Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday, 27 June 2016

Zaslyszane - V opowiada.

Otoz jest tak.
U Bozeny walneli reklame na wejsciu na plaze, maskujac bezblednie horyzont reklama samochodu francuskiej marki o malownczej nazwie Cactus.
Samochod jest mi znany wizualnie i uwazam go za zabawny, ale nie w kategoria "pozadany".
Natychmiast przypomniala mi sie historia opowiedziana mi w miniony wtorek, przez V - moja wielonarodowa przyjaciolke, u ktorej pieklam przygodowo rozne ciasta.
Otoz od mniej wiecej 3 lata V mieszka w Paryzu. Od przeszlo roku przeniosl sie tez tam jej maz wraz z psem. Pies jest wielorasowy, jak sok wieloowocowy, bardzo przyjacielski, a tak w ogole to jest to psica imieniem Molly i zarazem rescue dog.
Molly, Pies podroznik, Oz, 2007.
Obecnie Molly jest juz starsza pania, ktora na emeryturze osiadla w Paryzu. Za mlodu jednakowoz byla dusza niepokorna, pozbawiona manier i wiecznie chetna do przytulania sie. Psica jest sredniej wielkosci, zadne tam mikre zwierze kieszonkowe, ale tez nie wilczarz czy owczarek niemiecki.
V jest z mojego pokolenia, z korzeniami slowianskimi i takaz dusza, a z pierwszego malzenstwa Australijka. Wyjasniam to zeby dac poglad na typ ludzki - wyluzowana ogolnie, nie przyklada wagi do luksusow nieuzytkowych, lubi przyjemnosci, a ja ktrzeba zakasze rekawy i machnie widlami. No musi taka byc bo inaczej nie zaprzyjaznilibysmy sie az tak bardzo. A rownoczesnie zawsze wynajduje humor w kazdej sytuacji, do czego i ja daze.
Maz podobnie - te same korzenie mniej wiecej tyle, ze koszerne i podobnie wyemigrowal zez/za pierwsza zona.
V po przekroczeniu magicznego wieku drugiej mlodosci miala nawet faze na niewymuszona elegancje, ale mozliwe ze tylko do pracy.
Na urlop w ubieglym roku panstwo (potencjalnie z wizytujaca ich corka V) wynajeli samochod i wybrali sie na wybrzeze Normandii - do miejscowosci o nazwie Deauville - tzw Paryska Riwiera. Dla tych co znaja - takie Bournemouth tylko uperfumowane, w koronkach i na obcasach bym powiedziala ja, patrzac na profil jednego i wspomnienie z wizyt w tym drugim ;)
V opowiada (pieknym polsko-ruko-angielskim jezykiem, bo francuskim ja nie wladam):
"Wynajelismy samochod - *** Cactus - znasz? (tu ja potakuje) No wlasnie, szpetny jak listopadowa noc. Ale wiesz jak to my - samochod to samochod. Przeciez nie bede w Paryzu trzymala samochodu na stale, zeby wyjechac w nim na urlop dwa razy w roku, tak? (znowu potakuje, chociaz w glebi duszy sie nie zgadzam) No wlasnie.
No i wiesz Deauville, to jest taki resort, super elegancki, elity paryskie mialy tam zawsze rezydencje letnie, kasyna, wyscigi konne, festiwale filmowe, przyjezdzaja znani aktorzy, wszyscy jezdza w luksusowych samochodach, kabriolety, sportowe auta. Damy w etolach, w diamentach, na szpileczkach, z pieskami w torebkach, faceci w koszulkach polo od piers kurde i butach pokladowych, no wiesz, smietanka towarzystwa. (tu zaczynam czuc zblizajac sie akcje)
Na to zajezdzamy my na tym Kaktusie, wszyscy juz sie gapia, wysiadamy przed hotelem, zupelnie sie nie przejmujac deficytami elegancji, w wakacyjnych t-shirtach i wytartych jeansach, (corka) jak to Australijczycy, tylko jej UGGy boots brakuje, bo w japonkach, z Molly, a przeciez to juz staruszka, posiwiala, niepokorna jak zawsze. Ludzie dokola az sie zatrzymuja, tylko sobie marginalnie pomyslalam 'jak to dobrze, ze przynajmniej mam kolczyki z brylantami!!'.
(ja rycze ze smiechu, na rowni z V)
Molly na domiar zlego dostala akurat sraczki, musiala zatrzymywac sie na kazdym trawniku, my za nia z torebkami, bo wiadomo... "
Tu juz nie wytrzymalam i poplakalam sie ze smiechu, bo przeciez wszystko to widzialam jako zywo okiem wyobrazni.
Podejrzewam, ze wszystko inne udaloby sie paryskim jelitom zignorowac, gdyby nie to wejscie smoka w Kaktusie...
W sumie to chyba mogloby byc gorzej - wszak istnieje tez francuski samochod typu Captur... prosze sobie wyobrazic wjazd do takiego resortu w Kapturze!! ;)

-----------------------------------------------

Oczywiscie jak to ze mna bywa jedno wspomnienie ciagnie za soba kolejne, a ze znowu jest to relacja V, to prosze bardzo.
Rzecz dzieje sie mysle przed 2010 rokiem lub w jego poczatkach - powiesc slysze bedac akurat na ostatnich, jak dotad wystepach goscinnych w Oz.
Krotko po slubie, z mezem numer 2 zakupili sobie dom w innej dzielnicy Sydney i zaprzyjaznili sie z para immigrantow rosysjkich, ktorzy pracuja/prowadza biuro podrozy - Masza i Sasza.
Korzystajac z uslug tegoz biura pojezdzili sobie troche po Azji, a to sami, a to z owymi przyjaciolmi, no i raz postanowili skorzystac z okazji i sie odchamic nieco bardziej lokalnie.
Odbywala sie akurat wystawa malarastwa jakiegos tam w Melbourne. Taka wedrowan wystawa, ze byla tu miesiac, pozniej gdzie indziej itp. Jakos mi sie kolacze ze byla to wystawa prac mniej znanaych Slavadore Dali, bo ja na niej bylam pare late wczesniej w Stolycy, ale mozliwe ze herezje wyglaszam. Moglo to byc na przyklad malarstwo wspolczesne szeroko pojete.
V opowiada:
"Postanowilismy sobie pojechac na te wystawe, bo to takie kulturalne wydarzenie, poza tym (corka) wrocila z wygnania (u ojca - meza numer 1, bardzo nieudanego egzemplarza podobno, gdzie udala sie w ramach buntu dzieciecego i juz po poltora roku chciala wracac, ale spedzila tam nieco dluzej ze wzgledu na rok szkolny) i chcialam zeby i ona zobaczyla cos wiecej niz tylko programy w reality TV, no wiesz, odchamic sie troche chcielismy. Sasza mial akurat promocje lotnicza do Melbourne no to skorzystalismy, bo do tej pory te promocje byly na prawde fajne, wiec pomyslelismy - dlugi weekend doskonaly pomysl. Wykupilismy zatem pakiet - lot plus hotel. (corka) w ogole nie chciala jechac, no ale namowilam ja obiecujac wyprawe na zakupy przy okazji. No i pojechalismy. Na lotnisku okazalo sie, ze lecimy jakas nikomu nie znana linia lotnicza Tytan czy Tygrys. Przy odprawie powiedzieli nam ze musimy doplacic za bagaz, wiec juz sie wkurzylam i zadzwonilam do Saszy. On wyjasnil, ze to prawda, trzeba bylo albo zaplacic z wyprzedzeniem i taniej, albo teraz na lotnisku. No to juz trudno zaplacilismy, ale juz sobie obiecywalam, ze z Saszy uslug korzystac wiecej nie bede.
