Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday 27 February 2018

A jedzze do Diabla i inne lupy

Zapytalam sie w pracy "czy moge jechac na urlop?"
"NIE" odrzekli.
"A wlasnie, ze pojade" odparlam gniewnie.
A oni na to "A jedzze do diabla"
Diabel laskawie nie protestowala i pojechalam.
Najpierw jednakowoz dokonalam róznych czynnosci organizacyjnych i miedzy innymi zarezerwowalam sobie hotel, na jedna noc.
Diabel goscinnie zaproponowala mi kanape w salonie, a ze ja grymasna nie jestem, a koniec miesiaca majac na oku tym bardziej nie oponowalam, ale poniewaz wracac mialam w poniedzialek poznym popoludniem to wyszlo mi, ze albo moge koczowac na terminalu od bladego poranka (i to jeszcze zanim dotarlo do mnie jak baldy ten poranek musialby byc, bo jak pozniej uslyszalam, o której godzinie Diabel mówi swiatu dziendobry to mi szczeka opadla), albo sie spoznic na samolot, to poszukalam sobie tego hotelu w poblizu lotniska.
Nie byl to moze luksusowym hotel na terminalu, ani inne pokoje na godziny, tylko hotelik w poblizu, z darmowym dojazdem na lotnisko, w rozsadnej cenie, z doba konczaca sie w poludnie, czyli bardzo korzystnie dla mnie, a na dodatek nie wymagal platnosci z góry i pozwala na darmowa rezygnacje, to sie zdecydowalam. (Hotel nosi nazwe Leonardo, ale ja z jakiegos powodu maniacko mówilam o nim Leonidas, pewnie myslalam o Sparcie jak go rezerwowalam...)
I pojechalam.
Tzn, najpierw to poszlam dzien wczesniej do pubu, bo kolega z pracy odchodzil i trzeba bylo mu zgotowac godziwe pozegnanie, które uczcilam o tyle nietypowo, ze udalo mi sie najpierw ruszyc w droge po zmroku bez swiatel, ale to dosc szybko skorygowalam, bo niejako rzucalo sie w oczy, a nastepnie w ferworze mysli i polowania na parking udalo mi sie wjechac w jedno skrzyzowanie pod prad. Stety/niestety nikt na swiatlach nie stal wiec nie bylo katastrofy od razu, ale równiez przez to nie zorientowalam sie, ze pcham sie za wczesnie, ale zanim zdolalam umknac na wlasciwy pas, pojazdy z przeciwka zaczely lecic w moja strone jak muchy w strone g*wna wiec sie troche zdenerowowalam.
To zdarzenie tak mnie zdegustowalo, ze bylam wlasciwie o krok od powrotu do domu bez pozegnania, bo juz bylo widac ze jestem w szczycie "formy", ale tu juz los sie do mnie usmiechnal i znalazlam wtedy miejsce na parkingu w idealnym miejscu i po prostu poszlam dalej pieszo.

Wynikiem tego wieczoru (oprócz osobliwego kaca moralnego, nad którym roztkliwiac sie tu nie bede) bylo ciezkie niedospanie nastepnego dnia, kiedy to wiozlam sie na lotnisko, ale nie ma tego zlego, bo chyba tylko dzieki temu nie dotknely mnie spodziewane korki w drodze na lotnisko.
Na lotnisku natrafilam na dwa widoki, które wprawily mnie po kolei:
w stupor:
Chodzi o nabozny stupor nad dopasowanym obuwiem i torebka do kreacji glównej po prawej.

w zachwyt:
Bo kurde, jak fajnie sie w japkiem komponuje!
A nastepnie, bez opóznien i ciezko tym zaskoczona polecialam do Diabla.
Po drugiej stronie umówione bylysmy nadwyraz precyzyjnie - otóz Diabel miala byc w czerwonym plaszczyku, a ja w posiadaniu czarnej kurtki z czerwonym od srodka.
Wyszlam na terminal z walizka i dostalam ataku smiechu - otóz caly terminal przylotów wrecz ociekal czerwienia, a co gorsza odkrylam, ze kompletnie nie maja tu szacunku dla autorytetów, bo o:

Nikt nie jeste bezpieczny, NIKT! Zero szacunku normalnie.

Postanowilam zatem odsunac sie nieco od tych wszystkich czerwieni, bo przesz nie zobacze Diabla w plaszczyku, z którym mamy jedno wspólne imie - Diabel, bo ja oficjalnie w papierach mam przeciez Mrufa Diable Mrufczynska.
Oczywiscie i tak nie zobaczylam Diabla bo ona popedzila proste w te ociekajace czerwienie, a ja zajeta kupowaniem powitalnego maxa i przeyspywaniem z pustego w prózne czyli wymiany walut w portfelku.

