Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 22 June 2015

Jak to Francuzi po angielsku mowia albo i nie. I co ja o tym mysle. Czyli suplement dygresyjny do mojej paryskiej gehenny.

Nad samym Paryzem sie rozdrabiac nie bede, bo jaki jest kazdy wie, a jak nie wie to ja mu nie wytlumacze bo i tym razem widzialam go bardzo malo.
Za pierwsza wizyta wydzialam go przez pryzmat parkow rozrywki oraz z gory remontowanej wiezy Eiffla.
Rozwine tylko nieco watek porozumienia w swietle moich wyraznych deficytow jezykowych.
Otoz okazalo sie, ze jezyk jest to szalenie skomplikowany tak jak pamietalam z dawnych lat i o ile w pismie to nawet jako tako ogarnialam wiekszosc sytuacji - np w sklepie wiedzialam z grubsza, ze kupuje mleko a nie np mleczko kokosowe czy sok gruszkowy, ze kupuje szynke swinska albo kurza, oraz kaczke, a nie cokolwiek innego (istnialo pewne ryzyko ze kupie rybe zamias kury ale na szczescie kupowalam produkty pol-gotowe, a w razie draki Vika lubi ryby wiec pewnie by zjadla), ze biore tarte jablkowa albo gruszkowa a nie czekoladowe ciasto itp. Czyli ogolnie z glodu bym nie umarla kupujac rzeczy dla mnie nie jadalne, ani na gbura nie wyszla bo podziekowac umialam slicznie (merci, a nawet merci zboku nieprawdaz) i jedyne czego musialam unikach to sklepow malych bez samoobslugi oraz nadopiekunczej obslugi.
Poszlam zatem na drugi dzien po przyjezdzie na pierwsze zakupy, bo przywiezione zupki-kubki i inne owsianki juz mi nosem oraz bokiem wychodzily no i ilez mozna zywic sie glutaminianem sodu, prawda?
Wyladowalam koszyk zapasem "trucizny" oraz roznych serow (a jak wiadomom maja cudne sery Francuzi, za samo to moglabym im wybaczyc niechec do uzywanego przeze mnie nagminnie jezyka - nie mowie o polskim bo ten to moze w swietle dzisiejszego poziomu emigracji moich krajan nawet by nie byl takim problemem), roznych eksperymantalnych produktow nadajacych sie generalnie do spozywania na zimno - Viki miala wprawdzie w apartamencie kuchnie nawet wyposazona w kuchenke z piekarnikiem, czemu nie... Ale bylo to wyposazenie nigdy nie uzywane i nawet nie przetestowana, a podlaczone tylko polowicznie (piekarnik nie dzialal) wiec wolalam nie wprowadzac nadmiernego dysonansu w jej zwyczaje.
Szczegolnie, ze gotowac musialabym chyba w szklance albo w garstce bo garnki nie stanowily priorytetu podczas wyposazania kuchni.
(NIE potepiam. Kazdy ma swoje priorytety i takie na przyklad pucharki do wina i otwieracz do piwa byly.)
Poszlam wiec z tym koszem do kas, stanelam w kolejce, sprawdzilam ustawienie wyswietlaczy i uznalam, ze dam sobie rade.
Stoje, czekam, przesuwam sie do przodu, gdy nagle jakies lekkie zawirowanie za mna kazalo mi sie odwrocic - jakas kobieta, powiedzialabym ogolnikowo z mojej dekady, przepycha sie przez kolejke zaczepiajac kolejne osoby i dziekujac im za ustapienie miejsca... wzruszylam mentalnie ramionami i stoje dalej.
Doszla do mnie. Popukala w ramie i szwargocze cos do mnie szybko z proszacym wyrazem twarzy, a trzyma w garsci paczke baterii. Odparlam (choc sie domyslalam, ze chce zeby ja przepuscila bo ma tylko ba(k)terie), ze ja po francusku owszem ale sie brzydze (znaczy "I do not speak French, sorry."). A co ona na to?
A ona do mnie po angielsku, ze czy moglabym ja teges bo ona tylko ma jedna rzecz. A prosze Cie bardzo odparalam i zrobilam jej przejscie. Ale w odpowiedzi uslyszalam juz Merci, a nie thank you...
