Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Wednesday 27 March 2019

Niszczyciel nie wybiera - czyli czasem rzuca sie na czlowieka nawet zarcie.

I nawet wcale nie mnie chodzilo bezposrednio.
Tylko posrednio.
Agresywne zarcie - ukradzione z czelusci internetów.
Otóz najpierw zarcie rzucilo sie na mnie za posrednictwem mojej znajomej, co wlasnie ja odwiedzalam.
W niedziele mianowicie wybralam sie, pod przymusem, na mój pierwszy w zyciu karbut.
Znaczy Car Boot Sale. Znaczy taki nasz pchli targ.
Karbut to nasz narodowy sport na wygnaniu - znaczy na Rodacy na Wyspie maniacko, jak wynika z moich obserwacji wizytuja mniej lub bardziej lokalne karbuty i ja w pierwszych latach bylam swiece przekonana ze wizyta na "karbucie", a wrecz nawet na "karbudzie" oznacza wizyte w jakiejs instytuacji, albo wrecz centrum handlowym i dopiero M mnie uswiadomila co to jest.
Mylaca byla wymowa, znaczy ze na tej "karbudzie" i to ze slyszalam o tej budzie wylacznie od tej garstki rodaków, jaka wówczas znalam.
Obecnie garstka sie nawet zmniejszyla, ale instytucja Car Boot'a zostala mi wyjasniona i oczywiscie od razu wiedzialam czemu brakowalo mi skojarzen gdyz jako wyjadacz filmów raczej amerykanskich niz wyspowych znalam sie  widzenia z intytucja Garage Sale (wyprzedaz garazowa, czyli).
Tak czy siak, po przeszlo 12 latach ciaglej sluzby w Kolchozie na Wyspie, pierwszy raz nawiedzilam Car Boot Sale.
Zeby tradycji stalo sie zadosc to nawet cos tam kupilam (delvix, jak czytasz to sie nastaw).
Ale nie o karbucie mialo byc tylko o atakach zarcia.
Wialo tak, ze w kieleckiem to cisza morska panuje w porównaniu, wiec handel byl maly i szybko sie zaczal zwijac i jak znajoma skonczyla zakupy na okolicznym Targu - bo obie instytucje w jej okolicy funkcjonuja obok siebie, to udalysmy sie kawalek dalej do miejsca o nazwie "Pan Los" (Mr Moose) cele mspozycia lunchu.
Z racji tego, ze na Wyspie na lunch bardzo popularne sa dwie potrawy, które sa wszedzie, Pan Los, obok swoich flagowych lodów w wielu odmianach oferowal tez podstawowe opcje wytrawne czyli: kanapki cieple i zimnie oraz pieczone ziemniaki. Zwykle dostepna bywa tez zupa, ale Pan Los nie reflektowal wic nie bylo zupy.
Zas z racji tego, ze ja ziemniaki pieczone jadam wylacznie z serem i fasolka w sosie pomidorowym (nie mylic z fasolka po bretonsku - chodzi o tzw baked beans), a takowej opcji nie bylo, a kanapki jakie by nie byly, moim wlasnym sie nie umywaja, a juz do standardu przebrzybrzydlego, którym (standardem) swego czasu bylam rozpieszczana (to bylo zanim nastapila faza salatek sledziowych i pikników biurowych oraz faza separacji) to mnie jakies nedne kanapiny w jakims Panu Losiu nie wzruszaja, okazalo sie ze osobiscie reflektuje wylacznie na clotted cream tea oraz crumpet'y z maselkiem.
Kolezanka zas zadysponowala sobie ten pieczony zeimniak z maslem i zielskiem.
Zielsko skladala sie z naparstka coleslawa (wszak to nie hAmeryka, zeby porcje rzucaly na kolana obfitoscia, raczej rzucaja na kolana swa skromnoscia) oraz garstki trawy. To znaczy roszpunki (🧿), nieco cebuli, odrobine jakiegos innego zielska salatowego.
Ja zas dostalam dokladnie to co zamówila, a nawet nieco wiecej, bo scone byl gesto nabity rodzynkami, czego sie obawialam, ale i tak ilosc mnie zastrzelila.