Wszystko wygladalo niewinnie (jak na buraczane pola rzecz jasna, bo gimnastyka przepony rozpoczela sie juz w drodze z lotniska, gdyz Diabel poczula sie ogluszona faktem, ze na górze weszla z ulicy, a teraz na dole tez ma przed soba ulice, ale to udalo nam sie ogarnac niejako w biegu), az w koncu zaczely padac slowa kultowe, mianowicie Borsuk, w polowie pierwszego wieczoru ni z tego ni z owego powiedzial:
"przeciez ja tu z Wami siedziec nie musze?"
Przyznalysmy mu racje, po czym ja po namysle dodalam:
"Ale nikt Cie nie wygania, no nie?"
Borsuk kiwnal glowa, oparl sie wygodniej o skrzyneczke przy pomocy stopy i tak juz pozostal.

Co uznalam za komplement miesiaca.

W sobote Diabel zabrala mnie na miasto (napelniwszy mnie uprzednio preclami po kokardy, mniam!), gdzie najpierw udalo nam sie nieco zgubic w podziemiach - biore to na siebie, a nastepnie wpadlam w cielecy zachwyt w sklepie w przyprawami, pózniej w kolejny w sklepie z herbata, a pózniej poprowadzila jak po sznurku,
mijajac taki smiszny budynek ze spiralnymi oknami
Oraz najbardziej uroczy jednoslad zabepieczony przed kradzieza!
prosto do mojego ukochanego sklepu z odzieza (twierdzac, ze nie bardzi wie gdzie on jest, taki maly klamczuszek  niej no... ;) ), gdzie cierpliwie przeczekala moje szalenstwo w przymierzalni, sluzac rada i pomoca, a nastepnie, jak nic w ramach zemsty przeczolgala mnie przez reszte okolicy ;) (i cudownie kolorowe sklepy z asortymentem typu "hasie, szklo i byleco" które uwielbiam, wiec jako kara bylo to coniebadz wybrakowane).
Nastepnie sama siebie napelnilam preclami (tym razem w hamerykanskim stylu i na slodko), a torbe przyprawami ze sklepu z przyprawami - kupujac miedzy innymi suche dipy (to wazne bowiem stanowily atrakcje wieczoru) nabawiajac sie epickiej zgagi.
Po powrocie zdalysmy relacje z wycieczki, a takze ja zdalam bardzo precyzyjne sprawozdanie z zakupów i zdobytych lupów:
"I kupilam tez te Suchie Dupy!!"
Tu zapadla chwilowa konsternacja, bo o ile nie jest to jakies strasznie wulgarne to zabrzmialo dosc zaskakujaco w zestawieniu z wymienianymi przed chwila spodniami, serami i przyprawami oraz pasta z pasternaku i chili.
Czym predzej skorygowalam spooneryzm bo mialy byc to rzecz jasna te "suche dipy", ale specjal przynajmnie do konca mojej wizyty nie byl okreslany inaczej i wieczorowa przekoska obfitowala w suchie dupy.
Tak pieknie rozpczety dzien mógl tylko zakonczyc sie rozczarowaniem - otóz odkrylam, ze nie dosc, ze w niemieckich supermarketach nie sprzedaja srodków na zgage, to na dodatek apteki w soboty zamykaja sie o jakiejs nieludzkiej porze, zupelnie jakby aptekarze chodzili spac z kurami!
Rum z trucizna jako lekartswo zastepcze okazal sie nieoczekiwanie skuteczny, acz dopuszczam ze pomogla mi najbardziej lokalna odmiana trucizny:
Marga - widzisz to? otóz moge to pic z braku maxa!! ;) i mozliwe ze leczy zgage!!

Nastepnie, w koncu wieczora Borsuk rzucil mnie na mentalne kolana. Mianowicie po filmie (Natural born killers, no nic nie poradze, jakos wczesniej nie bylo okazji obejrzenia) i wyjatkowo dziwnym odcinku Family Guy, wylaczajac duzy ekran wyglosil, smiertelnie powaznie i z namaszczeniem:
"Baranek Bozy oswiadczyl, ze od gladzenia grzechów swiata ma parchy na kopytku" co wpedzilo mnie w stupor i zarazem atak smiechu i to ostatnie ogarnia mnie co sobie o tym przypomne.