Drugie zakupy - w weekend, juz z Vika, bo potrzebowalam sie jednak dogadac w na tematy techniczne - owszem kupowalam buty... ale nie letnie, bo jednak te prawie +20C nie utrzymalo sie dlugo i skapcanialo do teg ostopnia, ze druga rzecza jaka kupilam byl... sweter!! i cieplejsze skarpetki... i bluza... i w ogole duzo rzeczy ale to malo istotne, wszak pojechalam glownie na zakupy (oprocz spedzenia czasu z dawno nie widziana przyjaciolka). Okazalo sie, ze slusznie ja ciagnelam bo wylacznie w jednym sklepie chetnie i bez oporow rozmawiano ze mna bezposrednio - byl to sklep niemieckiej sieci z odzieza dla osob ukochanych przez grawitacje, slusznie lubilam go juz wczesniej!
Kolejne zakupy, tym razem w niedziele kiedy to w zasadzie sklepy sa zamkniete, poza nielicznymi (acz duzych rozmiarow) wyjatkami. Nie mialam o tym pojecia kompletnie. Ale poniewaz Vika umowila sie w niedziele w salonie telefonii komorkowej na doniesienie jakichs papierow to wybralysmy sie w niedziele o poranku (acz niezbyt wczesnym) do centrum handlowego przy La Défense celem dokonania donosu.
Na miejscu po pierwsze okazalo sie ze doniesiony papier to jednak za malo, ale tez ze sklepy sa otwarte wiec korzystajac z okazji zrobilysmy po nich rundke.
Pod koniec rundki Vika, ze wzgledu na wydarzenia z owego poranka (albo z sobotniego poranka) zapragnela wejsc do bodajze Castoramy, ktora tam byla, celem zakupu dywnow (?? no nie?).
Otoz kolo 9.30 rano jak sie szykowalysmy do wyjscia, zadzwonil do niej domofonem sasiad z lokalu pietro nizej i zapytal czy moze przyjsc na chwile. Zdebialam nieco na widok takiej kurtuazji, ale na krotko bo jednak na Wyspie cos takiego jest w pelni do pomyslenia. Sasiad po kilku minutach zadzwonil do drzwi i wyluszczyl swoja sprawe. Otoz przywital sie i zapytal czy jest mozliwosc zeby Vika nie chodzila po mieszkaniu w butach bo u niego wali w sufit az echo niesie w szczegolnosci o poranku kiedy on jeszcze spi. Vika sie stropila przeprosila i powiedziala ze kupi dywan. Sasiad zapytal jeszcze czy wprowadzila sie jakies 3 miesiace wczesniej, czym zdjal mi kamien z serca bo mialam obawy, ze chodzi tylko o moje tupanie od 3 dni, bo nie majac kapci (prawie nigdy nie biore kapci w podroz, no a kupowac na 4 dni nie zamierzalam - zwykle jadac na duzy urlop kupuje na miejscu tanie klapki i albo po urlopie wyrzycam je do smieci albo zabieram ze soba i uzywam jako kapielowych w domu) pomykalam po lokalu w pantofelkach na niewielkim (gumowatym) koturnie ktore wzielam na zmiane gdyby jednak owe +20 sie utrzymalo. Po pozbyciu sie sasiada w pretensjach mimo, ze grzecznych Vika zadecydowala ze musi kupic dywaniki.
Obladowana torbami ze swoimi zakupami poszla wiec do owej Castoramy, a ja do sasiedniego sklepiku typu delikatesy celem zakupienia czegos na obiad bo podobno na restauracje w okolicy nie warto bylo liczyc, obarczona dodatkowo prosba zakupienia jakiegos mleka bo Vika bez kawy z mlekiem o poranku funkcjonowac nie chciala. Dokonalam zakupow i zaparkowalam siatki naprzeciw wyjscia z Castoramy. Vika stala juz w kolejce i ku mojemu zaskoczeniu dzierzyla przed soba 2 dywaniki, jeden niewielki dosc, ot 90x100cm, a drugi... a tak na oko 2 metry kwadratowe. Wola zycia opuscila mnie natychmiast dziarskim truchtem.
