dywan pokryty folia kuchenna wiec gwaltownych ruchow nie moge robic zeby sie nie zeslizgnac...
Takiego tanca swietego Wita, na tak malutkim skrawku nierownej przestrzeni z 3ma sztukami bagazu to chyba nikt w tej dekadzie nie odtanczyl.
I w kurtce.
Dzierzac dodatkowo w jednej rece te blache 10cm na 20cm z numerem pokoju i kluczem.
Coraz bardziej wsciekla niz rozbawiona, w koncu poddalam sie i sila woli chyba obrocilam sie z tym plecakiem na grzbiecie w przestrzeni gdzie w zasadzie tylko bokiem i na wydechu powinnam sie przemieszczac (
metoda 'na kraba'), zlapalam tylna reka raczke torby utknietej na zakrecie i szarpnelam z calej sily, nie baczac na mozliwe konsekwencje.
Otoz nie wybilam zadnej szyby.
Nie zjeb...lam sie z tych schodow na ryj.
Nie zerwalam nawet tej cholernej folii spozyczej z dywanu!
Ku mojemu bezbrzeznemu zaskoczeniu wydobylam sie z tej pulapki i katem umyslu przemknela mi mysl, ze powinnam zrobic zdjecie temu pierdzielonemu korytarzykowi ze schodami bo przeciez nikt mi nie uwierzy za obrocilam sie o 180 stopni na szerokosci 45 centymetrow... te centymetry to jeszcze sprawdze bo moja torba miescila sie tam na szerokosc i na tym koniec.
Na dole schodow, odwazylam sie odetchnac z ulga, i strasznei glupio bo okazalo sie, ze mam do wyboru dwoje drzwi. Na prawo i na lewo. Na prawo widac bylo tylko jedno pomieszczenie, bogato oszklone i bez wyposazenie innego niz materialy remontowe wiec metoda eliminacji poszlam na lewo i znalazlam pierwsze pokoje z tego poziomu (dla sluzby poziomu, jak ktos zna sitcom
You Rang M'Lord? to powinien sobie teraz wyobrazic poziom na ktorym sie znalazlam).
Byl to numer 006. Ja mialam 009. Gebowo mi powiedziano, ze 9, wiec nie probowalam wlamu do 6tki.
Pomyslalam, ze juz jestem i po co? Okazalo sie bowiem, ze rypalam tymi schodkami na dol tylko po to, zeby za drzwiami zaczac wspinaczke mniej wiecej do 1/3 wysokosci tego co przed chwila pokonywalam w tych kocich jelitach korytarzyka.
Tyle, ze korytarz byl jakby szerszy, ale rowniez wil sie jak boa w agonii po zezarciu krokodyla i byl przykryty jakimis tekturami na lepy przyczepionymi do dywanu.
Wscieklosc moja osiagnela apogeum i po prostu ruszylam po najmniejszej linii oporu, jak niewysoki czolg, z przyczepka i te wszystkie poziomy pokonalam znowu sila woli, a torba za mna podskakiwala jak 3-latek na spacerze.
U szczytu tych dziwnych ni to schodow ni to podescikow zerknelam ocenic straty i bloga satysfakcja zalagodzila moja wscieklosc - wszystkie tektury na lepach zostaly POKONANE.... (czytaj oderwane)
(rano byly poprzylepiane na nowo).
Dotarlam do pokoju, otworzylam drzwi i troche mnie przytkalo. Owszem miejsca tyle co kot naplakal, ale pokoj w zieleni natychmiast oblal moja udreczona dusze spokojem.
Weszlam, przepchnelam sie pod drugi koniec pokoju zeby zmiescila sie ze mna ta torba, zatrzasnelam drzwi i zrzucilam wszystkie trzymane manele oraz kurtke i najpierw zamarlam na widok 2 okienek, bo przeciez bedac gleboko pod ziemia na okna nie liczylam, a juz na pewno nie na okna ktore dostarcza mi swiezego londkowego smogu. Okna wprawdzie wychodzily na jaki osobliwy komin, ale troche powietrza miejskiego (i temperatury) dostarczaly, dzieki czemu po nocy nie obudzilam sie ugotowana i uduszona na raz.
Nastepnie zainteresowalam sie gdzie tu do cholery jest lazienka.
A pewnie te szklane mleczne drzwi, co oni do cholery z tym szklem, pieniedzy za duzo maja??