Zapomnialam z tego wszystkiego anulowac sobie hotel, co mialo znamienne skutki i zaraz o tym opowiem (i wcale nie chodzi o to ze mnie Diabel z Borsukiem wysmiali, a wysmiali mnie slusznie bo salonowa kanapa byla bardzo, ale to bardzo wygodna i szersza niz polowa podwójnego loza hotelowego, gdyz loze skladalo sie z dwóch bardzo waskich jedynek i maniacko wlatalam w przerwe miedzy materacami, albo usilowalam sie spitolic na podloge, budzac sie kilkakrotnie w nocy od wyrzutu adrenaliny o wlos od spadniecia, a i przescieradlo tez dali mi najlepsze w domu bo satynowe, co nawet sie dobrze sklada bo ja swój szlechetny zad skladam wylacznie w posciele satynowe, a w innych zle mi sie spi ;) ).
Wszystko co dobre musi sie kiedys skonczyc, wiec nastepnego dnia powital nas snieg, który padal az do póznej nocy, ale Borsuk byl nieugiety i wyprowadzil nas na spacer.
(juz zapowiedzialam, ze przyjezdzam do Borsuka na obóz kondycyjny, bo jako trener jest wyjatkowo skuteczny)
Po drodze rzucil sie na nas lokalny polski folklor, zywo przywodzac wyspowe folklorowe klimaty, a na miejscu pokazal mi - Borsuk, nie folklor - fikusny budynek na linii horyzontu mówiac:
"Widzisz? to nasza Filharmonia." Pokiwalam z szacunkiem glowa, a w duchu pomyslalam sobie 'jerzu brodaty jaki to hektar, jak to dobrze, ze ja tam nie ide', a nastepnie przegonil mnie - znowu Borsuk, nie folklor (Diabel niby snula sie moim tempem, ale nie mam watpliwosci, ze robila wylacznie z daleko posunietej grzecznosci i goscinnosci!) - w tym sniegu padajacym, po placu budowy (promenada przy porcie dostaje lifting i niefortunnie akurat w chwili obecnej lifting ten sprawia, ze do portu dotrzec per pedes w lini prostej sie nie dalo) i po jakims czasie, niewspolmiernie krótkim biorac pod uwage moje doznania wewnetrzne (rozmaite schody, podsypane chlapiacym sie sniegiem i moje osobiste zachwiania, plus stara kontuzja piszczeli odzywajaca sie w kazde zalamanie pogody), odkrylam ze wlasnie jestem naklaniana grzecznie, acz nieustepliwie do wjechania ruchomymi schodami do Filharmonii!!
Tej co byla na granicy horyzontu!
Widoki byly godne wysilku, nie powiem, acz nieco powiewami mroznymi zaklócane.
Nastepnie pokazano mi system mostów po których sie chodzi jak woda zaleje port, na wysokosci mniej wiecej trzeciego pietra, na co mentalnie opadla mi szczeka, a katem oka zauwazylam, ze miasto posiada muzeum, które bardzo bym chetnie odwiedzila, acz moze nie w danym momencie:
Jedyne muzeum, nie zwiazane z technika/militariami/nauka/alkoholem, co ja bym je chetnie nawiedzila, ma tez udatny gust w samochodach ;)
Spacer zakonczyl sie i nieublaganie zaczal zblizac sie czas.
Czas odprawy.
Tej dokonalam radosnie i dynamicznie, miejsce siedzace dostalam i nawet przy oknie, czego nigdy nie udaje mi sie dokonac w takim dajmy na to kinie.
Minely dwie godziny i dostalam smsa.
"Twój lot zostal odwolany. Przebukowalismy Cie na inny 2.5 godziny wczesniej. Wejdz na nasza strone, zeby potwierdzic."
Podzielilam sie tym z moimi gospodarzami.
Uslyszalam w odpowiedzi i nieco nie na temat, po raz kolejny co mysla o moich planach hotelowych, bo przeciez Borsuk by mnie jutro odwiózl, bo pracuje na popoludnie akurat. Ja posypalam glowe popiolem, ale bylo juz po ptokach, tzn moglam do hotelu sie nie pchac, ale i tak musialabym juz zan zaplacic, wiec postanowilam uwolnic przemilych i przegoscinnych gospodarzy pola buraczanego od mojej obecnosci.
Potwierdzilam zatem zmiane lotu, odmówiono mi prawa do taksówki i Diabel wraz z Borsukiem wsiedli ze mna w auto i powiezli mnie do hotelu. Tam nadopiekuncza Diabel upewnila sie ze dogadam sie w jezyku wyspowym i dopiero udala sie z malzonkiem na domowe pielesze.