Po odprawie wreczyli nam nasze bagaze i powiedzieli, ze mamy ja sami zaniesc do samolotu!! (tu pokiwalam ze zrozumieniem glowa, bo widzialam juz taki myk na Planecie Ojczystej gdy kolezanka ze Szwecji odlatywala z Etuidy tania linia lotnicza i po zwazeniu i obklejeniu walizki wreczono ja jej z powrotem i pokazano gdzie ma isc...)
No dobra, jak trzeba to trzeba. Lecimy z tymi bagazami do wyjscia, a tam okazuje sie ze nie ma ani rekawa, ani nawet autobusu, tylko trzeba po plycie lotniska zapieprz*c pieszo do samolotu. Ja juz mialam dosyc. Spoceni i zasapani wbilismy sie do tego samolotu. Walizki poszly juz osobno chwala Panu! Lecimy samolotem, wszystko sie trzesie i halasuje... szklanki wodu do picia nie podadza, za wszystko trzeba placic, chcialam wina, a oni, ze nie ma. No cyrka, mRufa, mowie Ci czysty cyrk.
Po wyladowaniu przynajmniej bagaze pojechaly same, bo juz widzialam jak bijemy sie z reszta samolotu o te bagaze i biegniemy znowu przez plyte lotniska do terminala.
Z lotniska, taksowka do hotelu, a tam nam mowia ze nie mamy rezerwacji.
No prawie upadlam z wrazenia.
Wscieklam sie tak, ze kazalam (mezowi) dzwonic do Saszy bo przeciez ja bym go rozdarla.
Sasza kazal sie uspokoic i powiedzial, ze to zalatwi. No to czekamy w recepcji, noc juz zapadla, zmeczeni, spoceni po tych biegach po pasie startowym. Po godzinie Sasza dzwoni i mowi, ze wszystko wyjasnil, ze to w hotelu nawalili bo ma potwierdzenia i wyslal im faxem.
Dostalismy klucz, idziemy do pokoju. A w pokoju mila niespodzianka - swietnie wyposazony barek.
Usiedlismy i mowie do (meza) 'otworz wino kochanie, napijemy sie, zrelaksujemy...' (Maz) otwiera butelka, nalewamy do kieliszkow, pociagam lyczka... a to herbata!!!
(tu ja juz placze ze smiechu) Rozumiesz mnie? Poprzedni goscie wypili wino i nalali herbaty zeby nie placic!! Tu juz nie wytrzymalam, zadzwonilam do obslugi hotelu i powiedzialam co o nich mysle. Po kwadransie mielismy nowa butelke wina, na koszt hotelu z przeprosinami.
Ale u Saszy juz nie wykupujemy wycieczek..."

-----------------------------------------------

Mnie zas od razu przypomniala sie porownywalnie surrealistyczna scena, gdy czekalam pod domem na taksowke, ktora miala odwiezc mnie na dworzec autobusowy w O, gdy wlasnie jechalam do Oz. Taksowka spózniala sie skandalicznie. Juz miala dzwonic do firmy taksowkowej z donosem (bo kurde blaszka, jak ucieknie mi autobus to bede mialam bardzo ciasno na samolot!!), gdy taksowkarz nadjechal.
Statecznie nadjechal.
A ja zdebialam, bo nadjezdzajac popijal sobie podczas tego podjezdzania herbatke...
Z ceramicznego kubeczka z rozyczka sobie popijal. Z takim wytlaczaniem na ceramice.... Pamietam ten kubeczek jakbym na niego wlasnie patrzyla.
Z tego zaskoczenia, jedyne co z siebie moglam wydusic to, ze jest tak pozno ze ja teraz to poprosze o kurs na przystanek w polowie drogi miedzy dworcem a park&ridem bo na dworzec juz nie zdazymy.
Myslicie ze przeprosil? A skad. Kiwnla tylko poblazliwie (!!!) glowa, lyknal jeszcze herbatki i odstawil kubeczek gdzies w nogach, na spodeczku!! Slowo daje, ze na spodeczku bo slyszalam charakterystyczne sczekniecie ceramiki.
Cala podroz przezylam w nerwach bo raz, ze to spoznienie, a dwa ze przeciez ten kubeczek jak nic mu sie przewroci, wturla pod pedal hamulca i jak nic nas zabije...
Jakby tego bylo malo to mimo, ze mu powiedzialam, ze chce na przystanek autobusu lotniskowego to ten durak, zeby nie powiedziec dosadniej, wypuscil mnie po przeciwnej stronie ulicy... Wprawdzie usilowal dokonac zwrotu, zeby zajechac na ten przystanek, ale ja juz mialam dosc i uznalam, ze szybciej przejde sama, zaplacilam (bez napiwku!!) i ucieklam.
Jego szczescie, ze zdazylam na ten autobus bo jak prawie nigdy tego nie robia, tak zlozylabym zazalenie.

Friday, 10 June 2016

Kuszenie losu, czyli co spotyka mRufe, w podrozy, gdy Merkury jest w retro...

Zaczelo sie od tego, ze opisalam moje przygody z lataniem po czym, gdzies u Bozeny wspomnialam, ze mozliwe iz sobie polatam wkrotce znowu, na co odezwala sie Marga mowiac "przylec do nas to pokazemy Ci samoloty prawdziwe, a nie jakies tam popierdulki (nie uzyla tych slow, ale wiadomosc byla jasna - chesz pomacac DUZE, przylataj).
A jak to moj kumpel Tony swego czasu powiedzial ja z tych co "jezdza na narty" a nie "gledza o jezdzeniu na narty".
Przeszkody byly rozmaite, w tym proba wykonczenia Margi przez podstepnego dochtora, ale zostaly pokonane i nagle okazalo sie, ze mam bilet na niemieckiego orla, powrotny zreszta i kurde bede leciala...
Oczywiscie wiedzialam, ze bede leciala z Merkurym lezacym do tylu wiec mentalnie sie uzbroilam w co popadnie wiedzac, ze moze byc ciekawie.
Przyszedl dzien podrozy.
Na lotnisko mi sie wyjechalo jakis kwadrans pozniej niz planowalam, ale jako, ze bylo to kwadrans po 5tej rano to jednak uznalam, ze nie bedzie jakos tragcznie. I faktycznie na parking dojechalam w ciagu godzinki, tam umknal mi jeden bus terminalowy, ale nie przejelam sie tym bo musialam dokonac zamiany - wyjac kurtke deszczowa, a schowac sweter i w ogole zamienic ten sweter z tym spakowanym, bo wg prognozy poczatkowe mid-20s skoncza sie w piatkowy wieczor, tam na miejscu, a wracac bede w zimnych ogrodnikow zapewne. I tak tez bylo. Jakby ktos sie ciekawil skad mialam takie doskonale trafne prognozy to zapraszam na The Weather Channel (weather.com), ktory bardzo trafnie obskakuje jak sie okazuje i Wyspe i okolice Frankfurtu i nawet Planete Ojczysta.
No ale nie w tym dzielo. Na terminal dojechalam, bylam juz odprawiona i z karta ale musialam sobie wydrukowac naklejki na bagaz, bo na Heathrow samoobsluga jest na poziomie conajmniej Ninja, jak nie Jedi, co kto woli.
