Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Wednesday 3 May 2017

La hOrmiga y comida, czyli jak mRufa jada ryby i co mozna zjesc w Hiszpanii

mRufa jada ryby bardzo niechetnie i z wielkim obrzydzeniem.
To po pierwsze.
Po drugie, wylacznie pod groza meczarni glodowo-nadkwasotowych, bo ilez mozna zrec slodkie ciastka, buleczki i rogaliki.
Ale do rzeczy.
Otoz o sniadanku hotelowym juz pisalam – dodam tylko, ze zapytana o ten cholerny sos pomidorowy Y odpowiedziala, ze on sluzy do smarowania pieczywa... mnie od razu przypomniala sie “Bruszczeta” podana Diablu z Buraczkowych pól podczas wizyty na Planecie Ojczystej i zapytalam Y czy to mozliwe, ze to taka wersja bruschetty dla ubogich...
Kompletnie nie urazona Y – w koncu to moja przyjaciolka, nie moze sie o byle gówno obrazac, no nie? - odparla, ze niewykluczone i ze nigdy o tym nie myslala w ten sposob, ale miedzy kuchniami Esp and Italian sa pewne podobienstwa, acz Wloska kuchnia jest jednak lepsza.
Zdegustowana podobnie jak ja tym hotelowym sniadaniem, Y ujawnila mi jeszcze, ze ta salatka z lodowki mogla byc nie tylko z tunczykiem, ale nawet i z szynka (oraz nadal tym tunczykiem). 
A ja zrobilam notatke metalna, zeby nie ufac niczemu co NIE ma napisane non-carne, bo nawet jak jest czyms warzywnym to pewnie wegetarianskim i tak nie jest.
Nastepnie Y zaprosila mnie na lunch. No wiem, ja do niej w gosci i ona mnie na zarcie zaprasza. Probowalam zaprotestowac, ale poniewaz winna mi byla nadal nieco gotówki, z okresu kiedy bylam wzbogacona i pozyczalam jej dlugofalowo pewne kwoty pieniedzy, to w koncu uleglam bo uznalam, ze tak jej bedzie latwiej niz wyskoczyc jednorazowo z 60 euro pod koniec miesiaca.
Poszlysmy do miejsca o nazwie Bar VIPS, co troche mnie o stan jej budzetu zaniepokoilo, ale okazalo sie ze ona tam bywa sredno raz w miesiacu i zbiera stempelki i jeszcze jednego jej potrzeba do darmowego lunchu, a lokal ogolnie jest czyms w stylu amerykanskiego ‘Dinner’ i maja jakas oferte lunchowa, wiec ogolnie raczej cenowo nie zabija.
Zasiadlysmy sobie w “lozy”, a ja zapatrzylam sie baranim wzrokiem w menu, bo menu bylo wylacznie w narzeczu lokalnym i nie uzywalo pojec mi znanych czyli ryba, mieso, kurczak, opcja wege, tylko detalicznie opisywal potrawe wymieniajac gatunkow ryb i zwierzat,czy warzyw, a tych pierwszych to ja nawet czasem po polsku nie znam, po angielsku jeszcze mnie nie pogielo sie uczyc czegos czego nie lubie, wiec rozrozniam raptem ze 3-4 gatunki, a po lokalnemu narzeczu to juz w ogole... (co nie do konca jest prawda, bo jeden gatunek znam, ale umiem swietnie wypierac wiec nic mi to nie pomoglo)
Jedno co zrozumialam samodzielnie to przystawka pt Ryz po Kubansku i jakas potrawa Curry, co mi nie wiele dalo, bo nie wiedzialam czym objawia sie kubanskosc tego ryzu, a to cos z curry w ogole odpadlo bo ja curry jadam tylko jak moge poprosic kucharza o pominiecie kilku kluczowych skladników.
Y wyrozumiale tlumaczyla mi i wyjasniala co czytam oraz wyznala, ze ona, mimo iz od kilku dobrych lat jest wegetarianka to jednak jada ryby, bo ma troche anemie. Mnie sie zrobilo troszeczke niewyraznie, bo uswiadomilam sobie, ze moj koszmar z 2004 roku (chyba wtedy pierwszy raz bylam w Hiszpanii i rzucily sie tam na mnie krewetki z oczami na szypulkach w potrawie pt opcja wege) wcale nie minal i mozliwe, ze bedzie tu ciezko jesc i nie przytyc, bo mozliwe ze bede mogla jesc wylacznie desery... (akurat bylam w fazie bezmiesnej podczas tej podrozy)
Jakies specjalne to menu bylo, ze 3 dania trzeba bylo wybrac wiec zdecydowalam sie na ten ryz po kubansku, z opisu Y wnioskujac (to jest ryz ze smazonym jajkiem i bananem i pomidorami), ze to cos w rodzaju chinskiego ryzu “fried rice”, ktory jest dosc pozywny z tym jajkiem rozdydzdanym i usmazonym na sztywno i calkiem zjadliwy wg moich standardow. Troche mi ten pomidor smazony zgrzytnal, ale wymyslislam na poczekaniu, ze go moja stara metoda wyodrebnie z potrawy i pomine. To, ze opisujac potrawe oryginalna powiedziala “smazony banan” totalnie wyparlam, bowiem banany nie sa specjalnie wysoko na mojej liscie ulubionych owocow, a po jakiejkolwiek obrobce cieplnej sa totalnie niejadalne (dla mnie).
Miesa twardo jesc nie zamierzalam, wiec zdecydowalam, ze zjem tak jak ona te potrawe z ryba, myslac, ze moze dopcham sie frytkami, ktore sa podawane do tej ryby.
Desery zignorowalysmy, bo to sie zamawialo pozniej.
Podano mi ryz po kubansku, a ja wpadlam w lekki stupor.
Nie zrobilam mu zdjecia, bo mnie widok potrawy przerosl.
Ale opisze.
Otoz byla to gora ryzu na sypko z wody, taka na pol talerza.
Talerz byl slusznych rozmiarow, nie jakis tam spodeczek tylko takie wiecej mlynskie kolo.
Drugie pol talerza pokrywala dosc cienka warstwa sosu pomidorowego.
Na tej gorze ryzu lezalo jajko sadzone.
 A z boczku po lewej, lekko tylko upackany sosem pomidorowym czail sie na niespodziewajacego sie wedrowca, smazony banan.