Pozostawiona solo natychmiast przystapilam do interesów i poprosilam o rezerwacja miejsca w transporcie na lotnisko.
Uslyszlama, ze oczywiscie, na która godzine, bo pierwszy pojazd bedzie jechacl na lotnisko o 12.20.
Zbaranialam oczywiscie na poczekaniu, bo o ile na mój lot oryginalny to by bylo idealne, to na ten nowy, zastepczy bylo do luftu - mianowicie o 12.20 to juz bylo po buraczkach.
Przypominam, ze wybieralam hotel ze wzgledu na bliskosc lotniska i bezplatny transport na owo... 
Z zaskoczenia wylacznie nie zdazylam zbaraniec porzadnie, tylko tak po wierchu mnie trzepnelo i zarzadalam taksówki. Okazalo sie byc to calkowiecie wykonalne, ale zalecono mi zrobic to jutro po sniadaniu. Co tez mnie nieco zaskoczylo bo bylam gleboko przekonana, ze wybralam opcje bez sniadania, nie tyle zeby bylo po taniosci, ale glównie zeby nie robic sobie nadziei na wyzerke, bo wiekszosc sniadan hotelowych na kontynencie to jedna wielka sciema.
Nie byl to koniec atrkacji gdyz, po zdobyciu lotniska i bramki uslyszlama komunikat, który mnie nieco zmorzil - otóz mój szczatkowy niemiecki zarejestrowal ze cos mówia o moim locie i o tym ,ze bedzie o 45 minut opozniony (tzn zrozumialam nowa godizne odlotu nie ze 45 minut lol)... odczekalam niezrozumiala mi reszte komunikatu i uslyszlam powtórke juz in inglisz.
Tak, ze moj oryginalny lot odwalono, a zastepczy lot byl w efekcie tak opózniony, ze na Wyspe dotarlam zaledwie jakies 30 minut przed czasem lotu oryginalnego...
Owszem moglo byc gorzej, jak np Przebrzydluch, który utknal byl w Hiszpanii w pazdzierniku, na 2 dwa dni, bo mu odwolali lot i co gorsza, przez to ze postanowil byc twardzielem i radzic sobie samemu to nawet nie dostal rekompensaty, która mu sie nalezala.

---------------------Errata---------------------------

PS - Jako grand finale wystapila siurpryza - mianowicie po przyjezdzie doma usilowalam wykonac jakis posilek, zanurkowalam do zamrazarki i zbaranialam bo produkty zamrozone na kosc wydaly mi sie w dotyku, jakos za malo mrozone - niby chlodne, ale jak z lodówki,  nie jak z lodu. W pierwszej chwili zelektryzowala mnie mysl - quzwa, nastepna ofiara zeba czasu?? Ale po chwili tknela mnie mysl jeszcze gorsza, zerknelam na gniazdka i wypuscilam z siebie wiache takich komplementów, ze okoliczni szewcy i murarze padli w naboznym zachwycie.
Co sie stalo? Otóz poziom niedospania po wieczorze w pubie przed wyjazdem mial tez negatywny skutek uboczny - zamiast wylaczyc gniazdko po czajniku, który chwilowo spedze czas z Przebrzydluchem - dluga historia i niegodna wzmianki, wylaczylam gniazdko w ktore wetknieta jest zamrazarka - dla niewatejmnicoznych - na Wyspie gniazdka w scianie maja pstryczki elektryczki. Podobno ogranicza to zuzycie pradu... ;)

Tuesday 6 February 2018

Politycznie niepoprawny Niszczyciel czyli ryzyka zwiazane z tlumaczeniami z polskiego na nasze

(Oryginalny tytul - Czarna godzina dla murzyna czyli politycznei niepoprawny Niszczyciel - zmieniony po chwili namyslu, bo jednak brzmial mocno sugestywnie i zarazem mylaco.)
Ponizsze slowa poznalam bardzo wiele lat temu i padlam na kolana przed ich trafnosciaa na dodatek swietnie zapewniaja kontrast mojemu wyczynowi sprzed lat.

Ukradzione z internetów
Jak niejednokrotnie wspominalam jestem w posiadaniu, a moze wrecz jestem opetana przerazliwym roztargnieniem, które objawia sie kaprysnie i w sposób ciezki do przewidzenia, bardzo czesto poprzez nieopatrzne wyglaszanie komentarzy i obserwacji tudziez refkleksji w zlym czasie i zlym miejscu.
Ostatniego wybryku nawet nie bede tu eksponowac, bo szczesliwie zakonczyl sie bez smiertelnych ofiar.
Opowiem o czyms co wydarzylo sie roku panskiego 1998 o ile pamietam, pora roku blizej nieokreslona, czyli 20 lat temu.