Zawsze mam troche dylemat bo skoro mam karte to wkurza mnie koniecznosci drukowania jej ponownie, ale tym razem zostalam troche na sile uszczesliwona przez obsluge pomoca. Pomoc byla o tyle pozyteczna, ze odkrylam iz czasem jest opcja wydrukowania samego paska z nalepkami!!

Przypomnialam mi sie, jak zawsze w takich okolicznosciach moja przygoda z maszyna do odpraw chyba w Melbourne, a moze na Tasmanii.. Nie jednak Melbourne bo byl to jedyny raz kiedy lecialam EasyJetem. Otoz poszlam pelna ufnosci do maszyny, ktora wlasnei sie zwolnila i z mysla "a co, przeciez lubie innowacje, a nie lubie stac w kolejkach, to sie odprawie z maszyna" przystapilam do dzialan, wzystko szlo doskonale, dopoki nie wybralam opcji "drukuj dokumenty podrozy", kiedy to maszyna powarczala, pocharkotala, szarpnela sie lekko, zadrzala z desperacja i... wyplula z siebie 1/3 karty pokladowej... co gorsza te niewlasciwa 1/3 bo bez kodu paskowego i numeru siedzenia. Zmartwialam na moment, a w glowie zaszalala mi burza mysli, a takze wyzwisk, ze zachcialo sie glupiej krowie innowacji, a nie laska jak wszyscy, postac w kolejeczce? To teraz bede jak ten baran stala na koncu, a moglam juz dochodzic do kasy, tfu, stanowiska odpraw...
Uruchomilam konczyny i rzucilam sie ku najblizszej osobie w mundurku z pomranczowymi dodatkami i z niemrawa jeszcze pretensja zaprezentowalam 1/3 karty, ale juz mi dowcip ruszyl bo pytanie zadalam "Czy to oznacza, ze mam tylko 1/3 siedzenia??"
Okazalo sie, ze to nie tylko skonczony papier, ale w ogole zdziwko, ze automat cokolwiek mi dal bo podobno mieli jakies problemy z nimi od rana i nikomu nic te maszyny nie dawaly. Od razu poprawil mi sie humor, ze ja chociaz te 1/3cia dostalam i udalam sie poslusznie za pania z obslugi celem odprawienia mnie przez interfejs bialkowy.

Odprawiona, z oblepiona walizka, jakis kwadrans przed ustatowowo-zalecanym czasem odprawy udalam sie zdac walizke, a nastepnie dokonac kontroli.
Oczywiscie zapiszczalam na bramce i chyba byla to kumulacja zelaza we krwi, bo obmacano mnie wcale nie w okolicy klasycznego odrutowania, ale nic to, wazne ze przeszlam.
Pierwsze co zrobilam to dokonalam zakupow sniadaniowych, nastepnie ruszylam na zakupy reszty prezentow. Przed wejsciem na sklepy sprawdzilam status lotu i wszystko bylo pieknie - numer bramki niby podadza za 45 minut. Czyli luz blues i obwisle skarpety.
Zanurkowalam do sklepu, wybralam tam na spokojnie stosowne fanty, dokonalam tranzakcji, wyszlam z mysla, ze moze z babska uzupelnie swoj zapach - odkad dostalam cynk, ze moze bedzie wycofywany to nie marnuje okazji i staram sie miec zawsze jedna pelna flache w zapasie - jako zapachofob przez 30 lat szukalam aromatu ktory nie wywolywalby u mnie reakcji negatywnej, wiec tego... no wlasnie...
Wyszlam zatem z tego sklepu i od niechcenia zerknelam na tablice informacyjna...
CO???
Wroc.
Moj lot o 8.30 ....status... ODWOLANY
Ale jak to przeciez 20 minut temu wszystko bylo na doskonalej drodze?? A 30 minut temu mnie przeciez odprawiali, to jak to, co sie stalo??
Rozejrzalam sie nieco otepiala i po prawo wpadly mi w oko stanowiska niemieckiego orla.
Ruszylam, nieco niemrawo ale i ze stoicka rezygnacja (Merkury w Retro...) w ich kierunku i dochodzac do kolejki, bardzo mikrej zreszta, pomyslalam ze zerkne co mi tam na telefon przyszlo w tej sprawie.
Oczywiscie, na telefonie sa 2 smsy od niemieckiego orla (skubany dobry jest tak pazurami nadrapac). Jeden ten nowszy mi mowi, ze zostalam przebukowana na 10.30, a drugi ten starszy, ze odwolany lot i ze mam isc do obslugi linii lotniczej.
Jakos nie chcialo mi sie uwierzyc, ze to tak bezbolesnie przejdzie - ze odwolany i nic nie musze zalatwiac, wiec stanelam w tej kolejeczce do okienka i zaczelam powiadamiac Marge oraz biernie podsluchiwac innych pasazerow.
Bylo nas wyjatkowo malo i tylko pare wojowniczych dusz wsrod nich. Jedna para chciala uzyskac przeprosiny, czego chyba nie uzyskali, a opcjonalnie byli sklonni przyjac jakas inna rekompensate, jedna pani w czerwieni leciala na spotkanie biznesowe na lotniskowej sali konferencyjnej czy moze w pobliskim hotelu i musiala poprzesuwac wszystkich ze spotkania oraz swoj lot powrotny bo miala wracac zaraz po spotkaniu. Caly czas kiedy stalam czekajac na swoja kolej usilowala naklonic stoicka afro-brytyjke ze stanowiska zeby przelozono ja na inna godzine takze po poludniu i trafiala na bardzo pomocno wyjasnienie "Nie moge przesunac Twojej rezerwacji na ten lot bo nie jest on odwolany/opozniony" Z jednej strony wspolczulam kobieci w czerwieni, a z drugiej dziewczynie z obslugi, bo wiem jaki poziom uprawnien dostaja w takich sytuacjach osoby z pierwszej linii oporu... znaczy wsparcia.
Facet z mojego stanowiska byl lepszy - zapytany czy aby na pewno mam miejsce w locie o 10.30 i czemu odwolano kompletnie zignrowal drugie pytanie, a na pierwsze odparl, ze tak mam i nawet nie drgnal celem np wymiany mojej karty pokladowej.
Zdaje sie, ze warknelam troche na niego w tym momencie, bo poczatkowo wykazywal sie energia i predkoscia muchy marcowej w gestym budyniu, co (warkniecie) nie wiedziec czemu bardzo go zmotywowalo i zaczal kombinowac z jakimis kodami, probujac, jak zgadlam po 10 minutach szarpaniny (jego nad klawiatura), dac mi jakis refund voucher czy inny bon na posilek. Przy okazji wykrylam, ze z calej obslugi 4 okienek, ani jedna osoba nie umialam tej funkcji uzyc.
Slowo daje, ze nie domagalam sie zadnej rekompensaty bo uwazalam ze skoro i tak lece to chyba mi sie nie nalezy. Wiem ze za 3 godziny opoznienia sie nalezy, ale za 2? Nie wiem.
Okazalo sie, ze jednak chyba nie, bo po kolejnych 5 minutach oddal mi nowa karte pokladowa bez slowa. Troche zniecierpliwiona zapytalam, na co tyle czasu czekalam, na co odparl bez zwiazku "Everything is ok".
Tu powtorzylam w duchu mantre 'Merkury w Retro'.
Bardziej rozbawiona, niz zirytowana pobralam karte i poszlam siedziec, a takze spozyc to zakupione sniadanie, ktore niestety okazalo sie chybione - razowa bulka w EAT - odradzam...