Retrospektywnie oceniam, ze chyba byl to maly banan, albo polowka zwyklego.
Y byla pozytywnie zaskoczona, ze w potrawie jest ten cholerny banan, bo podobno gdzies indziej potrawe zamowila i nie bylo banana.
Szkoda, ze nie bylysmy w tamtym miejscu, pomyslalam odruchowo.
Jak w koncu przelamalam stupor to okazalo sie, ze ten sos pomidorowy byl najlepszym sosem pomidorowym jaki w zyciu jadlam i z tym suchym ryzem poszedl calkie mniezle.
Z jajka objadlam wiekszosc bialka, bo nienawidze niescietego zoltka, wiec jak tylko zaczelo mi sie rozlewac to potrawe porzucilam, ale ryz z sosem byly na tyle sycace, ze na widok ryby z frytkami nawet sie nie rozplakalam, tylko poskubalam opieczony z wierzchu ser z odrobina ryby i te 6 frytek na krzyz (tak ze dwie kokilki do dipów by zajely prosze Bozenki) i nawet czulam sie niezle podkarmiona.
Przyszla pora zamowienia deseru i tu mimo obaw (lody i ciasto czekoladowe w trzech odmianach) okazalo sie, ze poddaja tez nalesnik w stylu amerykanskim, rozmiaru slusznego i bardzo doskonaly.
Po czym nastapil gwozd programu, mianowicie kelner odmowil przyjecia napiwku... I co ciekawsze powiedzial cos w rodzaju “nie teraz, gdy widza moi koledzy”. Ta zagadka ma conajmniej dwa potencjane rozwiazania, ale pozostala nierozwiazana.
Podczas posilku Y opowiadala mi jak czasem jej sie udaje w okolicznej cafe trafic na super okazje – oferte, mianowicie za jedyne 1.5 euro mozna kupic zestaw: bagietka z tortilla, czipsy i napoj.
 Ja zawiesilam sie nad slowem tortilla po slowie bagietka, bo w Hiszpanii w przeciwienstwie do krajow Latynowskich Tortilla nie oznacza cienkiego placka kukurdzianego lub pszennego, do zawijania roznych pysznosci i wykonana z siebie burrito, fajity czy innej enchilady, tylko jest tzw hiszpanskim omletem czyli duza iloscia ugotowanych ziemniakow i czasem jakichs dodatkow typu cebula, szpinak jakies inne warzywa, zatopionych w masie jajecznej z miliona jajek i upieczonej na sztywno. Tak – upieczonej nie usmazonej.
Juz kiedys opowiadalam jak sie zalatwilam z kreatywnymczytaniem w temacie takiego omleta, wiec moje uczucia do potrawy jako takiej sa niezbyt cieple.
Owszem, z duza iloscia roznych warzyw to mozna to ostatecznie zjesc, zeby z glodu nie umrzec, ale szalec za tym nie zamierzam.
Ale wetknac to w bulke i jesc jako kanapke???
Pomyslalam, ze sie przeslyszalam i dopytywalam dwa razy z czym ta bagietka byla, a ona uparcie i z zachwytem w oczach, ze z tortilla, ktora jest w tej bagietce jako nadzienie. I ze to takie pyszne i sycace.
‘To te moje kluski z makaronem to przy tym maly pikus kurna’ pomyslalo mi sie i wyrwalo mi sie, ze ja bym tego nawet za darmo nie chciala jesc...
Y musiala isc w koncu do pracy, a ja udalam sie na zakupy i miedzy innymi kupilam 2 salatki.
Jedna miala byc jarzynowa i przeczytalam bardzo dokladnie, ze na opakowaniu nie ma napisu “pescado” czyli ryba, ani “carne” czyli miecho, ani “pollo” czyli kurak, za to miala napis “heuvos” czyli jajka, a druga ziemniaczana z czosnkowym majonezem.
Po powrocie przystapilam do jedzenia kolacji. Zaczelam od tej salatki jarzynowej.
‘Hm, nawet niezla’ pomyslalam z uznaniem po pierwszej lyzce. ‘Ale jakos tak dziwnie troche ryba wali’ dodalam juz na glos przy drugiej lyzce.
Trzeciej lyzki nie zjadlam bo uslyszalam co mowie i zamarlam, myslac o sobie rozne niepochlebne rzeczy, nastepnie wzielam do reki opakowanie i zaczelam mu sie dokladniej przygladac.
Owszem “pescado” nie ma, a napis glosi “ensalada de verduras” czyli, ze jarzynowa, ale pod spodem jak wol stoi “con atun”.  Czyli ... no?... tak! Z Tunczykiem w morde i nozem.
Pogratulowalam sobie bardzo serdecznie totalnego wyparcia, bo akurat ten gatunek ryby mozna bylo po pisowni odgadnac, nawet jakbym go nie znala.
Odstawilam podstepna salatke z przyczajonym tunczykime i podejrzliwie zabralam sie za te ziemniaczana.
Ta przynajmniej zgodnie z opisem walila wylacznie czosnkiem. Dupy nie urywala, porownujac ja z moja salatka, o tej od Smoczynskiej nie wspominajac, ale zjesc sie dawala.
Y wrocilam do domu poznym wieczorem (kolo 23iej z groszami) i dostala ataku smiechu na moja demontracja jaka to sobie salatke bez ryby, ale za to z tunczykiem kupilam.
Nastepnego dnia pojechalam do Valencji, miejsca o nazwie jak sadzilam takiej:
Co bylo oczywiscie nieslusznym mniemaniem gdyz po skonsultowaniu sie z Y, okazalo sie ze wg mojej Nawidakcji byl to rodzaj belkotu typu Aleja Alei, a nie nazwa wlasna alejki, wiec dopiero metoda prob i bledow namierzylam miejsce.
U celu z radoscia odkrylam, ze moja znajomosc hiszpanskiego nadal jest wystarczajaca bo wykonalam dialog z prawdopodobnie bezdomnym (co mi wyjasnila pozniej Y), ktory byl ubrany porzadniej niz niejeden znany mi domny,  a zeby mial w duzo lepszym stanie niz polowa populacji Wyspy..., udalam sie na krotki spacer po plazy, gdzie wykapalam swoje nogawki do kostek (stopy zostaly suche bo obuwie firmy na T jest jednak niezawodnie wodoszczelne).