20 lat wystarczy na przedawnienie wszystkich zbrodni, które nie sa zabójstwem, tu zabójstwa nie bylo - bo nawet ze smiechu nikt nie pekl permanentnie, wiec moge sie juz smialo kompromitowac.

Otóz we wrzesniu 1997 wyjechalam na pierwsza Ture na Wyspe, silna grupa pod wezwaniem programu TEMPUS/ERASMUS.
Po poczatkowych perypetiach udalo nam sie z ciotka M wynajac 2 pokoje w domku 3-pokojowym (tzn w zasadzie 4) wraz z lokatorem pokoju trzeciego - ciemnoskórym Wyspiarzem z korzeniami z Jamajki, roboczo zwanym przez nas Muminem.
Nasz wspolny kolega okreslal wszelkich tubylców mianem Muminków, co jakos wcale nie brzmialo obrazliwie, wiec na naszego domowego tez mawialysmy Mumin, szczególnie ze imie mial takie, ze nie bardzo bylo wiadomo jak go wymawiac. Nie ze jakies uber egzotyczne, ale pierwszy raz taka pisownie widzialysmy - Shaun - teraz to wiadomo Shaun the Sheep to sprawy, ale wtedy, nie bardzo bylo wiadomo jak to ugryzc.
Mumin po raz pierwszy w zyciu mial wlasne srodki finansowe bo dostal od sponsora, zeby skonczyc ten kierunek studiów i musial za te srodki od sponsora sie utrzymac, odziac i wyzywic i dach nad glowa zapewnic.
Efekt byl taki, ze chlopak pierwsze miesiace zyl jak król, a pod koniec semestru nawet nie jak królik, ale wrecz jak gryzon.
Kupil sobie na samym wstepie najwiekszy monitor jaki w zyciu widzialam i do tego reszte PCta - grafiki sie uczyl, no to zrozumiale, ale jak po miesiacu kupil sobie domowa silownie, zeby nie tracic czasu na chodzenie na darmowa uczelniana silke, calkiem znosnie wyposazona, to juz troche mnie zatkalo.
Ale nie moje dukaty, nie moje buraczki nieprawdaz.
Czy tez dizajnerskie szklane talerze, nieprawdaz, których uzywal tylko od swieta, na codzien podpieprzajac moje arcorocowe salaterki kupione w sklepie wszystko za dukata (2 w zestawie za jednego).
Odzywial sie zdrowo, nie powiem, ze nie - gotowal sobie itp, a niedojedzone resztki przechowywal w lodówce w pojemnikach po lodach.
Duzych pojemnikach.
Na pózniej.
Na duuuuuuzo pózniej.
Im blizej konca semestru tym wiecej tych pojemników zasiedlalo nam lodówke, a z pewnego dnia wiedzione, nie tyle ciekawoscia co brakiem miejsca nawet na naszej pólce w lodówce, zajzalysmy do paru z nich.
Widok byl epicki - mianowicie w pudle po 2 litrach lodów (a lody jadala maniacko ciotka M wiec wiekszosc tych pojemników bylo od niej - stare nawyki nie wyrzucania niczego co mozna uzyc ponownie byly nam obu bliskie wiec te pojemniky umyte, tkwily sobie gdzies tam w kuchni i uzywane byly do przenoszenie potraw lub tez przechowywani porcji popelnionych na pare dni. Przez wszystkich w domu. Ale proporcja wychodzila - Ciotka M 2 w uyciu, ja jeden w uzyciu, a reszta - powiedzmy 6 Mumina) - byla lyzka ryzu i lyzka smazonych warzyw. Koniec zawartosci w dwulitrowym poejmniku. W drugim identyczny widok i nawet te warzywa identyczne, bo Mumin nie byl jednostka wybredna i nie przeszkadzalo mu monotonia i gotowanie przez tydzien tego samego.
Przejrzalysmy reszte pojemników wiedzione nie od konca zdefiniowana groza i slusznie - dwa ostatnie - resztki z pojemników na samym dnie lodówki z warzyw zaczynaly budowac statki miedzykontenerowe z zamiarem poszukiwania zycia w innych pojemnikach.
Splesniale resztki poszly do smieci, co uwolnilo nieco miejsca wiec po upchneiciu jego kontenerków na jego pólce, nie ingerowalysmy w reszte.
No i nadeszla pod koniec semestru tak okrutna chwila, kiedy Muminowi skonczyly sie po prostu pieniadze i zaczal nurkowac w tych swoich skitranych pojemnikach.
Najwyrazniej te splesniale resztki byly jakies szczególne, bo jakies 3 dni pózniej Mumin przyszedl pytac sie czy nie widzialysmy pojemnika po lodach.
Owszem - w lodówce jest ich pelno, a na oknie stoi cala reszta odparlysmy.
Otóz nie, w lodówce nie ma tego którego on szuka.
Wyjasnilysmy, ze niestety poniewaz jedno bylo to na naszej pólce, to otworzylysmy obwiniajac sie nawzajem czyj to pojemnik, a ze zawartosci sie zasmiardla to i wyszla sama.
Jezeli akurat tej szukal to sie spoznil o jakis tydzien.
Mumin byl niepocieszony, ale przyznal ze faktycznie troche ciasno w naszej wspólnej lodówce i ze mozliwe, ze polozyl cos na naszej polce bo skoro nie uzywamy calej to przeciez...
...