Lot oprocz tego, ze pelen, byl tez nieco opozniony (btw wczesniejszy - o 9.30 byl pelen i nie przyjmowali na niego "uchodzcow" z 8.30).
Podczas lotu kapitan cos tam mamrotal, ze witamy na pokladznie niedobitkow z 8.30, ktory byl odwolany bo jakis samolot wczoraj nie wrocil na czas, ewentualnie nie wylecial lub tez nie dolecial (slowo daje gledzil takie glupoty, ze spodziewalam sie naglowkow w prasie o tajemniczo zaginionym samolocie orla niemieckiego), przez co dzis rano nie mogl leciec z Wyspy, dziwne to troche bylo, bo ten 8.30 wcale nie byla pierwszym lotem...
Cos zaczelo mi sie knuc pod czerepem, ale jeszcze niejasno, bo jednak w przeciwienstwie do Bialego Orla, niemiecki orzel serwowal jedzenie.
Bezplatnie.
Snack bardziej, ale jednak - i nawet 2 opcje do wyboru.
Ku mojemu nieopisanemu szczesciu byla to kanapka z niemieckiego chleba, wiec poczulam sie prawie jak na Planecie Ojczystej, bo pieczywa Wyspowego mam powyzej uszu. Jak ktos lubi chlebek a konsystencji mokrego papieru toaletowgo - zapraszam... bedzie mu jak w Raju...
Ja nie. Nie lubie znaczy.
Dolecialam.
Na lotnisku jak stary bywalec udalam sie prosciutko do bramek biometrycznych. Do nich prawie nigdy nie ma kolejki, bo jednak ludzie jeszcze nieufnie podchodza do takich wynalazkow.
Ja zas majac juz za soba szereg porazek na tym polu bylam zywo zinteresowana czy uda mi sie polozyc system - albowiem wylecialam z Wyspy na dowodzie, a do Niemiec usilowalam wejsc na paszporcie :).
Otoz nic z tego - system przyjal mni jak maslo cieply noz i juz po chwili bylam w strefie Schengen. To sie nazywa niemiecki porzadek :)
Podbudowana tym sukcesem udalam sie na polowanie - polowanie na wlasny bagaz.
Tasme zlokalizowalam bez problemow, jezdzila wokolo i glosila napisem, ze bagaze ida. Dziarsko ruszylam w jej kierunku, sokolim okiem obczajajac lezacej na niej walizki..., a ta cholera sie zatrzymala...
Na to i ja sie zatrzymalam, baraniejac rzecz jasna na poczekaniu.
Przez dluzsza chwile stalysmy tak obie, patrzac na siebie wymownie, po czym ja poddalam sie i ruszylam pierwsza, celem usiadniecia na okolicznych siedziskach.
Nawiazalam kontakt z Marga, ktora zalamala mnie mowiac, ze NIE MA transparentu i ze jest ubrana na niebiesko (to nie dla zalamania, tylko celem identyfikacji), zapomniajac ze ja jej zdjecie widzialam na Fejs-zboku, odwzajemnilam sie zatem informacja, ze ja mam w garsci niebieska kurtke i nie wiedziec czemu ze mam tez torbe z Eden Project, tak jakby to bylo jakies znane na swiecie miejsce, ewentualnie jakby ta torba jakos sie w oczy rzucala...
W koncu tasma nie wytrzymala napiecia i ruszyla ponownie, tym razem wypluwajac moja walizke dosc szybko.
I oficjalnie zaczelam urlopik.
Marga przywitala mnie slowami "skad wiedzialas, ze to ja, poznalas?" oraz "I gdzie ta niebieska torba??" ;)
Na samym wstepie, na miejscu juz, okazalo sie, ze caly misterny plan Margi i Miska na czas mojej wizyty wzial w leb, bo choc oboje mieli miec wolne (ku mojej zaskoczonej radosci, bo o ile Marga miala planowo miec w tym czasie wolne, to Misiek zdecydowal sie zrobic sobie urlop) to wyszlo, ze oboje musza pracowac - nie ze na raz tylko Marga pierwsza nocke, a Misiek wszystkie nastepne.
Pokiwalam sobie duchu glowa z refleksja na Merkurego, przeszla mi przez glowe mysl, ze moze powinnam wynajac sobie samochod, ale juz bylismy w drodze, pobrane z odlotow przez Miska i jego Bolid.
Oboje okazali sie uber fajnymi ludzmi - co do Margi to mialam podejrzenia, bo jednak troche sie juz poznalysmy czytajac sie wzajmnie, ale Misiek przerosl oczekiwania :)
Po drodze wymamrotalam niesmialo, czy mozemy zahaczyc jakis sklep cobym sobie kupila najchetniej trucizne, a jak nie to przynajmniej cos do picia, bo akurat w tym temacie wiedzialam, ze gusta nam sie totalnie mijaja i na pewno nie maja w domu tego co chetnie pijam ja...
Misiek zatrzymal sie przy czyms w rodzaju marketu z napojami, ktory przypominal mi nieco sklepy zza oceanu - tzw liquor store, tyle ze z wiekszym udzialem bezalkoholowym, gdzie ku mojemu rozczarowaniu Maxa nie prowadzili, ale ku wielkiej radosci odkrylam ze prowadza ice tea bezcukrowa i NIE o smaku brzoskiwini...
Ucieszona zlpapalam dwie flachy myslasc, ze bede rozcienczala to mi starczy na dlugo, ale juz w domu okazalo sie ze wyjatkowo nie przesladzaja i rozcienczac nie musze za szczegolnie.
Tak, ze pobyt w Niemczech uswietnilam prawie kompletna (tylko raz kupilam flache maxa, 1.5 litra i budzilam sensacje w centrum handlowym, traktujac ja jako podreczna buteleczke) abstynencja Maxowa...
Po przystanku przy wodopoju dojechalismy przez iscie Wyspowe uliczki (waskie i obsadzone samochodami) pod dom moich gospodarzy.
Dom wygladal na dwupietrowy maly bloczek, z dosc wysokim parterem, posadowionym nad garazami, czyli znowu dosc swojsko, bo na Wyspie mieszkaniowka od domokow rozni sie tylko tym czy po wejsciue do srodka jest klatka schodowa czy nie... (ewentualnie tez zamiast klatki sa po prostu osobne wejscia).
Jeszcze zakrecona po podrozy z przygodami i scieciem z Marga przy wodopoju (bo nie dala mi zaplacic, zolza jedna ;) ), nie zwracalam uwagi na majaczacy sie kawalek ogrodka, ale dotarlo do mnie, ze okresla mianem "lokalny park narodowy" waski pasek zieleni po obu stronach chodniczka do wejscia, i wizja jej jezdzacen po tym konno (jak "zagrozila" kiedys sasiadce) wprawila mnie w wewnetrzy chichot.
Uprzedzona lojalnie, ze sa schody, nastawilam sie na targanie walizki, nie duzej wprawdzie ale wazacej 13.5 kg po pietrach, gdy okazalo sie ze wlasciwie to tylko odpowiednik jednego pietra jest do pokonania, wiec sie rozluznilam.
Calkiem zbednie.
Weszlismy, na salony i oczom mym ukazal sie lokalny KotoZbior. KotoZbior skaladal sie z Bestii Czarnej, z ktora sie przywitalam, ale widac nie wzbudzilam entuzjazmy, bo Bestia obojetnie wstala i sobie poszla oraz z Bestii Rudej - totalnie lacznie z Rudymi oczami. Marga mnie oczywiscie skorygowala, ze oczy sa bursztynowe, ale chyba wyczuwajac, ze z moich ust Rudo-Oki to NIE jest obelga, na jednej korekcie poprzestala :).