Nastepnie udalam sie do jedynej w zasiegu wzroku budowli czyli restauracji. Restauracja miala bardzo eleganckie wychodki wiec zachecona tym odkryciem postanowilam spozyc w niej pozny lunch.
Dostalam stolik z widokiem na morze i ujawnilam, ze jezykiem lokalnym wladam odrobine, ale dosc slabo. To okazalo sie totalnie nie byc problemem, bo polowa kelnerow wladala mniej lub bardziej kulawo wyspowym narzeczem, a jeden specjalnie dedykowany wladal nim na poziomie konwersacyjnym i zabawial mnie pare razy rozmowa.
Menu ku mojemu szczesciu bylo w dwoch jezykach, acz jego zawartosc przyprawila mnie o groze... Mianowicie byla to generalnie restauracja typu owoce morza, z wyraznym sklonem w strone miesozercow i nic poza tym.
Pomrocznosc jasna na mnie spadla, bo zamiast po prostu zjesc sam deser i spadac na bambus postanowilam, ze musze zjesc gotowany posilek.
Rozsadnie, ktos moze powie?
Moze i rozsadnie, ale mnie zwykle rozsadek na zdrowie nie wychodzi...
Menu bylo obszerne, ale totalnie nie biorace pod uwage, ze ktos moze chciec zjesc cos bez dodatkow istot do ziemi nie przymocowanych.
Na ensalade warzywna po przygodzie z przyczajonym tunczykiem nie mialam checi, wiec wybralam sobie przystawke w postaci salatki typu mozzarella i pomidor, z jawnym dodatkiem tunczyka. Przeszlo mi przez mysl, zeby poprosic o pominiecie tunczyka bo mi ta mozzarella kompletnie wystarczy, ale cos mnie powstrzymalo (nie jezyk bo akurat “BEZ tunczyka” umiem powiedziec).
I slusznie poniekad, ale tylko poniekad bo pozniej popelnilam blad strategiczny i uwierzylam kelnerowi (ktory jak wiadomo z przyczyn zawodowych, chce mnie oskubac z zalozenia) na slowo.
Mianowicie postanowilam dac Paelli druga szanse.
Dlugo kopalam w menu szukajac takiej, ktora mnie nie zabije bo polowa byla z krewetkami, 1/3 oprocz krewetek miala mieso, wiec do wyboru bylo tylko pare sztuk. Niewyraznie pamietajac, ze w tych paellach sporo warzyw bywa (nie wiem skad to pamietalam bo, ze nie z autopsji to pewne) znalazlam taka: z dorszem i kalafiorem.
Dorsz jest mi najmniej znielubiana ryba, bo dobrze przyrzadzony, podobnie jak sola, ryba nie wali. Kalafior lubie w ogole i na dodatek ma on dosc konkretny smak i zapach, ktory moze konkurowac nawet z ryba.
Zapytalam zatem czy ta paella jest duza. Uslyszalam, ze nie, ze dla jednej osoby to ona nie jest duza.
Uwierzylam.
Idiotka.
Przystawka przyprawila mnie o lekkie palpitacje – byla to WIELKA kupa pomidorowych ósemek, ulozona w malownicza gore mniej wiecej w ksztalcie gory z filmu bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
Ale to nie koniec.
Na wierzchu tej gory ulozony byl konkretny kawal tunczyka, cos jakby caly duzy filet z puszki, tyle, ze jednak przecietny filet z puszki to chcialby taki byc jak dorosnie.
A wokolo tego,
jako ten piece de resistance
w strategicznych pozycjach,
znajdowaly sie 4 (cztery) cwiartki malego plasterka sera mozzarella!
Powtorze – Jeden plasterek sera mozzarella taki co normalnie w salatce pomidor-mozzarella przypada na plaster pomidora, byl przekrojony na 4 cwiartki i te cwiartki bez mala jako dekoracja lezaly wokolo tej sterty pomidorowo tunczykowej.
Prawie sie poplakalam ze wzruszenia (i ze smiechu).
Tunczyk okazal sie byc najlepszym jakiego w zyciu jadlam, mimo ze ryb nie lubie, ale nie zamierzalam sie zajadac tunczykiem.
Ale te pomidory byly istna ambrozja.
Za same te pomidory gotowa bylam zaplacic mala fortune i zaluje do tej pory, ze tego co nie zezarlam na miejscu nie upchnelam po kieszeniach, bo takich dobrych pomidorow nie jadlam od czerwca ubieglego roku kiedy to trafilismy z Faderem na cudne polskie malinówki!! A tu raptem druga polowa marca!!
Ale nie napchalam kieszeni i gdzies 1/3 pomidorow zostala.
Szczesliwie w tej restauracji nie mieli zwyczaju zabierania niedokonczonych dan klientow, wiec te pomidory miala do dyspozycji do konca obiadu. Ale i tak ich nie pokonalam.
Przyszla Paella, a ja prawie zerwalam sie od stolu i ucieklam z krzykiem.
Paella bowiem byla przyrzadzona na tej ichniej gigantycznej patelni i przystrojna byla polowa dorsza.
No dobra moze nie polowa ale dwa takie kawaly, co to u nas dla rodziny 4-ro osobwej by na obiad obstaly. Zapytana zostalam czy chce zrec z patelni czy z talerzy wiec poprosilam zeby jednak z talerzy i ku mojej niewypowiedzianej uldze, okazalo sie ze zawartosc patelni (bez dorszowego padla) zmiescilaby sie na jednym talerzu, ale zostala strategicznie rozdzielona na 2.
Paella bylaby nawet calkie mniezla, bo ten kalafior ratowal jednak temat, gdyby nie to, ze byla...
ZA SLONA!
Ale to tak za slona, ze nie dalam rady zjesc polowy porcji z jednego talerza.
Przypuszczam, ze kucharz zapomnial, ze to porcja dla jeden osoby i pierdyknal sol jak dla normalnej pelnowymiarowej porcji...
Sprawe ratowalaby moze ta ryba z wierzchu, bo byl bardzo malo solna, ale niestety byla tez niedopichcoan w srodku – brzegi ok, ale srodek moze nie surowy, ale jeszcze taki mocno gumiaty, wiec zrezygnowalam z niej kompletnie, bo jednak rozstroj uzoladka w planach nie mialam, a juz tym bardziej zatrucia salmonella.
Jako jedyn turystka w calej knajpie, tzn zagraniczna turystka, budzilam wsrod kelnerow niezdrowa sensacje i kazdy chociaz ze dwa razy podlatywl chocby na mnie popatrzec, a jak umial to i zagadac, bo widac bylo, ze o ile umiem powiedziec o co mi chodzi to nie za bardzo rozumiem co sie do mne mowi... z jednej strony bardzo mnie to bawilo, a z drugiej irytowalo, bo jak ten dorsz okazal sie gumiaty to ciezko bylo mi wylapac samotna chwile zeby sie go pozbyc z jamy gebowej..., ale jakos dalam rade, dzieki czemu prawdopobodnie, w niezlej formie i w terminie wrocilam na Wyspe ;).
Mimo prawie-niejadalnosci dania glownego czulam sie dosc poteznie najedzona (ta gora pomidorow, no nie?), ale wiedzialam, ze dlugo mnie trzymac nie beda wiec postanowilam zerknac na desery.
Na moja ukochana tarte z jablkiem aka apple-pie sie jednak nie zdecydowalam bo balam sie, ze nie podolam, a jakbym musialam zostawic, to by mi chyba serce z zalu peklo, tak bardzo kocham tarty jablkowe i apple-pie i dobre szarlotki...
Lodów nie lubie. (Lubie rytual lodow z kubelka wielka lycha, a takze lody na patyku w grubej skorupie czekolady, co to w reklamie tak chrupia zmyslowo – producent ten sam co bron palna krótka).