Foto by Znajoma, na boku talerze truchla winogron wydlubane przed rozkrojeniem scona.
W tym naparstek z mleczkiem do herbaty.
Kolezanka przystapila do posilania sie goracym kartoflem i prawie przyplacila to zyciem bo zachlannie pchajac kartofel do geby nie zwrócila uwagi na temperature substancji i okazalo sie z nienacka, ze uprawia cos w rodzaju ksztuszenia sie i hyperwentylacji rozgladajac sie panicznie wokolo.
Przestraszona pomyslalam sobie, ze ranygorzkie, my jestesmy jej samochodem, a ja nawet nie wiem jak dojechac z powrotem do miasteczka w razie draki, pomijajac fakt ze nie maja tam urazówki.
Udalo mi sie zgadnac ze przelyka ubergoracy kartofel i cierpi, wiec zapytalam czy dac jej mojej chlodnej trucizny. Nie chciala, ale zapytala "do you have milk?" co moglo byc zinterpretowane dwojako - czy bedziesz uzywala mleko w swojej herbacie, lub czy dostalas mleko.
Odparlam równie niejasno ze tak, nie i podalam jej naparstek.
Po opanowaniu dramatu obwiescilam stanowczo, ze nigdy wiecej nie jezdze z nia jej samochodem, bo w swoim przynajmniej mam nawidakcje i bym jakos jej zwloki chociaz do domu dowiozla, na co znajoma zaczela sie smiac, ze oto dzwonie do jej meza i mówie
"Czesc, mam dobra i zla wiadomosc - dobra jest taka ze poranek byl bardzo mily i udal nam sie lancz, zla taka, ze malzonka sie udlawila goracym kartoflem i opuscil ten lez padól. Gdzie mam ja dostarczy?"
Slowo daje nic nie zmyslam.
I wcale jeszcze nie doszlam do klu pierwszego agresywnego zarcia.
Otóz znajoma, niezrazona agresywnoscia goracego kartofla, kontynuowala konsumpcje.
A ja pozeralam crumpety wiec tak srednio zwracalam na nia uwage, bo crumpety maja to do sibie ze sa nieszczelne i trzeba uwazac jak sie ja zre zeby sobie gorsu nie upaprac maslem.
Nagle znajoma mówi do mnie, pokazujac na trzymana w reku papierowa saszetke, z której przed chwila sypala cos na swoja tra... erm... salate.
"Chcialabym cie poinformowac, ze to jest cukier"
i patrzy na mnei wyczekujaco.
W pierwszej chwili myslalam, ze spodziewa sie albo pochwaly lub krytyki za nowatorskie podejscie do wytrawnych salatek, ale przeciez ja sobie na wystepach u diabla kupilam dressing salatkowy malinowy, wiec to mnie to wcale nie wzruszylo, ale widac bylo ze oczekuje jakiejs reakcji to rzeklam:
"Kochana, biorac pod uwage ze jesz roszpunke, co juz powinno byc karalne, to to czym ja sobie posypujesz, nie ma juz zadnego znaczenia w moich oczach"
Oczywiscie rozparskalam ja zgodnie z intencja, ale widac nie o to chodzilo bo nadal patrzyla wyczekujaca majtajac mi przed nosem na wpól pusta saszetka.
"??" spojrzalam pytajco.
"Bo nie ma soli"
"A co musisz sobie czyms posypywac kompulsywnie i z braku soli poszlas na cukier?"
"NIE! Myslalam, ze to sól!!"
No to tu juz sie ubawilam, bo chec posypania zielska sola kompletnie rozumiem i wrecz popieram (nawet jesli to roszpunka, wszak tej abominacji nic juz nie zaszkodzi).
Kontynuujemy pozywianie sie, ja juz na etapie scona pelnego zmumifikowanych winogron.

