Jak slowo daje zawsze myslalam (przed migracja), ze istnieje tylko karma, a tu wszystko wskazuje na to, ze istnieje tez rodzaj anty-karmy albo kotrarmy.
Czyli nie rób komus dobrze, bo ci sie moze odplacic z buta. W moim przypadku odplacanie zwykle robia sily wyzsze techniczne.
I tak na przyklad we srode bardzo póznym wieczorem, z nieznanych nikomu powodów zaoferowalam osobie, która przegapila ostatni pociag, ze ja podwioze.
Co tez uczynilam.
Juz w drodze powrotnej bylo fajnie, ale bylam przygotowana, bo jadac z pasazerem zaobserwowalam, ze kawalek drogi powrotenj stanowi droge zamknieta, wiec pieczolowicie wygladalam objazdu i nawet mi sie to ladnie udalo.
Nastepnego dnia bylam taka nietomna, ze nie zapakowalam sobie nic do jedzenia, a jak jestem mocno niewyspana to potrzebuje wiecej paliwa, bo jednak nadal musze zasilac jednotke centralan ciagnaca na wysokich obrotach.
Nietkórzy moze mysla, ze praca umyslowa to letka jest i nieobciazajaca, ale niestety moja jednostka centralna wymaga paliwa wysokoweglowego, inaczej szybko sie buntuje.
Nie ze górnik na przodku, ale po 4 dniach na diecie bialkowej niby glodna nie bywam, ale po 8 godzinach pracy w drugim jezyku to ja juz wylacznie na instynktach funkcjonuje i o mysleniu nie ma mowy.
Ale nie w tym rzecz - mianowicie udalam sie po pasze do kantyny i kupilam sobie ladnie wykladajaca kanapke, wlasciwie to KANAPE, z szynka i serem.
Jakies tam zielsko w niej bylo, ale nie rocket (po naszemu roszpunka), której nie cierpie, bo jak dla mnie smakuje jak wolowina z pieprzem, a pieprzu (czarnego) tez nie cierpie.
Za to byla z picklem.
Co nawet toleruje, bo troche sie juz do tutajszych chutney i pickle przyzwyczailam i nawet niektóre z nich kupuje dobrowolnie.
Niestety bylo to pikiel rodzynkowy.
A chyba od pieprzu czarnego i roszpnuki to wylacznie mumifikowanych winogron nie cierpie bardziej.
Pomamrotalam sobie pod nosem, ze jeszcze mi tylko tego do szczescie brakowalo - to juz lepszy byl ten pieróg z serem na slodko okraszony skwarka.
Wydlubalam z obrzydzeniem rodzynki (niektóre z pyska, bo sie tak sprytnie kryly za zielenina, ze paru nie wypatrzylam) i spozylam reszte bez obrzydzenia ale i bez wielkiej przyjemnosci.
Wczesnym popoludniem odzyskalam nieco wigoru i postanowilam rzutem na tasme oraz spontanem pójsc sobie do kina.
Taki film byl, ze Bad Times at the El Royale (czyli Kiepskie czasy w El Royale) i spodobal mi sie tak sklad jak i tytul, wiec wydarlam z biura o 4.15 i pojechalam do kina.
Przy kasie poprosilam, ze chce jeden siedzacy na Bad Times at the El Royale.
VIP? nie dziekuje, zwykly poprosze. A gdzie - a nich bedzie na koncu.
Nawet nie swirowalam, ze przy oknie, bo jednak kreatywnosc mi nadal od niedospania kulala.
Pobralam bilet, zapodalam nawet przekaske (NIE popcorn), napój mialam wlasny, skitrany w torbie.
Polazlam do salki, sprawdzajac po drodze jej numer i numer rzedu - czyli spojrzalam na bilet na tyle dlugo aby odczytac ze screen 11, i miejsce jakiestam.
Miejsce to ogólnie mnie malo obchodzilo bo wiem, ze przed 17ta to oni je tak sobie z laski na ucieche przydzielaja, bo tlumów nie ma.
Usiadlam zatem po uwazaniu (mozliwie daleko od juz obecnych klientów) oraz na tylku i zaczelam spozywac przekaskem, zabijajac czas reklam i zajawek. Akonczylam pozywienie w sam czas na koniec reklam i wyciagnelam puszke napoju z torby celem przeplukania ryja po nieco palacych papryczkach.
Minely zajawki i pojawil sie napis, ze zblizajacy sie seans jest przeznaczony od lat 12
na co troche baranina zaczela ogarniac, bo mialam wrzazenie, ze film byl od 15, ale czytam se dalej i tytul brzmi:
The house with clock in it's walls.
Tu juz zbaranialam porzadnie i tylko w desperacji pomyslalam, ze moze im sie plansze pomylily (jakie plansze idotko, wrzasnela zirytowana podswiadomosc, przesz to wszystko na tasmie jest czy tam jakims innym nosniku) i czekalam jeszcze chwile, ale okazalo sie, ze nie.
Ze to jednak inny film. O domu z zegarkiem w scianach.
Refleksyjnie pomyslalo mi sie, ze no tak: chcialam czas, mam czasomierz w sumie czego sie czepiam...
Wiadomo czyje. Obrazek w wiki. |
Wydarlam z salki jak piorun kulisty.
No dobrze, kulistosc to i owszem, ale predkosci troche ograniczona bo i schody i ciemno i wscieklosc.
Popedzilam do kolesia z obslugi, którego wczesniej nie bylo i pytam go w której salce jest Bad times at the el royale. Chlopak mnie troche nie pojal (mozliwe ze sie z emocji troche zaplulam) i pyta wzajemnie, ze o której? Nie, o której to ja wiem, tylko gdzie, bo mi dali zly bilet.
Chlopak spojrzal na mnie nieco baranim wzrokiem - heh, baranina sie udziela - ale zanim cokolwiek powiedzial zorientowal sie, ze sobie jaj nie robie i prawde mówiac jestem nieco wpieniona.
Aczkolwiek zaczyna mnie juz sytuacja smieszyc, czego jeszcze zewnetrznie nie widac, ale zaraz bedzie.
Wyrwal mi bilet prezoraszajac, kazal poczekac i zapewniajac, ze film sie jeszcze nie zaczal, sam poszedl wymienic mi bilet.
Nie wiem po co bo cena jest taka sama, ale bylo mi wszystko jedno i wlasnie zaczelam rechotac.
Owszem moglabym obejrzec ten drugi film ale ja akurat chcialam cos dla bardziej doroslego odbiorcy niz 12latek.
Po paru minutach, z nowym biletem udalam sie na salke - nomen omen 10, czyli tuz obok.
Usiadlam sobie gdzies tam, znowu majac w odwloku wydrukowane koordynaty i uswiadomilam sobie, ze puszka z napojem, prawie pelna zostala w salce 11.
Niby moglam przebiec (i pewnie powinnam byla), ale juz mi sie nie chcialo.
Obejrzalam sobie prawie wszystkie reklamy i wszystkie zajawki po raz drugi - bo mój seans zaczynal sie 9 minut pózniej niz ten zegarkiem i wreszcie zaczal sie wyczekany film.