Czekoladowych podrobów to juz w ogole nie cierpie.

Juz bylam gotowa zrezygnowac z deseru, gdy oko moje przyciagnela pozycja “helado con queso” czyli lody serowe (wersja wyspowa cheese ice cream) .
Naiwnie dopytalam sie czy to duza rzecz, uslyszalam, ze skad takie dwie malutkie kuleczki, ale lokalne kuleczki to ja juz widzialam wiec nie mialam zludzen, ale uznalam ze dwóm podolam. I zamówilam.
Spodziewalam sie czegos w rodzaju mrozonego sernika, a okazaly sie byc to lody, calkiem zjadliwe, o konsystencji bardzo gestej, ale nie ciezkiej – czyli zamiast duzej ilosci tlustej smietany moim zdaniem zostaly zrobione z jakiegos miksu sera kremowego i mleka lub jogurtu.
Jakby co – polecam.
Kolejnego dnia znowu rzucila sie na mnie ryba ale w odwrotny sposob.
Mianowicie Y chciala rybe z fastfooda i byla gleboko przekonana, ze kanapke ze smazonym filetem z plastykowej ryby mozna wylacznie spozyc w siecie fastfoodów na litere eM, wiec udalysmy sie do najblizszego nam takiego lokalu, w prowincji Jaen, gdzie okazalo sie, ze ryby brak.
Zdjeli z menu bo nikt nie kupowal w tym lokalu.
Ale jak powiedziala Y, tylko w tym lokalu.
No to udalysmy sie na poszukiwanie innego pobliskiego lokalu z tej sieci bo Y uparcie twierdzila, ze w tej drugiej sieci (krolewskiej) nigdy nie bylo ryby.
W drugim lokalu z sieci na eM (jakies 40 minut jazdy w przeciwnym kierunku niz “dom”) tez ryby nie bylo.
W zasiegu wzroku byl lokal sieci tej drugiej - konkurencyjnej, wiec zaproponowalam, zebysmy sie tam udaly ot tak z laski na ucieche.
Mimo oporow Y, poniewaz to jednak ja bylam kierowca i beze mnie i tak nigdzie nie mogla pojechac udalysmy sie tam gdzie chcialam.
Niestety ryby tez nie mieli, ale mieli pare opcji, ktore mozna byl rozwazyc, wiec w efekcie jako 2 niby-wegetarianki kupilsmy sobie po queso-burgerze, z ktorego wyjelysmy wolowine bo oprocz wolowiny i lodowej salaty mial w sobie panierowany camembert.
Tak zakonczyl sie dzien BEZ ryby.
A ja uznalam, ze anglojezyczne powiedzonko "Wild Goose Chase" (Szukanie Wiatru w Polu) mozna by smialo zmodyfikowac w "Wild Fish Chase" (Szukanie Ryby w Polu - takie same szanse na sukces hahaha).
Kolejny dzien, byl dniem mojego powrotu do Madrytu celem zdania auta i przespania sie w pokoju na godziny (tym razem BEZ sniadania).
Tego dnia zywilam sie czerstwa bulka gracham z zoltym serem oraz orzeszkami ziemnymi z lodowki-minibarku w pokoju. A w poniedzialek rano wymeldowalam sie z hotelu i po odprawie poszlam szukac czegos do jedzenia, co mogloby NIE byc ryba... niestety terminal nie obfitowal w jadlodajnie jak bylo w przypadku Frankfurtu czy Londka wiec w efekcie trafilam do lokalu tej samej sieci fastfoodów, ktora miala panierowanego camemberta. Postanowilam ze kupie sobie frytki i panierowane paluszki mozzarelli i z takim planem stanelam w kolejce, ale oczom moim niedospanym ukazala sie pozycja kanapki z krolewska ryba, tak drapieznie i rozpaczliwie poszukiwana dnia poprzedniego i z rozpedu po po tym polowaniu, jeszcze na outopilocie zadysponowalam te wlasnie kanapke!
W ten sposob moj pobyt w hiszpani kulinarnie odznaczyl sie wysoka zawartoscia ryb w diecie – mianowicie w te 4 dni zezarlam wiecej ryb niz przez ostatnie 2-3 lata!
I na tym zakoncze kulinarny odcinek mojej wycieczki.
Przygody mialam jeszcze rozne inne, ale mysle ze opowiem o nich przy okazji jakiegos kolejnego mRufa digest typu mRufa w podrozy.