Zaskoczony smiertelnie totalnym brakiem zrozumienia, ze skoro jemu samemu jedna pólka nie wystarcza, a nam dwóm na drugiej luzy sie czasem pojawiaja to nie widzimy tego za naturalny odruch aby przygarnac jego przechodzone zarcie, zamilkl stropniony.

Nie pamietam czy zrobil troche porzadku czy nie, bo wiecej problemów z ciasnota na naszej pólce nie pamietam.
Ale nie w tym rzecz.
Otóz w srodowisku studenckim na Wyspie jest taka zasada - jak wyzresz cudze i cie nie zlapia to ich strata.
Jak ktos ci wyzre i go nie zlapiesz to twoja strata.
Ta zasada ma zastosowanie glównie wsród studentów, ale zauwazylam w ostatniej dekadzie, ze podobnie ma sie rzecz w lodówkach komunalnych w Kolchozie.
Podpisywanie pomaga, ale tylko troche.
Mysmy mieszkali we trójke, a z ciotka M dzielilysmy szeroka pojeta przestrzen kuchenna, aczkolwiek nie zarcie, bo pomijajac inne smaki ja bylam wege, a ciotka M nie wiec wiadomo bylo, ze jak którejs cos zniknelo to mógl byc tylko Mumin.
Na przyklad papier toaletowy to chyba byl jego przysmak, albowiem, po pierwszym miesiacu dzielenia domu okazalo sie, ze wiecznie go w wychodku nie ma.
W koncu udalo nam sie wykryc, ze Mumin go wyzera.
Tzn mniej wiecej w polowie rolka po prostu sie rozplywa w powietrzu.
Doszlo do tego, ze trzymalysmy zapasy w pokojach naszych co pomagalo o tyle, ze po prostu nie znikal tylko troche szybciej wychodzil niz logika nakazaywala, bo pokoje nasze nie mialy kluczy. Nie bede tu wnikac co jeszcze moglo sie dziac, bo wole sobie nie psuc humoru ;)
Tak, ze skoro papier znikal za jego przyczyna , to obserwacja nasza poszla nieco dalej i okazalo sie ze duzo róznych innych rzeczy w podobny sposób sie rozplywalo w powietrzu - mianowicie wlasnie zarcie.
Zwykle to drozsze i zwykle juz w drugiej polowie semestru, szczególnie po tych weekendowych nocach które spedzalysmy akurat poza domem. Czyli mówiac krótko, Mumin po powrocie z impry wyzeral co mu w rece wpadlo.
Doszlo zatem do tego, ze to co nie wymagalo lodówki, a bylo nieco lepszej jakosci niz podstawowe "no frills" czyli bez bajerów, czyli marka wlasna najtanszego supermarketu w miescie - cos jak Lidl dla studentów - siec która notabene juz nie istnieje, trzymalysmy poukrywane w naszych pokojach.
Jeden plus to ze zagranicznego Mumin nie ruszal bo sie bal - wiec czekoladki przywozone z Planety Ojczystej byly bezpieczne ;).