Po czym zostalam poinformowana, ze mam sie nie rozluzniac tylko popylac dalej na gore, bo moje lokum jest na "pieterku" - lokal bowiem jest dwupoziomowy. Poslusznie udalam sie na gorke, pokazano mi, ktory pokoj mi przysluguje i niby sprobowalam zapamietac, ale pamiec krotkoterminowa jeszcze byla slaba, wiec jak po szybkim ogarnieciu sie zeszlam na dol na salony, totalnie zapomnialam, ktore moje drzwi... a na gorze drzwi bylo czworo i wiekszosc identycznych... Ale z tym zmierzylam sie nieco pozniej.
Zeszlam zatem na dol z podarkami - tzw "wkupnym", bo lubie.
Podarki zostaly powitane entuzjastycznie, zapewne z daleko posunietej grzecznosci ;)
Bestia Czarna zniknela z horyzontu kompletnie, Bestia Ruda przyszla sie przywitac. No i w ten sposob Kot Sajmon - Bestia Ruda zostal moim ulubiencem, a fakt ze mniej mnie uczulal na pewno nie zaszkodzil.
Niestety bowiem uczulenie moje objawilo sie dosc szybko :(.
No ale nic to, po prostu musialam bardziej uwazac i miec pod reka antyhistamine.
Widzac jak Czarna Bestia jest synusiem mamusi - pupilkiem Margi, w naturalny sposob zaczelam kompensowac to Sajmonowi zagadujac go i pare razy uzyczajac swojej reki do tracania glowa.
Co prawda chyba Bestia Czarna - zwana Merlinem nie patrzyla na te poufalosci z aprobata, ale wyjasnialam mu cierpliwie, ze "ta ciocia sie z glaskaniem nie rwie, chesz to prosze bardzo, ale nic na sile", bo pare razy Sajmon oberwal od Brata Merlina wlasnie w okolicy mojej reki lub nogi, a przy okazji oberwalam i ja, ale nie spowodowalo to rozlewu krwi wiec Merlin czul sie nieco zaintrygowany, ale przez pierwsze pare dni stanowczo i ponuro mnie unikal.
Nie rozumialam tego poczatkowo, bo przeciez nie mogl byc zazdrosny o Sajmona, lomot mu sprawial podobno ze zwyczajowa regularnoscia, a zagadywalam ich obu po rowno. Dopiero jak poznalam jego historie to wszystko zrozumialam.
Ale nie o KotoZbiorze Margi tu bede sie rozwodzic :) Co jest zreszta osobnym tematem rzeka prawde mowiac...
Misiek pojechal na polowanie (zakupy), a Marga i ja zostalysmy na pogaduchy.
Nieco pozniej udalismy sie we trojke na kolacje do sympatycznej knajpki, gdzie zostalam potraktowana kupa szparagow i odkrylam, ze wbrew moim podejrzeniom na temat rozmiaru malego sznycla, eine kleine schnitzel to jest na prawde bardzo maly sznycel... bardzo, bardzo maly... A Marga odkryla, ze argentynski stek tez z menu szparagowego to jest wlasciwie maly steczek... ;)
Z zazdroscia patrzylam na porcje Miska, ktora byla po prostu normalna - znaczy wg norm zza oceanu, bo porownujac porcje z Wyspy, czy nawet niektorych lokali Planety Ojczystej to byla porcja potezna ;)
No ale coz, Misiek ostrzegal, ze to moze byc dosc maly szyncel...
Do dzis tesknie za jego rodzina... (tego sznycla)...
Ba, mialam nan ochote tak wielka, ze na wylocie kupilam sobie w sklepie opakowanie 2 sznycli na wynos, tylko nie znajac niemieckiego, nie doczytalam co to jest i okazal sie para wegetarianskich sznycli ;) Bardzo smocznych zreszta... Smialam z siebie sie strasznie, ze to pewnie wszechswiat daje mi sygnaly, ze mam przejsc znowu na wegetarianizm...
Po powrocie do domu, poszlam do lazienki na przyziemne i niewinne "siku" i odkrylam ze trafily mnie skutki uboczne szparagow....
Jakby ktos nie wiedzial co to jest to, podobnie jak po spozyciu buraczkow (szczegolnie odmian Wyspowych - po polskich tak nie mam na przyklad), sikam na rozowo, tak po szparagach bialych... nie, nie sikam na bialo, kolor nie ulega zmianie ale, rany boskiem co za swad!! No po prostu tragedia... Poblogoslawilam w duchu wyciag w kibelku, ale jak widac za krotko chodzil bo po jakims czasie Marga sprzedala mi zlota porade "Sluchaj, taki myk, jak idziesz na geszeft numer 2, to zostawiaj swiatlo wlaczone po wyjsciu, to sie witrak nie wylacza". Mialam sie wytlumaczyc, ze to nie to, ale pomyslalam, ze co tam, nie ma znaczenia, a rada sie przyda i zaczelam ja stosowac. (fizjologiczna dygresja - w podrozyach mam tak ze przez pierwsze 2 dni geszeftu numer dwa nie robie. Taka reakcja organizmu na zmiane wody, flory bakteryjnej i jedzenia ogolnie. Pozniej bywa roznie - na przyklad na Planecie Ojczystej permanentna rozpedziocha, bo juz sie do zarcia Wyspowego znarowilam, a gdzies tam w swiecie roznie - wew Paryzu bez zmian - widac zarcie unijne bardziej do Wyspowego niz Ojczystego zblizone ;) )
Ale dosc i o tym.
Po kolacji Marga na moja prosbe wyjasnila mi ponownie, ktory to moj pokoj jeszcze raz, smiejac sie przy tym, ze swoim wyznaniem "zapomnialam, ktore drzwi moje..." zabrzmialam jakby tam bylo grom wie ile pokoi - pokoi po prawdzie jest tam 3 plus lazienka, ale jak wspomnialam 3 drzwi z 4 jest takie same i, o ile nie wrabalabym sie do pokoju syna Margi, to juz proba wtargniecia do przyszlego pokoju gospodarczego nie byla wykluczona - no tak to jest jak sie mieszka w palacu o stu komnatach, a nastepnie pojechala do pracy, a ja zostalam z Miskiem na tarasie i zaczelismy gadac.
Misiek wlada angielskim, co bylo blogoslawienstwem, albowiem ja niemieckim wladam tylko tyle zeby byc grzeczna i nie umrzec z glodu ani pragnienia :).
Dzwoni moja komorka - Fader.
Przepraszam Miska i odbieram.
.....
- No i siedzmy z mezem Margi na tarasie i rozmawiamy
Fader - a to on zna angielski?
- No zna. Jakby nie znal to przeciez bym powiedzialam, ze siedzimy w ciszy...
Rechot po obu stronach telefonu.
.....
po skonczonej rozmowie tlumacze Miskowi przebieg tego konkretnego kawalka rozmowy.....
Rechot powtorny :)
.....