Przypisek tylko dodam, bo nie wiem czy moim ostatnim wystepom goscinnycm poswiece caly wpis – otoz na Planecie Ojczystej znowu rzucila sie na mnie ryba – w sobote zwana Wielka, urzadzajac zwyczajowy marathon cmetarny, namowilam Fadera na przystanek w fastfudzie na e M i spozycie po kanapce z plastykowa ryba, bo nadal bylam bezmiesna.
Fader mocno nie oponowal wiec udalismy sie  do kolejnego necropolis nieco dluzsza trasa, i przystanelismy przy glosniku fastfuda (ja wprawdzie proponowalam, ze wejdziemy do srodka i zjemy jak ludzie, korzystajac przy okazji z ludzkich wychodków, ale Fader nie chcial (podejrzewam, ze kreci go zamawianie z samochodu i tak sie nade mna zneca) i dokonalam zamowienia – DWA zestawy z plastykowa ryba. Podkreslam, ze DWA bo okazalo sie to dosc istotne – Fader tez slyszal, ze mowie dwa.
Dokonalam malej zmiany i zadysponowalam, zeby oba  te zestawy byly z frytkami w stylu imperialnym, myslac, ze beda takie fajne jak w Hiszpanii.
Na ucho uslyszalam kwote, na ekranie ujrzalam taka sama kwote. Wydala mi sie czegos wysokawa, ale nie oponowalam, bo moze ceny sie tak drastycznie zmienily, podjechalismy do okienka z czlowiekiem, uiscilam, dostalam kwitek, odczekalam na swoja kolej do kolejnego okienka i dostalam 3 kubly napojów.
Zaoponowalam, ze ja tylko 2 bralam. Dziewcze w okienku uparcie twierdzilo, ze 3, bo sa 3 zestawy z plastykowa ryba.
Zaprostestowalam mowiac ze to nie ja, bo ja tu, o prosze, na kwitku mam to za co zaplacilam (myslac, ze moze ktos inny zamowil 3 i ze ja nie chce cudzego zamowienia brac), a dziewcze porownalo kwotek z ekrane  ipowiedzialo cos niezrozumialego.
Mianowicie:
“wszystko sie zgadza – 3 zestawy z plastykowa ryba i frytkami w styli amerykanskim.”
No to juz nie dyskutowalam bo troche zbaranialam, tylko przekazalam napoje rownie zamurowanemu Faderowi.
Dziewcze mowi – prosze podjechac do nastepnego okienka, tego przy napisie dziekujemy i poczekac na reszte zamowienia.
Fader z tego uslyszal “przy napisie dziekujemy”.
Napisow “Dziekujemy” bylo dwa...
ha! 
Wreszcie jakies “DWA”. 
Jeden na ziemii przed tym okienkiem, ktorego Fader nie widzial, drugi na tabliczce jakies 3 metry dalej.
Podjechalam do tego okienka i tak stoimy, stoimy...

Po 5 minutach Fader zaczal na mnie krzyczec, ze ja zle stoje, ze ja powinnam stanac tam przy tej tabliczce (blokujac wyjazd zapewne, przelecialo mi przez glowe), ze stoimy tu jak takie glupki przy zamknietym okienku.
Ja bylam niepewnie przekonana, ze jestem tam gdzie trzeba, ale oglupiona tymi TRZEMA zestawami, ktorych nie zamawialam, a jednak zamowilam, uleglam w koncu tym wrzaskom i odjechalam spod okienka i stanelam ZA tabliczka na pierwszym wolnym miejscu.
Minelo kolejne 5 minut.
Wyglosilam krytyke, ze pewnie trzeba byl zostac gdzie stalismy, ale Fader nie przyjal tego do wiadomosci, bo jak sie okazalo on nic o okienku nie slyszal tylko ten napis.
W koncu sie wkurzylam i wysiadlam z samochodu.
Nie, nie celem porzucenia go, tylko celem udania sie do srodka i zapytania o te napisy i okienka.
I slusznie, bo nasze zestawy w papierowym worku lezaly nadal na goracej plycie, ale kto wie czy juz nie na granicy wyrzucenia.
Acha – cala ta sytuacja przypiskowa wydarzyla sie juz po 9tym kwietnia kiedy to moj ulubiony Mercury byl juz bardziej Retro niz niz Freddy...