Ciotka M miala na przyklad w szafie wielopaki chipsowych naczosów, a ja np pringelsy (acz nie w szafie bo szafe mialam typu wieszak odkryty), które sobie kupowalysmy dla przyjemnosci. Wlasnych zachomikowanych zapasów nie pamietam za szczególnie, pewnie dlatego, ze ogólnie preferowalam zywnosc konkretna typu gotowce do tostera czy do piekarnika.
W szafce kuchennej trzymalysmy wylacznie najtansze ciasteczka bez bajerów, dla niespodziewanych gosci i na grupowe wizyty i suchy makaron. Razowy!Oraz zapieczentowane opakowania sosów itp.
Wbrew pozorom te najtansze ciasteczka wcale nie byly najgorsze, po prostu mialy gówniane opakowanie, ale w srodku byly bardzo zjadliwe.
No i przyszli do nas niespodziewani goscie.
Ciotka M zadysponowala drobny poczestunek, poszla do kuchni nastawic wode i kucnela przy szafce.
Ja zabawialam gosci rozmowa, a Mumin krecil sie jak gówno w przereblu - chyba po kuchni, bo ogólnie towarzyski byl i lubi podsluchiwac, co akurat tym razem nic nie dalo. Mozliwe tez, ze szykowal sie na wieczorne balety - lazienka nasza byla za kuchnia i wyjsciem do ogrodu - w dobudówce.
Goscie byli akurat polskojezyczni, wiec de facto oprócz Mumina sami swoi.
I jest tak:
Ciotka M nurkuje do szafki, grzebie tam przez chwile, szukajac jak sie okazuje tych zadolowanych ciastek - nota bene takich, których ja nigdy nie jadalam bo z kawalkami czekolady.
Po chwili wychyla sie zza drzwiczek i bardzo glosno i znaczaco pyta mnie po angielsku:
"mRufa, zjadlas wszystkie ciasteczka?"
Ja na poczekaniu zbaranialam, ale mloda jeszcze bylam i dosc szybko odzyskalam wladze w gebie i odparlam z rozpedu w tym samym jezyku z lekka groza:
"no skad, przeciez wiesz ze ja tych ciastek nie lubie!"
Goscie nasi sploszeni nieco sluchali tej rozmowy zdziwieni, ze miedzy soba i przy nich mówimy w mowie Wyspy oraz niepewni czy protestowac, ze ciastek nie chca czy lepiej siedziec cicho, bo jako rzeklam, sami swoi i jakbysmy im powiedzialy ze nic do zarcia nie ma to tez by sie nie obrazili.
Juz mialam dopytac ciotki M co jej odwalilo, bo przesz wspólne te ciastka i nawet jakbym zezarla to przeciez bym jej polowe zostawilo, gdy z tylu kuchni rozleglo sie dziwne stekanie...
"Uum, Uum, Uum, Uum..."Spojrzelismy wszyscy w kierunku dzwieku i okazalo sie, ze Mumin, nieco poszarzaly na pysku wije sie jak piskoz i usiluje sie odblokowac wokalnie.
W koncu mu sie udalo.
"Mozliwe, ze to ja je zjadlem..." wystekal. (uniesiona brew)
"mozliwe ze bylem glodny i nic nie mialem swojego..." dodal po namysle. (uniesione sporo brwi)
"sorry..." dodal po kolejnym, jeszcze glebszym namysle.

A na to ja, jeszcze oburzona faktem, ze zostalam podejrzana o czyn niepopelniony, wyparskalam bez namyslu:
"You should keep something, for black hour!!"
(Czyli nasze swojskie - Powinienes miec zapasy na czarna godzine" bezmyslnie przetlumaczone doslownie.)
Mumin jakby mógl to by zbladl, ale nie mógl wiec tylko poszarzal jeszcze bardziej, a w domu zapadla cisza tak gesta i mroczna, ze mozna ja bylo pokroic i podac do tej nieszczesnej herbatki jako mudcake.
Nasi goscie wpatrzyli sie we mnie z czyms pomiedzy podziwem, a panika w oczach.
Ciotka M zamarla w pol kucniecia.
A ja uslyszalam co powiedzialam i do kogo i bym zbaraniala, gdyby nie to ze nie byl to mój pierwszy raz acz po raz pierwszy powiedzialam murzynowi, ze ma cos trzymac na czarna godzine i zaczal mnie ogarniac histeryczny rechot.
Mumin zaczal znowu stekac, wiec dokonczylam szybko zaczeta mysl:
"Tak jak my trzymamy rózne zapasy, no wiesz, na wszelki wypadek!"
Mumin troche sklesl w sobie i niepewnie zapytal:
"You mean like for a rainy day?"
Odruchowo wyjzalam za okno, ale akurat nie padalo.
Napiecie spadlo, a powietrze zrobilo sie na nowo przejrzyste.
Wyjasnilismy zatem sobie niuanse idiomów, które juz wtedy niezle znalam, ale nie na tyle  zeby wiedziec, ze nasza czarna godzina to Wyspowy deszczowy dzien.
Mumin zgodzil sie ze powinien, zgodzil sie tez, ze powinien byl powiedziec i poszedl sobie.
Ciotka M wstala wreszcie spod oltarzyka w szafce i wyznala:
"I wiedzialam, ze to nie Ty te ciastka wyzarlas, ale chcialam zeby Mumin sie przyznal bo juz mam dosc tego jego wyzerania", po czym poszla do pokoju po lepsze ciastka, które jak juz rzeklam trzymalysmy w pokojach zeby nie zniknely.