W pewnym momencie zaczelo troszke kropic, wiec schowalam sie najpierw pod zadaszenie i zauwazylam, ze w domu zrobilo sie strasznei ciemno. Zauwazylam ten fakt na glos i usluszalam, ze to automatyczne zamykanie rolet w kuchni oraz ze podobny system jest w drzwiach tarasu, kuchnia zaciemnia sie kolo 20tej, a taras kolo 23.30, wysluchalam skroconej historii o inwazji os i zaanektowniu przez nie rolety tarasowej, gdyz byla zawsze otwarta, wiec jak sie ich pozbyli to zamontowali automat czasowy, przedyskutowalismy opcje jak mozna by to jeszcze inaczej zrobic, po czym nie dosc, ze sie zrobilo ciemnawo to i chlodno wiec przenieslismy sie na salony - co mi przypomina - mialam sie napic z Miskiem jego ulubionego piwa ale juz nie bylo wiecej wieczorow kiedy byl w domu... - trzeba bedzie nadrobic ;)
Na salonach siedzac upewnilismy sie, ze KotoZbior nie zostal na zewnatrz i pograzylismy w dalszej rozmowie - Swietnie sie z Miskiem gada i faktycznie Marga nic nie przesadza - chlopak posiada szeroki zakres wiedzy ogolnej, historie o kotach opowiada swietnie, inne historie tez, a jak wsiadzie na swojego konika - samoloty - to zyc nie umierac.
Tak sie sklada, ze ja mam dosc mechaniczne inklinacje i zainteresowania wiec jedyny temat jakiego nie tykalismy tego wieczora to byla polityka i problem immigracyjny - bardzo dyplomatycznie, co? :)
Odczuwalam chyba zmecznie wczesnym startem dnia bo udalam sie na spoczynek kolo 23ciej.
Nastepnego dnia, Misiek mial jechac na noc do pracy, a Marga i ja do Frankfurtu na zakupy - sparlam sie albowiem zrobic zakupy w sklepie Ulla Popken, skoro juz jestem u zrodel niejako - jest to sklep niemiecki z odzieza dla ukochanych przez grawitacje i zawsze jak jest dostepny na zywo to lubie w nim sobie pobuszowac - na Wyspie od lat juz go nie ma.
Marga zgodzila sie mnie zabarc do centrum handlowego, ktore posiada ten sklep na stanie.
A po drodze do niego na Dworcu Glownym mialysmy spozyc najlepsza Kaczke w naszej polkuli. A moze chodzilo o Cwierkule?
Potwierdzam - Kaczka z sosem orzechowym (na ostro) i z nudlem na boku jest jesli i dzie o orientalnie przyrzadzona kaczke najlepsza jaka jadlam. Polecam!
(Bo jadlam lepsza kaczke, owszem, tyle ze przyrzadzona NIE- Orientalnie - byly to mianowicie roboczo nazwane 'kacze plecy' w paryskiej restauracji z Zabimi Udkami)
Frankfurt okazal sie duzym miastem, pelnym narodu i w ogole czulam sie jakbym wcale Wyspy nie opuscila, albo sie tam jakims cudem przeniosla podczas naszej podrozy S-bahnem.
I tylko co jakis czas lapalam sie na polprzytomnej mysli, ze cos strasznie dzis tu duzo Niemcow ;).
Merkury mnie nie opuszczal, bo po przebiezce krajoznawczej Marga probowala nas przemiescic metrem (U-bahn) i okazalo sie, ze dwie kolejne stacje metra byly zamkniete, na szczscie trzecia juz dala sie zdobyc.
Po zakupach moje animozje pociagowe daly o sobie znac, bo sprawily, ze przeze mnie uciekl nam jeden pociag.
Ale za to osiagnelam sukces komunikacyjny albowiem wlasnogebnie dokonalam zakupu dwoch precli i nie dosc, ze dostalam wlasnie dwa, tak jak chcialam to na dodatek te o ktore poprosilam i nawet udalo mi sie podziekowac.
Niewykluczone ze oslepiona tym sukcesem przegapilam Marge i czekalysmy na siebie wzajemnie w dwoch roznych miejscach.
No ale coz... uprzedzalam, ze podroze ze mna sa pelne niespodzianek i nigdy nie twierdzilam, ze sa to wylacznie mile niespodzianki...
Juz w Casa de Misiek y Magda, po wyprawieniu Miska do pracy, zasiadlysmy na tarasie, w towarzystwie polowy KotoZbioru (Czarna Bestia nadal unikala mnie szerokim lukiem) oraz mojego ulubionego autora burbonow - Jacka D, choc bez lodu... i rozpoczelysmy wieczor.
Siedzimy na tym tarasie, rozmawiamy, Jack rozgrzewa atmosfere, pol KotoZbioru obserwuje nasze poczynania.
Czas plynie sobie kompletnie przez nas ignorowany, mozna by rzec, ze dryfujemy poza jego glownym pradem, tematy same pchaja sie na usta, no ogolnie jest urlopowo i beztrosko, moje pociagowe faux-pas odeszlo w niepamiec, nawet moja.
Wysluchalam Margowej interpretacji niektorych historii od Miska oraz mase innych i na wzajem, Marga moich... Sielanka,w  ktorej mnie tylko lodu brakowalo, bo Maxa juz mialam (acz byl to jedyny Max jakiego wypilam w ciagu tych kilku dni).
btw - Max niemiecki smakuje tak samo jak ten z Planety Ojczystej, a nie tak jak we Francji i na Wyspie. Ot taka ciekawostka.
Nagle zza plecow Margi rozlega sie hurgot.
Dziwny taki, nie bardzo mi sie z czymkolwiek kojarzy.
Drgnelysmy obie, Marga pyta "Co to?" Ja juz chcialam sie popukach w glowe i zapytac czy wygladam na Pytie, ze halasy w jej domu zgadne, gdy moim oczom ukazal sie widok straszliwy...
Roleta tarasow, zaczyna z godnoscia i statecznie zjezdzac na dol...
No zamarlam rzecz jasna, ale jakos widac ten Jack D w systemie nie pozwolim mi zbaraniec, bo zerknelam na telefon i wykrzyknelam "O kur%@, 23.30!"
Marga w tym momencie tez zakojazrzyla fakty i wykrzyknela cos w rodzaju "Kur%@ Roleta!"
I rzucila sie w kierunku wejscia do domu, ktore robilo sie coraz mniejsze...
Ja nawet wykonalam pol ruchu celem zerwania sie i podazenia w jej slady ale dotarlo do mnie, ze musialabym pokonac malejecy otwor ruchem wezowym po posadzce, bo siedze dalej i na dodatek po drugiej stronie stolu, wiec zostalam gdzie siedzialam, obserwujac sytuacje.
Marga wskoczyla jak lania do domu, przemknawszy pod obnizajac sie roleta, nawet przemknela mi wizje jak heroicznie blokuje rolete zebym sie pod nia przeslizgnela, po czym rzucila sie do panelu sterowania roletowego i usiluje zatrzymac totalne zaciemnienie salonow.
Pierwsza proba, nic.
Druga proba, nic.
Trzecia proba, roleta sie zatrzymala. mniej wiecej w polowie. Znowu mam wizje swojego rzutu dolem i utkniecia (mojego) pod nagle ruszajaca roleta, az w koncu wlasciwa kombinacja zostala wybrana i roleta urazona brakiem naszej aprobaty z godnoscia ruszyla w gore.
Marga z ulga pobrala sweterk i wrocila na taras ze slowami typu "No ale numer"
"Istny James Bond normalnie" dodalam ja i dostalysmy niekontrolowanego ataku smiechu.
"Dobrze, ze sie zorientowalysmy na czas bo by bylo..." to ktoras z nas, ale nie pamietam ktora.
"No i bysmy tu utknely na cala noc!! Miska nie ma" to Marga
"M jest, moglybysmy go wolac" - to ja
"Ta, przeciez by nie uslyszal" to Matka M czyli Marga.