Jak my te tuby doniesiemy?
Plus siatki z zakupami.
Ale zbednie sie martwilam.
Vika miala wszystko obmyslane. Zaplacila, wreczyla mi swoje manela, wlacznie z torebka i zadala sobie fachowo oba dywany na ramiona, po jednym na kazde. I pierwsze co zrobila to... odwrocila sie w moja strone, nie baczac ze nagle jej przestrzen osobista zwiekszyla sie o promien metra. Uniknelam nokautu tylko dlatego, ze widzialam wszystkie odcinki "Flip i Flap" (Laurel&Hardy), a nawet bywalam w cyrku i spodziewalam sie takiej atrakcji.
Niestety osoba stojaca przy kasie za Viki najwyrazniej sie nie spodziewala i zostala sztruchnieta, jakkolwiek lekko, w okolice ucha, wywolujac oburzenie osoby.
Poinformowalam Vike zeby nie wykonywala gwaltownych ruchow bo juz gwizdnela w ucha jedna osobe, na co prawie jak w zarcie o kaczce, Vika wykonala gwaltownym obrot pytajac "gdzie?". Szczesliwie facet ktory byl na trajektorii dywanu widzial co nadciaga i dokonal uniku pierwsza klasa. Ja dostalam ataku smiechu, zlapalam Viki z dywan i polecilam zeby w ogole sie nie odwracala tylko szla prosto. Ja obujuczona jak bezdomna w jakies 10 siatek, osobisty plecaczek oraz torebke Viki ruszylam za nia, wiedzac ze jestem bez szans na dotrzymanie kroku na dluzsza mete bo ja ciezar gatunkowy pcha, a mnie dociska.
Okazalo sie jeszcze, ze mlodzian ktory uniknal nokautu byl z obslugi i pytal sie wczesniej mojej przyjaciolki czy potrzebuje pomocy i czy nie wezwac nam taksowki, na co ona obruszyla sie mowiac ze nie trzeba (no i czego sie mnie nie zapytala? ja bym chetnie za te taksowke nawet zaplcila, no to co ze nie bylo daleko, ale nie musialabym przez pol drogi robic unikow ekstraklasy za kazdym razem jak Viki patrzyla w prawo (szlam po jej lewicy). A jeszcze pozniej do mnie sie smiala, ze myslal chlopaczek, ze Ruska baba nie poradzi w dwoma dywanami. No fakt nie takie rzeczy sie nosilo, ale nie w mzawce po sliskawych nowoczesnych kocich lbach i schodach.
Ale to dygresja nieoznaczona bo miala byc mowa o Fracuzach vs jezyk angielski. Potrzebna jednakowoz zeby zobrazowac w jakiej bylam formie i sytuacji kiedy dopali mnie kolejni tubylcy z wielka checia nawiazania dialogu.
Kurcze tak teraz patrze, ze to powinien byc post pt "Jak zwiedzac Paryz i nic nie zobaczyc - czyli ZAKUPY!"
Otoz po pokonaniu tych schodow (z jeszcze jednym omc nokautem niewinnego przechodnia) i jeszcze ze dwoch przecznic poddalam sie, Vika popedzila dalej a ja szlam nieco wolniej uwazajac na sliskie trotuary co i rusz podciagajac na ramionach a to jej torebke a to moj plecaczek i wymieniajac rece z siatkami. Istna Bag-Lady jak na mojej Wyspie mawiaja. Z rosnaca irytacja na cala sytuacje czyli nawet prawie juz Baba Jaga.
Obserwujac znikajacy punkt - Vike a dwoma dywanami, jako to ten maly czolg dwulufowy praca do przodu - zgadlam ze gonil ja glod nikotynowy bo od prawie 2 godzin nie kurzyla - z rezygnacja podazalam za nia.
(Brnac przez te cholerne wilgotne kocie lby jak ostatnia lebiega, albowiem nie umiem chodzic po kamieniach i kocich lbach, a juz w szczegolnosci sliskich, tzn ja umiem ale jadna w moich nog okropnie tego nie lubi i ma tendencje to niespodziwanych buntow przy okazji testujac czy juz sie nauczylam latac i ladowac z zamknietym podwoziem. Okropnie nie chcialam lapac zajacow ani wywijac orlow w tym Paryzu. Taka fanaberia to byla.)