Historia miala ciag dalszy.

Otóz przyszla Wielkanoc, tzn zblizyla sie. Ja na Wielkanoc nie wyjechalam z reszta gangu na Planete Ojczysta wiec na strazy ogniska domowego (dom byl ogrzewany gazowo w starym stylu, tzn na dole byly dzialajace kominki gazwe, a na górze prawde mówiac nie pamietam co bylo, ale mam wrazenie ze cos innego - moze elektryczne? ) zostalam z Muminem, który wprawdzie wyjezdzal, ale na krócej i pózniej.
Wielkanoc jak to Wielkanoc, wymaga obecnosci jajek, a co za tym idzie w moim slowniku, takze majonezu. Kupilam.
W zasadzie to majonez w domu zawsze byc musi bo salatki go lubia, a jako wówczas wege salatki spozywalam nagminnie (zwykle z ryzem, czego w dzisiejszych czasach z jakiegos powodu nigdy nie robie, ciekawe czemu?).
Wyszedl mi ulubiony majonez na literke H i kupilam doraznie gdzies maly sloiczek innego majonezu acz tez na litere H. Okazal sie ochydny (w sensie ze smak mi nie odpowiadal) wiec wystawilam go na widok publicznym z nadzieja ze Mumin go wyzre.
Mumin nie zawiódl i pewnego dnia sloiczek zniknal. Odetchnelam z ulga.
(ta zasada dziala nadal w Kolchozie, o czym wspominalam przy okazji miodu - nawet lekko przeterminowany produkt sie nie zmarnuje - znajdzie sie ktos kto go zezre pod warunkiem, ze jest do wziecia za darmo)
Obie marki na H byly na tyle kosztowne w porównaniu z tym co Mumin zwykle jadal, ze dziably go wyrzuty, albo co i zlapal mnie któregos dnia w kuchni ze slowami, ze on wyzarl ten majonez bo akurat swojego nie mial, ale ze kupil duzy slój nowy i zebym smialo uzywala bo on specjalnei kupil duzy slój, bo wyzarl mój.
Nie mialam zamiaru gówna bez bajerów jesc, bo mój ulubiony majo na H juz byl na liscie zakupów, ale los plata figle i zanim udalam sie na zakupy przycisnelo mnie i potrzebowalam lychy majonezu. Akurat bylam w domu sama.
Skorzystalam wiec z przyzwolenia (slój juz byl w polowie zuzyty), wiec tym bardziej poczulam, ze juz moge skoryzstac z rekompensaty.
Wzielam zatem slój i stojac na srodku kuchni otworzylam slój energicznie, nic nie wyparskalam, wzielam lyche majonezu, spróbowalam go najpierw, pomyslalam z zaskoczeniem, ze jak na takie gówno to on jest calkiem smaczny, nastepnie nadal stojac na srodku kuchni, zamierzalam zamknac sloik.
Uslyszam przelatujaca przez glowe mysl 'no zebym tylko gada teraz nie upuscila bo mi wyjdzie zemsta nietoperza...', a nastepnie zapadlam sobie na pomrocznosc jasna i pomylily mi sie rece czy cos w kazdym razie okazalo sie, ze w reku w której mial byc sloik trzymam pokrywke, a slój wlasnie pierdyknal elegancko o podloge (wylozona linoleum) tuz obok mojej stopy.
Taryfy ulgowej nie bylo, sloik pekl po oboowdzie, rozplaskujac kropy majonezu po okolicy do wysokosci metra, robiac mi tylko taka uprzejmosc, ze cale szklo ugrzezlo w glównej masie.
Zamarlam jak to tylko ja potrafie i zbaraniala popatrzylam na kolejne mysli przelatujace mi przez glowe: 'wykrakalam', a nastepnie 'a moze by lyzka wybrac to z wierzchu'.
Te ostatnia odpedzilam energicznie bo jednak nie mialam krwiozeczych zamiarów wobec nikogo, nawet Mumina.
Uruchomilam konczyny po dluzszej chwili kontemplacji majonezowej abstrakcji, posprzatalam, do wysokosci metra i z godnoscia opuscilam kuchnie.

Mumin o majonez sie nie upominal, widzocznie uznal ze odebralam co mi sie nalezalo.

Kurtyna.