Otworzylam te drzwi i voila, odkrylam powod tych wielopoziomowych poziomow.
Istny hotel Szalonego Kapelusznika - do lazienki schodzilo sie dwa stopnie ponizej poziomu pokoju.
A rolka srajtasmy wisiala tuz przy porcelanowym tronie i nagminnie w nia wlazilam wychodzac z lazienki.
Ale moja pierwsza mysl jak to zobaczylam byla:
"Zeby sie tylko na ryja nie zwalila jak wstane w nocy na siku"
Tak mnie ta mozliwosc przerazila, ze do lazienki szlam kompletnie wybudzona, co slabo wplynelo na moje wyspanie nastepnego poranka i mialo istotny wplyw na rozmiar i odcien workow pod oczami jakie sie mi powiesily po powrocie... Ale nie uprzedzajmy faktów.
Pokoj z poziomu lazienki wyglada nawet dosc imponujaco, przyznaje, dopoki nie uswiadomimy sobie, ze przestrzen zyciowa miala 2 metry na powiedzmy 1.5, w tym lozko1 na 2 metrywbite na styk pomiedzy scianami, plus ten wykusz okienny, w ktory zostal wbity trojkat stolika i zydel - doslownie, super wygodny swoja droga. Swiatlo mi troche nie wyszlo, ale pokoj byl oswietlony dosc skapo i musialam wszystko odpalic, zeby nie czuc sie przyduszona pólmrokiem.
Ogolnie, zeby nie lokalizacja pokoju w kazamatach, czulabym sie zachwycona bo tak pokreconego dekoru dawnom nie widzialam. Byl nawet czajnik i DARMOWA pólitrówka wody mineralnej, a takze szereg gniazdek dogodnie umieszczonych przy owym kasku stolika, w tym jedno gniazdko europejskie, czym sie wrecz wzruszylam, bo pakujac sie nie uwzglednilam noclegu w Londku i mialam wylacznie ladowarke na Europe kontynentalna...
Rano odkrylam, ze pod lozkiem bylo cos na modle palety na koleczkach - druciany ni to koszyk ni to stojaczek na kolkach, na ktorym mozna bylo umiescic bagaze i upchnac pod lozkiem celem nie tracenia miejsca na nogi.
Dodam tylko, ze pomiescilby pelnowymiarowa walize na 30 kg, ale JAK te walize mozna bylo przepchnac po tych zawijanych schodkach to ja nawet nie sprobuje sobie wyobrazic.
Rano rzecz jasna w lazience zrobilam basen, co bylo moim obowiazkiem, nastepnie skakalam po stertkach z wilgotniejacych recznikow na wpol ubrana, w skarpetach, jak tylko ja potrafie (pamietamy racza,
rozkicana, acz otluszczona sarenke? No to wlasnie tak), zeby umyc zeby, rozczesac afro (od wilgoci po prysznicowej, ktora nijak sie nie chciala osuszyc na poczekaniu) czy tez zasiasc na porcelanie, bo chociaz podloga byla profilowana, to bylo to profilowanie bardzo losowe - oprocz odplywu pod prysznicem, spora kaluza uformowala sie bezposrednio przed umywalka, a druga nieco mniejsza, pod sciana kolo porcelany...
Jako, ze bylo to B&B to jeszcze przed wymeldowaniem sie (
no szkoda zebym sie szarpala z manelami po tym labiryncie wielopoziomowym na glodniaka) udalam sie na sniadanie, nawet nie jakos pozno i z rozzaleniem odkrylam, ze skonczyl sie ciemny chlebek tostowy, a sniadanie serwowane jest jak za oceanem - bufet szwedzki i róbta co chceta, a nie tak jak w irlandzkich B&B czy nawet hotelach Wyspy w ktorych bywalam do tej pory, gdzie sniadanie podawano wedlug zamowienia. Pogodzilam sie z losem i bialym tostem i jak zasiadalam przy stole, facet z kuchni przylazl i dolozyl chleb razowy.
I wtedy wiedzialam juz, ze dzien bedzie interesujacy.
I na tym zakoncze ten etap relacji bo juz dluga jest, a sama podroz do i zdobywanie Bruges pelne bylo tylu roznych smaczków, ze jeszcze nie wiem jak sie za nie zabrac ;).