W duchy pocieszalo mnie jedno - nie zabrala mi klucza wiec bedzie musiala na mnie poczekac z tymi dywanami. Dodatkowo irytowalo mnie to, ze ktos za mna lazl. I mnie doganial ale bardzo niermawo. Okropnie nie lubie jak ktos za mna lezie, wiec usilowalam cala soba zasygnalizowac, ze maja mnie ominach i isc w cholere bo poza wszystkim musialam zrobic tez cos niegrzecznego. A tu gawno. Idacy i doganiajacy mnie to byli mlodzi Francuzi - chlopak na oko dwodziestoparu letni i dziewczyna.
Okazalo sie, ze byli oni spragnienie kontaktu.
Ze mna.
Zostalam zaczepiona.
Nawet grzecznie, ale poniewaz faza irytacji osiagalam apogeum, ostatkiem sil powstrzymalam sie w odwarkniecu w mowie ojczystej "Czego qr...?!?"
Nie oszukujmy sie, Laciny na politechnikach nie chcieli wykladac, ale Lacine budowlana studiowalismy wszyscy w ramach zajec miedzylekcyjnych.
Odparlam jednakze bez sympatii "I don't speak French". Na co mlodzian bez mrugniecia przeszedl na angielski i wyjasnil, ze chcieli sie mnie zapytac gdzie jest tu sklep, a juz najlepiej otwarty. Nie pytalam czemu na calej ulicy wybrali mnie bo poza mini-czolgiem dwulufowym niknacym w oddali ulica byla dosc pusta plus ja szlam obladowana jak dromader torbami z rozmaitych sklepow, wyraznie nowymi, wiec na pewna jestem fontanna wiedzy i informacji.
Mialam ochote znowu odwarknac, ze ja nie informacja turystyczna, ale jakos widocznie po osiagnieciu szczytu, wscieklosc zaczynala mi lagodniec i zaczela mnie smieszyc cala ta sytuacja - mnie, cudzoziemke, turystke i lokalna ignorantke zapytuja lokalni, a przynajmniej tubylcy w niedziele, ktora nie jest podobno dniem handlowym w tym kraju gdzie w okolicy jest otwarty sklep.
Wskazalam im skad ide i gdzie sklepy jeszcze powinny byc otwarte i juz zabieralam sie ruszac dalej, ale Mlodziez nie dawala za wygrana. Zapytali albowiem czy jest tu jeszcze jakis inny sklep niz centrum handlowe. A to juz mnie dobilo i powiedzialam, ze nie wiem, nie znam, zarobiona jestem, a w ogole to podobno nie. Usilowali mnie jeszcze chwile przekonywac, ze mam im powiedziec o innym lokalym i otwartym sklepie, ale wtedy stracilam juz, mimo rozbawienia, cierpliwosc i pogonilam. Ich pogonilam. A zaraz po tym ja pogonilam.
Cala ta rozmowa przebiegla w jezyku angielskim, a jak sie okazalo ze jednak nic im wiecej nie powiem to nawet nie podziekowali za moj czas tylko odparli "orewłar" i poszli skad przyszli.
Czyli co? Potrafia jak im potrzeba? Potrafia! Nie lubia? Nie lubia.
Ja ogolnie nie mam pretensji bo zasadniczo znam troche historie i o animozjach miedzy tymi nacjami co nieco wiem. Ale mam jedno ALE. Otoz, angielski to nie jest moj jezyk. Moj jezyk to polski. Angielskiego usiluje uzywac bo wiem, ze jest dosc uniwersalny, ale moglabym uparcie gledzic po polsku tak? No moglabym. A oni od wszystkich oczekuja, ze beda mowic do nich po francusku. A czy my Polacy jak jest u nas innostraniec oczekujemy, ze bedzie mowil w naszym kraju po polsku? No jednak chyba nie. No jednak chyba nie w dzisiejszych czasach. Takze prosze mi nie truc antyglowy, ze maja slusznosc, bo nie maja. Bo trzeba troche sie dostosowac a nie tylko miec roszczenia. A tak w ogole owszem, nie musze sie pchac do kraju gdzie sie nie umiem dogadac. I nie robie tego - jedynym wyjatkiem byl ten Paryz bo Vika. I pojade znowu jak bedzie chciala zebym przyjechala. I bede sie meczyc jako ten analfabeta.