22 comments:

  1. Hy hy hy, bruszczeta to byla jedyna w swoim rodzaju, ide o zaklad, ze drugiej takiej na prózno po swiecie szukac :D

    A Paella... no wiec Paella, ile razy ja jadlam (w Hiszpanii i Portugalii) tyle razy byla za slona. Moze tak ma byc, nie wiem. W kazdym razie ja mam na razie dosc, wole zamawiac pizze.

    Natomiast przy opisie pomidorów to az lezka w oku mi sie zakrecila, matkobosko, takie pomidory, pachnace, dojrzale, posiadajace SMAK a nie tylko wyglad pomidorów... Uwielbiam...

    A przy "szukac ryby w polu" to sie juz centralnie wzruszylam. Co za wspaniale, nowe przyslowie!!! uwazam, ze po milonkroc lepsze od wersji z wiatrem.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie probowalam nieprawdaz, ani tej bruszczety, ani tego chlabka z sosem pomidorowym, wiec nie wiem, ale skojazenie bylo tak blyskawiczne, ze musialam :)

      A widzisz, czyli mzoe tam byc musi, ze przesolone byc musi! Nie wiem czy dam jej jeszcze jedna szanse - podobno w Madrycie serwuje warzywne, Mac mojego CO mi meldowala, ale jakos jestem sceptyczna bo ona tez moze traktowac owoc moza jako owoc czyli opcje wege :D

      Pozostawionych nie zazartych pomidorow mi zal do dzis bo chociaz wygladu to one moze i nie mialy - pamietam sceptycyzm przy probowaniu, ale bogowie kulinarni, TAKI smak... eh...

      No prawda, ze 'szukac ryby w polu' to jeszcze bardziej celne niz wiatru? :) Czuje sie taka doceniona, ze jak mnie juz nikt wiecej w maju nie doceni to i tak mi nie bedzie przykro ;)

      Delete
    2. No ja warzywne jadlam, tylko! Moze ze 4 czy 5 razy, bo potem to wlasnie na pizze przeszlam jesli juz jedlismy na miescie. Nie wiem, o co kaman w tych paellach, ze takie slone. I obowiazkowo rozgotowany, ciapaty ryz. fuj. never again.

      Pomidory - no, czasem wyglada to to jak sierotka zabiedzona, a smakuje bosko. Juz sie nauczylam, ze trzeba kupowac na urlopie te lokalne, obojetnie jak wygladaja, byle urosly na miejscu i byly pelne slonca. Wtedy rozwalaja po prostu. Korsykanskie na przyklad to kupowalismy takie ledwo rózowe, a czubki mialy zielone - ale takie mialy byc, jak sie okazalo, byly przepyszne. O bogowie, uwielbiam "rasowe" pomidory :)))

      Za rybe dostajesz order :D

      Delete
    3. Byle nie odznake rybiego ogna (na wietrze hehehe) :D
      a czyli ten ryz kleisto-wodnisty to standard? Dobrze wiedziec, bo w czasach mojego wyspowego studiowania mialamdemo wykonania paelli w warunkach domowych, czyli na normalnej patelni i ten ryz nie byl taki wodnisto-ciapiasty, na oko. W konsum(p)cji nie uczestniczylam bo byla to paella owocowa - czyl iz owocami morza ;)
      Ja tesknie zawsze i wciaz za malinowkami :). czasem tu mi sie udaje upolowac cos o nazwie pink slicing tomatoes - to taka namiastka raju, z duzej odleglosci ogladana, ale lepsze niz nic nieprawdaz ;)

      Delete
  2. Noo, mRufo Droga, jak dla Ciebie za słone, to dopiero wynalazek! A może to tak specjalnie, żeby turysta pożarł, bo głodny, a potem popił butelką wina poleconą przez kelnera własnie do gaszenia pragnień popaellowych? (17euro lampka).

    Od Bożenki (nadal domowo bezinternetowej!!!21121!!j09#$%^&*() też masz order! Rybny order bez ryby (ani owoców morza) :D

    Oraz wszystkie pomidory malinowe świata też dostaniesz do orderu, bo Bożena akurat tych to nie lubi :P

    Lody serowe Bożence nieco zgrzytały po podniebieniu patykiem, ale jak polecasz to niech będzie :D Czyli w sensie że ser- twaróg, a nie ser- gouda? :D

    (p.s. na chromie - nota bene z tego samego źródła, bo blogspot, Bożenka może co najwyżej sie w kostkę kopnąć, a nie komentarz zostawić. niedorzeczność.)

    ReplyDelete
    Replies
    1. No totezz wlasnie po raz pierwszy od bardzo dawna sie zdziwilam, ze cos dla mnie ZA slone bylo ;)

      Serowe ze w sensie kremowego serka jakiegos - mascarpone moze, albo cos w tym biuscie, tfu guscie - twarogowatego :) NIE gouda.
      Owszem probowalam cheese and chives flavoured dougnuts, ktore supierdylionmarket na T wypuscil tak sobie z laski na ucieche. Interesujace dowiadczenie - kolega biurkowy owczenych nabyl i sie dzieli ze swoja ulubiona kolezanka z Lochow (bo jedyna) podzielil - nie koniecznie totalnie obrzydliwe, ale nie kupilabym. oprocz serowo-szczypiorowych slodkich mini paczusiow byly tez solno octowe, nadal slodkie ale chyba tych nie sprobowalam, bo akurat nie bylo jak kolega poszedl szukac tych eksperymentow szalonego kapelusznika na dopalaczach...