"No to bys mogla do niego zadzwonic, albo i do Miska, tyle ze pewnie i tak by nas nie mogl uratowac" dodalam znowu ja.
"Nie wie czym czym bym miala dzwonic??" to znowu Marga.
Na co juz sie popukalam w czolo i pokazalam na nasze komorki, lezace na stole
"A. No tak."
Przez reszte wieczoru nic juz nie bylo w stanie przebic tej przygody.
Nastepnego dnia zwiedzalam "garaz" niemieckiego Orla i najwieksze samoloty pasazerskie, z wielkim zapalem i przyjemnoscia, acz nieco odwodniona, bo z przejecia wycieczka nie pomyslalam zabrac ze soba picia, a wieczorem, na tarasie, w towarzystwie mojego innego wyskokowego ulubienca, tym razem G&T, spedzilysmy kolejny mily wieczor, nie zmacony juz atakiem rolety, bo bylo juz nieco chlodniej, a moze i kropilo troche i udalysmy sie na salony wczesniej niz dnia poprzedniego.
Marga zamknela drzwi tarasowe i chyba nawet wylaczyla rolete na ten wieczor, zbywajac wzruszeniem ramion moje pytanie czy KotoZbior wszedl z nami do srodka i mowiac, ze nic im nie bedzie jak zostaly.
Siedzimy, gadamy, popijamy, tylko chyba tonik zostal na zewnatrz, a nie chcialo nam sie po niego wracac, zupelnie nie wiem czemu, a moze po prostu sie skonczyl (?), wiec Marga przetestowala kombinacje G&M gdzie M to napoj pomaranczowy producentow Maxa, ja zas przeszlam na herbate mrozona.
Pogaduchy trwaly w najlepsze, gdy nagle Marga zerwala sie z sofy z okrzykiem i rzucila w strone tarasu.
Podarzylam za nia wzrokiem baranim cokolwiek, a tam zza drzwi tarasowych przemawia do nas, gestykulujac bogato, Bestia Czarna - zostal bidulek zamkniety na zewnatrz...
Wpuszcony, nieco urazony, ale i z godnoscia ulozyl sie na sofie troche miedzy nami, a troche tylkiem do mnie i tak juz zostal.
Nastawilam sie, ze mnie dopadnie reakcja bo ten Czarny bardziej mnie uczulal i tak tez sie stalo, ale nic to.
Takie drobiazgi jak Bestia Czarna przeganiajac mnie z krzesla na krzeslo bo po nim juz usiasc nie moglam - tzn nie, od siedzenie na kocim miesjcu nic mi nie jest ale nikt mi nie zagwarantuje ze sie nie podrapie w tylek (tzn w spodnie na tylku) a nastepnie w oko i katastrofa gotowa, wiec poslusznie przemieszczalam sie az skocnzyly mi sie krzesla i tego ostatniego strzeglam jak oka w glowie bo musialabym chyba lewitowac w powietrzu...
Reszta pobytu przebiegla juz dosc spokojnie.
To znaczy byly jeszcze inne elementy rozrywkowe, jak na przyklad w drodze z Asbach, gdy znaki drogowe na prom, zaprowadzily nas pod brame jakiegos zakladu, ale to drobiazg, zupelnie nie godzien uwagi.
Czy na przyklad odkrycie stulecia - na tarasie mieszka od lat stare krzeslo typu kuchenne, z wysciolka na siedzeniu. Chwierutne i podniszczone. Usiadl na nim Misiek pewnego ranka, z jakims komentarzem w narzeczu lokalnym. Marga odparla cos, w tym samym trybie, Misiek zaprzeczyl i cos dodal na co Marga parsknela smiechem. Zaintrygowana zapytalam co sie stalo i slysze "Misiek powiedzial, ze to krzeslo jest okropne, a to bylo krzeslo jego Ojca, to zapytalam czemu go nie wyrzucil, myslac ze odpowiem mi ze z sentymentu, a on na to ze nie moze bo KotoZbior lubi na nim siedziec"...
Nastepnego dnia - byl to dzien mojego powrotu, wiec po dokonaniu ostatnich zakupow suwenirow jadalnych, pracowicie sie pakowalam i wypelnialam sie przy okazji na zapas preclami, ktorymi usilowalam sie zywic przez caly pobyt, wiedzac, ze na Wyspie nawet te najlepsze, niemieckim do piet nie siegaja, a nastepnie zostalam z rewerancjami odwieziona na lotnisko, odrobinke wczesnie...
To znaczy, zeby nie bylo - godzine lotu wybralam pozna z premedytacja - bo bylo sporo taniej, a Marga i Misiek jechali po poludniu w gosci, wiec odwiezli mnie przy okazji na to lotnisko.
Na lotnisku pierwsze co sie stalo to automat z napojami, ktory ukradl mi ze 3 euro i nic nie dal w zamian. Splunelam mu pod nogi i wymamrotalam moja mantre (Merkury Retro).
Przyszla w koncu pora zdania bagazu i udania sie na druga strone granicy, do ziemii niczyjej.
I znowu - przeszlam przez bramki jak burza, zero wahania w automacie i nawet na body-scan'ie nic im nie zapiszczalo. Jedyny problem po drugiej stronie jaki napotkalam to ze od wejscia daleko bylo do wychodka, no ale dalam rade dojsc nie rujnujac swojej godnosci panicznym galopem, wiec zle nie bylo.
Reszta pobytu na terminalu przebiegla bez problemow i tylko jedna nowosc mnie spotkala - otoz pod bramka juz siedzac zostalam zaskoczona porcedura - otoz wywolali moj lot i mowia zeby isc i sie zameldowac obsludze, co usprawni caly proces jak bedziemy juz wsiadali.
Ciezko zaskoczona poslusznie ustawilam sie w ogonku, przedstawilam dokument zwiazany z biletem oraz karte, ktora mi wydrukowano jak zdawalam bagaz - bo osobiscie wcale nie zamierzlama drukowac, tylko blyskac telefonem.
No i wyszlo mi, ze ten wydruk pocisnieto mi w przewidywaniu tego co wlasnie mialo nastapic, albowiem kazda okazana karta zyskiwala czerwony stempelek, z niezrozumialym mi napisem w loklanym narzeczu, ktorym jak nie urkywalam juz wczesniej, nie wladam. Pogratulowalam sobie w duchu, ze nie protestowalam przeciwko papierkowi, bo cholera wie ile by mi ta pieczatka schla na ekranie komorki, ze juz nie wspomne, ze pewnie ciezko by ja bylo pozniej zmyc. ;)
Reszta procesu przebiegla bez zmian, tyle przy ostatecznym zdobywaniu samolotu nikt nas nie wczytywal tylko patrzyli za tym stempelkiem.
Ciekawiejsze i ciekawiejsze, jak mawiala Alicja (Interester and Interester)
Jak sie okazalo w tym czasie tez wazyly sie losy tego lotu, czego na szczescie NIE wiedzialam. Dowiedzialam sie niejako przypadkiem bo obok mnie usiadla para Wyspowa, ktorej zdaje sie zawdzieczalismy wszyscy fakt, ze jednak lecimy o planowanej godzinie...
Otoz - moja przygoda z Merkurowa podroza wlasciwie dalej przebiegala bez zaklocen, ale uslyszalam relacje z podrozy moich wspolsasiadow i sila woli powstrzymalam sie przed strzelaniem cholubcow ze szczescia, ze nie mnie to spotkalo...
Otoz bylo to tak.