Ale nigdy wiecej nie pojade sama z siebie jako turystka, bo nie poczulam sie tam mile widziana. Owszem mozliwe, ze reszta kraju jest inna ale ja sie zrazilam.
No i mam od lat juz zasade - jezdze tylko tam gdzie jestem w stanie sie porozumiec chocby w stopniu podstawowym. Ustalilam te zasade po przezyciach empirycznych - w Madrycie w 2003 lub 2004 gdzie czulam sie jak skonczony choc grzeczny tlumok - umialam powiedziec "dziekuje" (i zaczelam nauke hiszpanskiego jakis czas po tej wizycie), a kilka lat wczesniej we Wloszech gdzie owszem bylo roznie, ale kazdy probowal sie z turystami porozumiec chocby i na migi, ale jedyny raz kiedy bylam calkiem sama dalam jakos rade z rozmowkami polsko wloskimi ktore przytomnie osobista Rodzicielka mi pomogla zdobyc i ktore pozwolily mi prowadzic, dziwna bo dziwna, ale wciagajaca konwersacje z para emerytowanych Wlochow, przyjacielsko nastawionych do ciezko zgrzanej i nieco sploszonej pulchnej studentki roku 0, siedzacej na zapewne ich ulubionej laweczce w jakims parku (aka mRufy).

10 comments:

  1. To co Bożena ma do powiedzenia na temat języka francuskiego jest absolutnie niepublikowalne. Chyba, że kobieta przemyśli temat i nieco odchudzi z przekleństw, ale dwukrotnie podchodziła do nauki tegoż, oba razy w odcinkach trzyletnich i wychodziły z tego jakieś kosmiczne jaja, a znajomości fr i komunikacji null.
    Natomiast ma Bożena na podorędziu osobnika, co to ma pieprz w zakończeniu jelita i usiedzieć nie potrafi, także jeździ nieustannie tu i tam i ... (długo by pisać, przejdźmy do puenty) zdanie o francuzach ma takie jaki i ty. Czyli nie za dobre.
    Natomiast zupełnie Bożene zbiłaś z pantałyku tym hasłem o unikaniu wakacji bez komunikacji, bo ona prawdopodobnie własnie takie sobie planowała, ale teraz to nie wie o.o Jak to w ogóle być może, że nacje turystyczne jeszcze po polsku nie mówią? No jak ma się Bożena teraz naumieć języków obcych W MIESIĄC? Ostatniego obcego pięć lat się uczyła, a i to chyba mało. Ale może ona niewystarczająco jest zdolna w temacie.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja tez mialam takie zapedy zeby sie probowac uczyc tego francuskiego, czemu nie, osobista Rodzicielka popierala i kto wie jakby sie jakis Jelen (nomen omen) znalalzl podowczas zeby mnie tego narzecza uczyc to pewnie mialabym duzo gorsze opinie o jezyku niz mam. co do przeklenstw to spokojnie jak na wojnie, jeszcze sie taki nie znalazl zeby mnie czegos nowego nauczyc odkad opuscilam podwoje mojej Alma Mater oraz prywatne szkolenia przez osmoze przez Alma Fader ;) ale czuje tak jakos przez palce ze mamy z Bozenka podobne odczucia tylko o innej intensywnosci.
      Niech sie Bozenka moim motto nie stresuje - Wyspowi tubylcy notorycznei jezdza na wakacje do krajow ktore maja osobiste jezyki i niczym sie nie przejmuja wiec Bozenka tez nie musi. Obawiam sie ze za wyjatkiem Francji w innych krajach baza turystyczna jednak jest nastawiona pro-klient aka turysta i stara sie ze wszystkich sil porozumiec celem wydojenia owego turysty, cel niecny ale srodek do celu przydatny.
      Ja osobiscie nie cierpie uczucia kompletnie bezradnosci kiedy wszyscy sie wzajemnei rozumieje, a ja jedna ni be ni me ni kukuryku.