Apropos - z jakiegos powodu na wyspie, na pytanie czy cos ma w sobie rodzynki, jesli owa potrawa ma w sobie sultanki (tez wszak rodzynki tylko na sterydach) slysze zawsze zapewnienie, ze nie, skad, rodzynek nie ma. Czasem jak ktos jest obdarzony sraczka werbalna to doda z rozpedu, ze sa te sultanki i jestem uratowana, ale zwykle nie bo przeciez to kompletnie co innego (my ass) i jestem w czarnej d...ziurze z wydlubywaniem tych zmumifikowanych winogronowych truchelek z potrawy, a chocbym nie wiem jak wydlubywala zawsze ta ostatnia, przeoczona bedzie w ostatnim kesie potrawy i popsuje mi caly posilek. Winogron tez nie lubie, wiec przynajmniej jestem konsekwentna.

Kolezanka miala przed soba jeszcze kubel goracej czekolady, wiec wykanczala tego ziemniaka i wlasnie byla na etapie skórki, która (podobnie jak z mojego dziecinstwa skórka od chleba wymiatalo sie jajecznice z patelni) zaczela wymiatac resztki masla z talerza.
"Och!!"
"Co tym razem?"
"No bo zapomnialam o tym cukrze i teraz ma ziemniaka na slodko!"
No i tak wlasnie wygladala pierwsza kontrowersja miedzy zarciem, a osoba w moim otoczeniu.
Dwa dni pózniej Fader mi wyznal, ze poprzedniego dnia (czyli zaraz po bojowym cukrze i agresywnym kartoflu) mial on przygode w kuchni.
Otóz mial w planach miesko na goraca z sosikiem improwizowanym (tylko biedny nie zdawal sobie sprawy ze stopnia improwizacji jaka na niego czychala) z tego co wycieklo z mieska podczas pieczenia dzien wczesniej), zasmazana marcheweczka i tylko zabraklo mu zsiadlego mleka na popitke wiec zeby nie bylo tak smutno to zrobil sobie do popijania herbate.
Z racji posiadanie na stanie cukrzycy typu drugiego, herbata cukru nie zawierala, ale byla slodka za pomoca slodzika.
A trzeba Wam czytacze widziec, ze Fader nie bierze jenców jesli idzie o slodzenie herbaty i niezaleznie od wielkosci naczynia, laduje don 2 ziarenka slodzika, czyli odpowiedznik 2 lyzeczek cukru. Czasem co prawda narzeka, ze przeslodzil bo ma juz odruch na dwa pykniecia nad naczyniem i potrafi to zrobic nawet do literatki.
Zasiadl zatem Fader do obiadu i zajada. Nagle po cos sie odwrócil i zrobil to tak energicznie ze lokciem tracil szklanke, wciaz pelna, a ta radoscie stracila równowage i rozchlapal cala zawartosc dokola.
Fader w nerwach rzucil sie ratowac sytuacje, szczescie nie stracil nic wiecej - ja w takich sytuacjach zamieram co pozwala mi zwykle uniknac dodatkowych gwaltownych ruchów i reakcji i dalszych strat - osuszyl bufet, sklal siebie, szklanke, herbate i wszechwiat ile sil w plucach, a nastepnie zasiadl z powrotem do posilku,
Zdziwil sie tylko, ze ma taki pelen talerz, bo zdawalo mu sie ze tego sosiku nie bylo jakos szczegolnie duzo, ale na tym poprzestal i przystopil do szuflowania.
Sosik okazal sie byc slodki i o wybitnym herbacianym smaku.
Czesc herbaty ze szklanki (a mowa tu o kubku z arcoroc'u, a nie o szklance w oprawce itp, no nie?) najwyrazniej w swiecie wybrala na swój cel jego talerz.
Szkoda mu byl wylewac, bo i ziemniaki troche juz zdazyly tym nasiaknac, wie zjadl potrawe, tym samym nadajac posilkowi typu "dwa w jednym" noweg oznaczenia - Obiadokolacja moze sie ze wstydu schowac - obiadoherbata rulez!

Kurtyna.