Panstwo wybrali sie po raz pierwszy od 10 lat i na okolicznosc 10tej rocznicy slubu w podroz - maz ze stadla jest fanem druzyny rugby pt Saracens. Ja te druzyna znam bo ogladalam ich raz albo i dwa na zywo kilka lat temu.
Otoz Saracens tego dnia - w sobote owa znaczy - grali w Lyon. Z kims tam. Nie wazne.
mZonka od pana Meza nie fanka, ale postanowili, ze zrobia sobie taki weekend away - rugby w srodku dnia, fajny hotel, kolacja przy swiecach, night out - czyli lazenie po knajpach, w niedziele jakis spacer i powrot do domu.
Brzmi milo i milo.
Na mecz jechala wieksza grupa, ale jechala autokarem. Panstwo pomysleli, ze poleca samolotami, bedzie szybciej i wygodniej.
No to polecieli.
Plan byl taki: raniutko lotem z Wyspy do Zurychu, stamtad przesiadka na samolot do Lyon, na miesjcu wiadomo co - juz pisalam, a Pani wyznala mi, ze spakowala najpiekniejsze gacie, bo tego...
A bylo tak:
Rano na lotnisko przyjechali, auto zostalo na parkingu, na terminalu zjedli typowe wyspowe sniadanko, NIE odswietne, lot do Zurychu...
Nie, nie odwolany. Opozniony.
No nic opozniony, zdarza sie, ale przygotwani na to byli bo mieli sporo czasu w Zurychu miedzy lotami. Zero napiecia.
Do Zurychu dolecieli i na tym koniec skucesow.
Najpierw uslyszeli, ze samolot zaparkowal w zlym miejscu, wiec musza poczekac az podjedzie po nich autobus.
To juz troche ich zaskoczylo, ale na razie z usmiechem.
Autobus podjechal, przekopali wsystkich na terminal, ludzie niemrawo wylezli i... zostali gdzie stali bo seciruty gate zostala zamknieta. Nie wiadomo dlaczego. Postali tak dluzsza chwile, coraz mniej zadowoleni z zycia. Bramka zostala w koncu otwarta i wszyscy rzucili sie galopem, bo niektorzy byli juz spoznieni. Panstwo moi sasiedzi tez sie rzucili polowicznie tez, bo Maz jakos tak malo enerigcznie. mZonka zrypala go jak burego psa ze sie wlokl, bo jak dobiegli do kolejnej bramki, ktora jak sie okazalo byla od miejsca startu o jakies 20 metrow, ale przebiec musieli terminal dookola zeby do niej dotrzec, albowiem bezposrednie przejscie bylo zamkniete, to okazalo sie ze samolot do Lyon juz odlecial.
No nie bylo opcji, ze to ich wina, bo jednak nawet jak Maz biegl z predkoscia 1 macha to by samolotu i tak nie dogonili.
Obsluga nie bardzo umiala im pomoc, bo do Lyonu nic juz nie lecialo az do popoludnia. Nakarmili ich czyms co mZonka okreslil jako slonego croissanta, po czym jeszcze wieczorem sie otrzasala (ja poczulam sie zaintrygowana bo kanaki wytrawne w croissantach jadalam w roznych okolicznosciach przyrody - np w polskim barze kanapkowym, a takze wsrod Kangurow i na Wyspie i zaciekawilo mnie to niezmiernie). W koncu zaproponowano im najblizszy lot do wlasnie Frankfurtu, bo stamtad lata wiecej samolotow i moga sie latwiej stamtad dostac do tego Lyon.
Geograficznie  brzmialo mi to dosc dziwnie, ale przeciez nie mialam przy sobie mapy, a mialam za to dysgeografie, wiec zdziwilam sie umiarkowanie.
Panstwo sie zgodzili, myslac, ze zdaze jeszcze na polowe meczu, lepsze to niz nic.
Dosiedli samolotu, nie wiem jakiej linii, siedza sobie zadowoleni, nawet komunikat ze jest lekkie opoznienie ich za bardzo nie poruszyl, az tu nagle komuniakt 2 - ze musza wysiasc, bo w samolot strzelil piorun...
W tym momencie piorun strzelil tez w mZonke i dostala lekkie furii. Maz po przeczekaniu tej furii w ciszy i pokorze i upewniwszy sie, ze minela (furia) oznajmil z lekkim zaskoczeniem "Kochanie, nie wiedzialaem ze Ty tak bluzgac umiesz"
W tym momencie ich relacji ja dostalam ataku smiechu. No bo prosze sobie wyobrazic ze po kilkunastu latach zwiazku, z czego dekade w instytucji (malzenstwa) odkrywa sie nagle ze ta druga polowa, ta plec slaba choc przeciwna, kladzie Cie na lopatki jesli chodzi o lacine podworkowa...
No ale coz, trzeba wysiasc to trzeba. Przeszwancowali ich innego samolotu i do Frankfurtu dolecieli tak pozno, ze juz nie bylo mowy o zlapaniu nawet kawalatka meczu w Lyon...
Obsluga proponowala im jakis kompletnie wieczorny lot co tak ich dobilo, ze mZonka na skraju rozpaczy sie poplakala (pewnie glownie z wscieklosci i frustracji) po czym zarzadala, zeby ja po prostu wyslac do domu.
Znaczy na Wyspe.
Wyjasnianiu nie bylo konca, wymowkom tez, w koncu wyrazono zgoda ze moga ich zabrac na wyspe, ale nie tym lotem. Bo ten lot jest przepelniony.
W tym momencie relacji az wstalam sie rozejrzec i tak sie baranim wzrokiem rozgladalam bo na caly samolot, tylko nasze rzed mial pelne oblozenie a reszta mialam 2 gora 3 osoby w rzedzie...
mZonka spojrzala na mnie i powiedziala "My point exactly"
W tym momencie dotarlo tez do mnie jak bliska bylam powtorki z rozrywki sprzed kilku dni i zrobilo mi sie niewyraznie w sobie...
Podzielilam sie ta refleksja z moimi sasiadami, ktorzy zgodzili sie ze moja obserwacja.
mZonka wyznala niesmialo, ze zrobila haje na cztery fajerki i nagle okazalo sie ze moga ich wcisnac na ten lot jednak ('buhahahahahaha' zasmialam sie w srodku maniakalnie, nadal trawiac jak blisko bylo, a przezylabym kawalek filmu Terminal, a jedyna roznica bylaby ze to FRA a nie JFK...)
Malo tego dostali po 20 ojro zeby zjesc obiad. Wlasciwie to nie wiem czy po 20 czy razem 20, bo po prawdzie pewnie te 20 by wystarczylo zeby 2 osoby zjadly obiad.
W tym momencie mZonka wykrzyknela "Kochanie, moze nawet zdarzymy na eurowizje??".
Maz zaczal sie smiac i wyjasnil mi, ze mial byc to pierwszy final eurowizji, ktorego mZonka miala NIE obejrzec bo ten mecz.
Na co nie wytrzymalam powiedzialam:
"Ale popatrzcie jaka Was na rocznice przygoda spotkala - kto moze pochwalic sie ze zaczyna dzien od Sniadania w Londynie, "Elevensie" z Szwajcarii, Obiad we Frankfurcie..."
"I Kolacji w Umbridge"
dokonczyli chórem panstwo sasiedzi, wybuchajac smiechem.

Kurtyna.

Umbridge to nazwa fikcyjna, zaczerpnieta z filmu Alicja w Krainie Czarow 
- What is your name? (Red Queen)
-Um...  (Alice)
-Um? How unusual... 
-Yes, Um from Umbridge