      No prosze - malinowyc Bozenka nie lubi? a to zaskoczenie, bo ja zawsze uwazalam, ze te sa najlepsze na swiecie...
      Podziele sie z Diablem, nie bede taka :D
      JA w ogole na androidowych fonach nic nie moga blogspota komentowac juz od dluzszego czasu... wot ciekawostka ;) tyle ze ja to raczej mowie, ze sie moge w d...e ugryzc anizeli w kostke kopac :D

      17 euraskuff za lampke... no moze to i taki podstep, ale ze mna byli na straconej pozycji, gdyz bedac turystka nie ryzykowalam lampki przed 4godzinna jazda na kwatere. nie no moze to byly 3 godziny... nie pameitam :D

      A te lody to sama bylam pelna watpliwosci, ale wyobrazilam sobie ten mrozony sernik czy cos.. :) zaskakujaco fajne byly, a ja prawdziwie nie lubie lodow dla samych lodow. Jak nie maja alkoholu, alibo nie sa na patyku (on-a-stick... ;) ) i pokryte strzelajaca czekolada to moga nie istniec ;)

      Delete
  3. w Hiszpanii dobre są tylko ciastka, na Kanarach podobno dobrze gotujo, ale nie byłam i nie będę, wiec od siebie nic nie powie nigdy, za to z pełną świadomością polecam te oto restauracje w Portimáo

    https://www.tripadvisor.de/Restaurant_Review-g189120-d5959210-Reviews-Dona_Barca-Portimao_Faro_District_Algarve.html

    tam sobie można wybrać rybę, która się chce zjeść oraz sposób jej przyrządzenia oraz tam właśnie jadłam najlepsze na świecie owoce morza właśnie z ryżem, co do pomidorów świeżych, to najlepsze są pomarańcze prosto z drzewa :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Owszem, ciasta (ciastek specjalnie nie jadlam za wyjatkiem miguelitos - regionalnego przysmaku, z czekolada, ktore mi nic nie urwaly, ale podobno te klasyczne z kremem lepsze) maja chyba dorownujace francuskim... i jest to moje osobiste zdanie.
      Restauracja totalnei nie dla mnie bo niecierpie ryb wszystkich (niektorych bardziej niz innych, ale lubic nie lubie zadnych), a owocow morza nie tkne dlugim kijem, nawet jak przyjdzie umrzec z glodu.
      Wyjatek potwierdzajacy regule to... kawior ;). No ale kawioru na codzien jesc sie nie da - a) bo zbrzydnie, b) bo nie kazdego na to stac ;)
      Tak, ze z pelna swiadomosci dziekuje postoje, ale moja noga w tej restauracji nie postanie ;)
      Przyjmuje do wiadomosci, ze inni moga lubic inne rzeczy, bo nie wszyscy musza lubic to co ja, a ja nie musze lubic tego co inni :P
      A co do pomaranczy to ja jednak upieram sie, ze najlepsze sa pomidory malinowe, moga nawet byc takie malo dojrzale - dojda w domu i pozre je z luboscia :P.
      W razie nadmiaru (malo prawdopodobne) podziele sie z Diable mw Bruaczkach, a Wy se z Bozenka jedzcie co tam wolicie :P

      Delete
    2. mnie te ciastka przypominały bardziej polskie od Szudy, normalnie smaki mojego dziecinstwa :D nieno pomidory i owszem, w końcu lata cale pracowałam w bio-warzywniaku, gdzie właściciele sami wszystko hodowali i jak był sezon na pomidory, to razem z szefem niosącym pełne ich skrzynki do sklepu, wchodził poetyczny ich zapach, przecierów czy keczupów wtedy w ogóle nie kupowałam, robiłam je sama i szczerze mówiąc, dluuuuugo musiałam się przyzwyczajać do frankfurckich bio warzyw, bo ani wyglądem, ani smakiem tych z Bad Ems nie przypominały, a głownie właśnie pomidory, nie mniej jednak pomarańcze prosto z drzewa to jest to, kiedy jezdzilam do Grecji na roboty, a przy okazji zjeździłam cały ten kraj wzdłuż i wszerz, wysp nie wyłączając, żywiłam się samymi owocami, miedzy inemi i świeżo zerwanymi pomarańczami :)))
      co do ryb i owoców morza, to większość nie mieszkających blisko czy nam morzem zarówno Polaków, jak i znanych mi Mniamców ich nie lubi, a na prawdę nie ma nic lepszego, jak świeżo złowiona ryba na patelni mmmmmmmm, a jadłam takowe nie tylko z kutra, ale nawet własnoręcznie złowione, w smażeniu leszcza, żeby nie było ości, jestem miszczem świata :D albo kilogram Pulpy z grilla mmmmmmmm ... kawior, jak i trufle oraz szampan są przereklamowane :D

      Delete
    3. Jako rzeklam - nikt nie musi lubic tego co ja - a ja nie musze lubic tego co Ty :P.

      Ryb nie cierpie, od najwczesniejszego dziecinstwa - ani smaku, ani zapachu. Ba wrecz brzydze sie. Ale jesli nie bedziesz usilowac smazyc mi ryby w mojej kuchni, to mozesz ja sobie zajdac ile wlezie :)

      Jak zyla moja RO to czasem jadalam dorsza jej smazenia, bo umialam tak go zrobic, ze ani nie smierdzial, ani nie smakowal ryba. Plastykowa ryba z fastfuda na eM ma podobnie wiec z braku laku, zagrozona glodem, moge czasem zjesc.
      Tak z raz w roku.
      Pomaranczy nie lubie, podobnie od wczesnego dziecinstwa, wole mandarynki, klementynki, tngerinsy i satsumy. I te wszystkie tylko zima kiedy sa deficyty swiatla naturalnego, a wiekszosc warzyw i owocow jest dojrzewana w transporcie.
      W ogole owoców w moim domu duzo nigdy nie ma (wyjatek - zamrazane maniacko maliny i borowki (na Wyspie jagody nie sa powszechnie znane) bo te bardzo lubie :) ).
      A jakby Ci tu powiedziec... Szuda mowi mi... NIC ;) inne regiony, inna dekada. Ale ciesze sie, ze znalazlas jakis pozytyw mimo wszystko ;).