12 comments:

  1. OJEZU.
    Z całą miłością do herbaty oraz ziemniaków, to NIE. Nigdy, głodówka prędzej niż pyry w słodkim sosie :D Dzielny Fader!
    Oraz na przykład byłam to kiedyś w Holandii i tam rodzina mnie podejmująca oczywiście chciała przychylić mi nieba, zatem trzy dni spędziłam na sprintach z kuchni do toalety zanim żołądek się oswoił nieco, a poza tym dostawałam CAŁE PACZKI bułeczek rodzynkowych. Składały się one z rodzynek poklejonych ciastem, strasznie ciężko było zjadać samo ciasto.
    A baked beans to w sumie czym się różni od naszej bretońskiej?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Bretonska na pewno nie jest pieczona ;) no i baked beans to inna fasolka jest - ta drobnicowa, nie jasio. oraz po trzecie baked beans ma sos pomidorowy zwykle dosladzany i bardziej wodnisty. Aczkolwiek na wyspie nasza sloikowana fasole po br lub bez usiluja sprzedawac jako baked beans.
      Chcesz to Ci przywioze puszke bejkedbinsów i sobie porównasz ;) Przemyt tym razem szykuje sie epicki wiec mozesz sobie pozwalac na fanaberie ;)

      Delete
    2. Korekta - otóz podobno baked beans w obecnych czasaw zwykle nie sa pieczone. Ale reszta harakterystyki sie zgadza - mala fasolka, i slodki, wodnisty sos pomidorowy. W przeciwienstwie to jednak bardziej wytrawnego w bretonskiej moim zdaniem, a juz na pewno w moim wykonaniu nijakiego dosladzania nie doswiadczaja ;)

      Oraz wyrazy wspólczucia z powodu holenderskiej kulinarnej przygody, szczególnie w temacie tych buleczek rodzynkowych.
      Ja usilowalam oswoic troche hotcross buns tej wiosny, raczac nimi kuzynke, ale okaalo sie ze nawet jesli nazwa glosi chocolate chip and caramel to ma w skladzie tez rodzynki. najmniej napchane rodzynami okazaly sie jagodowe, ale tez mialy w nazwie cos co w domu po zdjeciu obuwia jest zmumifikowanym truchlem winogronowym.
      Faderu zas bylo szkoda obiadu, bo nie mial wiecej ziemniaków zeby sobie w zastepstwie podgrzac. Fakt przygotowania herbaty swiadczyl o skali niedoboru zapasów bo normalnie to jednak kwasne mleko albo kefir by byly do popijania.

      Delete
  2. Rodzynkow nienawidze bardziej niz Ty roszponki ;)
    Matylda

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ale raczej nie bardziej niz ja rodzynek lol. Bede sie upierac ze jestem w scislej czolówce jesli chodzi o nienawisc do zmumifikowanych truchelek winogronowych.
      Oraz odkrylam trzeci rodzaj rodzynek który na wyspie uwazany jest za NIE rodzynki. Dyskusje z odwiedzajaca mnie kuzynka - Macia mojego CO która juz tu czyta wiec musze sie cenzurowac ;) (zart) przeprowadzilysmy ognista i co ciekawsze wcalesmy sie o to nie klócily!

      Delete
    2. A wiesz, ze moj slubny rodzynki uwielbia? Za to synus mamusi poszedl w jej slady :)))

      Delete
    3. Nie wiem czy bym poslubila. Ale na pewno wiem ze bym nie poslubila kogos kto nie znosi czosnku, wiec nad rodzynkowym narzeczonym bym sie zastanowila przed decyzja ;)

      Delete
    4. Cofam. Wlasnie do mnie dotarlo, ze taki slubny wyzeralby rodzynki wyluskane przez mnie, wiec wlasciwie to czemu nie. Ale spoko, nie bede sie czaila na Twojego, bez obaw :D

      Delete
    5. Moj czosnek uwielbia... ale nie wiem czy powinnam o tym Ci pisac ;)))

      Delete
    6. Spoko. Generalnie RO mnie nauczyla, ze cudzego sie nie tyka, a juz na pewno bez pozwolenia. ;)

      Delete
  3. Roszponkę mogę ja zjadać, a w razie czego, ale na rodzynki chętnego nie widzę.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Czyli mam Cie jako pierwsza linie obrony od roszpunki (aka rocket aka ziele szatana) oraz kolendry ;) (aka pomiot Belzebuba). Rodzynki obficie nasaczone rumem jestem w stanie stolerowac w sladowych ilosciach w czekoladzie kwadratisz-praktisz-gut a takze w marcepanie. Glownie z powodu mojej glebokiej sympatii do rumu i czekolady. ;)

      Delete