      5 lat!! tylko?? no to ja wysiadam i wymiekam. Hiszpankiego ucze sie juz ponad 7 lat i prawde mowiac wcale nie czuje sie jakos pewnie, chociaz zapewne nie czulabym sie az tak zagubiona jak w tym Madrycie. Ale moze to wynika z faktu ze moj mozg juz stary i zlochany jest i nie przyjmuje nowych zasad gramatycznych i slowek...

      Delete
  2. No pięć lat, ale to żaden wyczyn, a tylko pobite gary. Jak się idzie bowiem studiować filologię, to jasnym jest, że się język szlifuje, nie taki to inny ;)
    Hiszpańskiego Bożena miała się uczyć w podstawówce via kursy ESKK, ale oczywiście jej się to zupełnie nie udało. Nie mogła za chiny ludowe skumać, o co kaman z tymi deklinacjami i że jeśli Carlos trabaja en el banco, to jak jest ich dwóch to już będzie trabajan. Albo jakoś tak. Potem na studiach musiała już deklinować i koniugować płynnie w trzech językach plus polski, także żal tylko ściska czarny dołek, że wybrała wonczas francuski a nie hiszpański. Miało być tak pięknie, bo francuza liznęła już wcześniej. Kontynuacja miała zapewnić jej śpiewanie z niejaką Edit oraz wzdychanie z niejakim Carrère.
    Wyszedł guzik z pętelką, Jedyne, co Bożena potrafi zaśpiewać to Frère Jacques.
    Natomiast Bożena się obawia, że masz rację w zakresie interlokucji turystycznej i trzeba przynajmniej nauczyć się "którędy do domu", "po ile macie wodę" oraz "porwaliście nas gnoje, chcemy odszkodowania".
    P.S. A te Bożeny języki to głównie martwe, także gary pobite podwójnie ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. "Gdzie jest wychodek?" to jest podstawowe pytanie jakiego trzeba sie nauczyc. To bylo pierwsze czego sie nauczylam po Wlosku i oprocz kilku innych fraz i liczenia do 10 tylko tylko umiem ale kielbasi mi sie z Hiszpanskim nagminnie, szczegolne z tymi liczbami z jakiegos powodu :) a te deklinacje to nawet jak Cie moge pod warunkiem ze sie nie spiesze i akurat mi szare komorki kursuja w okolicy regalu z wlasciwym czasem, bo wlasnie te cholerne czasy sa moja zmora (a konkretnie regularne i nieregularne odmiany). Mina mojego nauczyciela (dzikiego Mexicano ;) ) jak akurat trafie na wlasciwy i za pierwszym razem to widok za ktory warto placic - takie blogie niedowierzanie przemieszane ze sporym zaskoczeniem ;)
      Ale to co, Bozenka wlada moja wymarzona Lacina klasyczna (bo jak juz wielokrotnei sie przechwalam odmiany budowlane i podworkowe am obcykane). Matko Jedyno Kochano jak ja zazdroscilam kolezance co poszal na ATK bo sie uczyla laciny. No i co ze martwy ale jaki przez to intrygujacy. Mam kolege w Kolchozie co studiowa starogrecki. Tak sobie chyba dla jaj prawde mowiac bo iedawno calkiem studiowal a po chusteczke facetowi z Lochow potrzebny starogrecki to nie wiem. Po czym pojechal do Grecji na urlop ale NIE byl ciezko zdzwiony, ze ni chu-chu nic nie rozumie z tego co mowia ;)

      Delete
    2. matko jedyna wg jakiego czasu ten blog dziala?? moje czasy pokazuje 20.48 a ten Los ze 12??47??