      A kawior lubie mimo, ze bedziez mi go pewnie teraz usilowala obrzydzic :P
      1-2 razy w roku gosci w mojej lodowce i zadnym gownem babelkowym nie zamierzam go bezczescic :P
      Trufle zas to wylacznie czekoladowe ;), bo innych nie znam.

      Delete
  4. powie Ci tylko tyle, świeża ryba po prostu ryba nie śmierdzi :D tak mi teraz przyszło do głowy, ze tak długo z OMS wytrzymałam, bo jego Ciocia i Wujek mieli sklep rybny :D

    do kawioru nic nie mam, u ruskich jadłam ten straszliwie drogi z bieługi i na kolana mnie nie powalił, ogólnie to ja lubię wszystko jeść, jedynie grochówki nie ruszę oraz grochu, takiego co się go najpierw moczy bleeee ... Szuda, to był cukiernik, zarówno jak i Jurga, ten to jeszcze nawet jest ... wew Szczecinie oczywiście co widać po ich czysto polskich nazwiskach :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Czysto polskich :)
      U nas za moich mlodych lat kultowy byl Swiatkowski. Zamawialo sie tam ciasta i torty na zczeolne okazje, a jagodzianki mialy duzo jagod, a makowiec byl pelen maku, itp. Pozniej sie powazniejsza konkukrencja pojawila, ale on trwal dosc dlugo. Teraz nie wiem. W jego pierwszym lokalu na miescie w L, nadal jest cukiernia (polowa powierzchni oryginalnej) i lakocie maja nawet jadalne ,ale to juz nie to.

      Z bielugi nie jadlam :) az taka bogata nie jestem ;) zwykle wystarcza mi lumpfish, cokolwiek to jest.

      A tak apropos to zawsze przy gadkach o kawiorze w mojej glowie odtwarza sie ten oto dowcip:
      w restauracji
      -Co to jest kawior?
      -Jajka jesiotra
      -To poprosze 2 na twardo.

      ;)

      Grochowki i fasolowe uwielbiam, ale nie umiem ugotowac. Podobnie jak prawdziwego bigosu. Specjalizuje sie w tzw kapuscie postnej w roznych odmianach ;).

      Mnie ryba nawet swieza smierdzi. Nic nie poradze.

      Delete
  5. o przypomniałaś mi, ze nie cierpię fasolki po bretońsku (wyparłam obym zeza nie dostała :D )aż mną wszcząsło na myśl o tym daniu brrrrr ;)

    przypomniałaś mi jeszcze, ze na Wełtyniu, wyspa pod Szczecinem, gdzie moja robota miała domki wypoczynkowe i gdzie jezdzilam regularnie na ryby, znaczy łowić tez, było jednego roku w jeziorze tyle szczupaków, ze robiliśmy z nich frytki do brydża :D

    u ruskich byłam na wymianie studenckiej, w Moskwie i w Taszkiencie, przedtem oni byli u nas w Szczecinie i właśnie w Taszkiencie był kawior z bieługi, jako poczęstunek gospodarzy, a później dzielili marihuana i samogonem :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. No to wyobraz sobie, ze moje uczucia do ryb sa takie, o ile nie silniejsze niz Twoje do fasolki po bretonsku, a takze grochowki z suczonego grochu na raz wziete.

      Ryby lowic to nawet lubie - pod warunkiem, ze nie mam maniaka za kompana i nie przeszkadza mu cicha pogawedka podczas procesu lowienia ;)

      u Ruskich nie bylam. Samogonem dzielili moi zaprzyjaznienie Australijscy Ruscy, stad znajomosc tego tematu ;)

      Delete
    2. wyobrażasz sobie moje czteroletnie dziecko ze mną w szuwarach na łódce, przez osiem godzin łowiące ryby w ciszy? teraz wiesz, dlaczego twierdze, ze nie ma złych dzieci, za to są zli rodzice :D

      Delete
    3. Jak to mlodsze to sobie doskonale wyobrazam. Siebie tez w takiej sytuacji sobie wyobrazam, szczegolnie jak oprocz rodzica byl tam ktos obcy w tej lodce :).
      Mojej CO zas, ni cholery sobie nie wyborazam bo ona ma permanentne roszczelnienie jamy gebowej, chyab ze spi, albo ogloda cos fascynujacego ;). Ale rybki bardzo lubi jesc - ewidentnie nie w ciocie sie wdala w tym temacie :)

      Delete
  6. nie, to Straszne! Młodego na ryby nie zabierałam, bo mieszkałam już tutaj, a tutaj są baaardzo dziwne przepisy wędkarskie, wiec dałam sobie spokój :)
    Magd, jakby jej płacili, jako dziecku i teraz tez żadnej zmiany nie ma, po zlotowce za słowo, to bym miała giga-tony tych złotówek, z tym ze zawsze potrafiła się skupić na wykonywanych czynnościach, już jako kilkumiesięczne pachole nawet :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Strasznej nie poznalam, to nie wiem czy moge sobie wyobrazic ja na rybach :)
      U nas tez z tym lowieniem to jakas porazkach - na wodach otwartych to jeszcze, ale slodkowodne to sie jakies licencje na konretne lowisko wykupuje, czy tam na region, czy cholera wie na co :). Jedno lowisko nawet znam, ale nei wiem jak sie na nim biega, znaczy lowi :)

      Delete
    2. otototo !!! nagrzeczony Swietki i sama Swietka łowią ryby na tutejszych wodach, ale właśnie nie maja na wszystkie, bo na każdą wodę trzeba mieć pozwolenie czy jakoś tak ;)

      Delete
    3. Pozdrowienia dla Swietki :)

      Delete
    4. dziękuje, przekazałam :) Swietka w Omsku u mamy jest na wywczasach :)

      Delete