      Delete
  3. Czas rzeczywiście jakiś karaibski. Blog wie, że tu sie podróże marzą i tyle.
    Bożena studiowała i łacinę i grekę na raz, plus na okrasę ten nieszczęsny francuski. Faktycznie greka od greckiego się nieco różni :D Jakbyś chciała teraz przemawiać językiem Szekspira, to pewnie napotkałabyś więcej takich spojrzeń a'la Mexicano-nauczyciel :D
    Na całe szczęście Bożena potem jeszcze zrobiła studia podyplomowe, żeby jednak na chleb zarobić. Póki co na razie jest to nieustannie tylko chleb ze smalcem, ale może kiedyś sie dochrapie to będzie na jakąś szynkę. Albo tofu.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Greka jak greka ale tej LAciny do zazdroszcze :) wszystki lacinksie nazwy roslin i zwierzakow nie stanowia tajemnicy :) Oraz owszem wiem ze z Szekspirem bym sobie nie pogadala, ale plotka niesie ze wcale nie on wszystko napisal tylko jakis inny nieznany geniusz wiec tak bardzo to nie zaluje. To co, jak bym jechala do Parisa na jesieni to Bozenka ze mna jako niechetny tlumacz? :) Ale oprocz tego Bozenka wlada tez moim adoptowanym jezykiem wiec teges, niech nie narzeka. nie jest zle. da sobie rade na wakacjach egzotycznych.
      W razie biedy dosle troche pseudoszynki quorna (to z mycoproteiny) do teg ochlobka, moze Bozenka pamieta z wlasnych wojazy.
      Ja chwilowo od 4 lat robie przerwe w wegetrianizmie bo ten nie sprzyja oslabianiu milosci grawitacji, tzn sprzyja jak ktos sie chce z koniem na menu zamowic, albo i z krowa. a ja niestety mam slabosc do sera. tlustego sera. takze tego no... wegetarianizm jest tuczacy.

      Delete
    2. Wegetarianizm jest szalenie tuczący! To bez wątpienia :) Na fejsie kiedyś była taka stronka nawet - what fat vegetarians eat :D Także do grubnięcia mięso niepotrzebne ;)) Sałtka z ziaren kakaowca jest na przykład zupełnie wege, a jednak kalorii od groma.
      Bożena może z Tobą jechać do Paryża, ale będzie wyłacznie śpiewać Frere Jacques. :D
      P.S. łacińskie nazwy roślin i zwierząt są Bożenie zupełnie prawie obce :D Ale jakbyś chciała porozmawiać o malarstwie czarno- i czerwonofigurowym oraz konfiguracjach wojskowych w Rzymie za Cezara, to bardzo proszę. Jeszcze Seneka może być, bo Bożena nawet jakiegos w domu posiada.

      Delete
  4. To bedziemy spiewac w duecie bo ja tez umiem, tzn tak jak grac w szacy - znam ruchy, a wtym przypadku slowa ale do spiewu nadajae sie rownie bardzo jak do baletu hehehe.
    Rzymiez za Cezara moze byc, kreci mnie, czemu nie. Seneka juz mniej. To zwierzat i rosli nie uczyli? a to feler.
    A czym sie rozni salatka z akakowca od nawpie...erm nazarcia sie czekolady z bakaliami? zartuje. of kors rozumiem roznice. ale swietnie ze sekretariat napisal bo musze ale to po prostu musze bo inaczej sie udusze wyznac ze siedzie w bliskim sasiedztwie Zaby. Bliskie sasiedztwo to powiesc rzeka i nawet juz napisalam w szale chwili post na jego temat ale troche sie boje linczu ze jestem nietolerancyjna i fobiczna, a ja po porastu juz opadlam z sil. mentalnych sil. Fizycznie bym Plaza rozszarpala. Zaba, dobrze wykarmiona rozsiadnieta Zaba.
    Bo tak rechocze (nie ze smiechu tylko z powodu podraznionego podniebienia albo co). Stoi nade mne, wytrzeszcza oczy (bo okular silny) i kumka. Siedzi za kompjuterem, wytrzeszcza sie w ekran i kumka.
    Normalnie zeby mnie mniej wkurzal to bym cmoknela w czolko celem sprawdzenie czy sie aby w ksiecia nie zamieni. polowka M&Msa mowi, ze predzej w ropucha by sie zamienil, ale ja sie gorzej boje ze zamieni mnie w zabe i tez bede musiala tak kumkac...

    ReplyDelete
    Replies
    1. dodam ze slysze to od pol roku wiec pozim irytacji duszacej chyba jest uzasadniony?

      Delete