Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 22 October 2018

Kara za dobry uczynek, czyli kinowych porazek ciag dalszy

Jest w moim przybranym kraju takie powiedzonko - No good deed goes unpunished - czyli, ze dobre uczynki sa karalne.
Jak slowo daje zawsze myslalam (przed migracja), ze istnieje tylko karma, a tu wszystko wskazuje na to, ze istnieje tez rodzaj anty-karmy albo kotrarmy.
Czyli nie rób komus dobrze, bo ci sie moze odplacic z buta. W moim przypadku odplacanie zwykle robia sily wyzsze techniczne.
I tak na przyklad we srode bardzo póznym wieczorem, z nieznanych nikomu powodów zaoferowalam osobie, która przegapila ostatni pociag, ze ja podwioze.
Co tez uczynilam.
Juz w drodze powrotnej bylo fajnie, ale bylam przygotowana, bo jadac z pasazerem zaobserwowalam, ze kawalek drogi powrotenj stanowi droge zamknieta, wiec pieczolowicie wygladalam objazdu i nawet mi sie to ladnie udalo.
Nastepnego dnia bylam taka nietomna, ze nie zapakowalam sobie nic do jedzenia, a jak jestem mocno niewyspana to potrzebuje wiecej paliwa, bo jednak nadal musze zasilac jednotke centralan ciagnaca na wysokich obrotach.
Nietkórzy moze mysla, ze praca umyslowa to letka jest i nieobciazajaca, ale niestety moja jednostka centralna wymaga paliwa wysokoweglowego, inaczej szybko sie buntuje.
Nie ze górnik na przodku, ale po 4 dniach na diecie bialkowej niby glodna nie bywam, ale po 8 godzinach pracy w drugim jezyku to ja juz wylacznie na instynktach funkcjonuje i o mysleniu nie ma mowy.
Ale nie w tym rzecz - mianowicie udalam sie po pasze do kantyny i kupilam sobie ladnie wykladajaca kanapke, wlasciwie to KANAPE, z szynka i serem.
Jakies tam zielsko w niej bylo, ale nie rocket (po naszemu roszpunka), której nie cierpie, bo jak dla mnie smakuje jak wolowina z pieprzem, a pieprzu (czarnego) tez nie cierpie.
Za to byla z picklem.
Co nawet toleruje, bo troche sie juz do tutajszych chutney i pickle przyzwyczailam i nawet niektóre z nich kupuje dobrowolnie.
Niestety bylo to pikiel rodzynkowy.
A chyba od pieprzu czarnego i roszpnuki to wylacznie mumifikowanych winogron nie cierpie bardziej.
Pomamrotalam sobie pod nosem, ze jeszcze mi tylko tego do szczescie brakowalo - to juz lepszy byl ten pieróg z serem na slodko okraszony skwarka.
Wydlubalam z obrzydzeniem rodzynki (niektóre z pyska, bo sie tak sprytnie kryly za zielenina, ze paru nie wypatrzylam) i spozylam reszte bez obrzydzenia ale i bez wielkiej przyjemnosci.
Wczesnym popoludniem odzyskalam nieco wigoru i postanowilam rzutem na tasme oraz spontanem pójsc sobie do kina.
Taki film byl, ze Bad Times at the El Royale (czyli Kiepskie czasy w El Royale) i spodobal mi sie tak sklad jak i tytul, wiec wydarlam z biura o 4.15 i pojechalam do kina.
Przy kasie poprosilam, ze chce jeden siedzacy na Bad Times at the El Royale.
VIP? nie dziekuje, zwykly poprosze. A gdzie - a nich bedzie na koncu.
Nawet nie swirowalam, ze przy oknie, bo jednak kreatywnosc mi nadal od niedospania kulala.
Pobralam bilet, zapodalam nawet przekaske (NIE popcorn), napój mialam wlasny, skitrany w torbie.
Polazlam do salki, sprawdzajac po drodze jej numer i numer rzedu - czyli spojrzalam na bilet na tyle dlugo aby odczytac ze screen 11, i miejsce jakiestam.
Miejsce to ogólnie mnie malo obchodzilo bo wiem, ze przed 17ta to oni je tak sobie z laski na ucieche przydzielaja, bo tlumów nie ma.
Usiadlam zatem po uwazaniu (mozliwie daleko od juz obecnych klientów) oraz na tylku i zaczelam spozywac przekaskem, zabijajac czas reklam i zajawek. Akonczylam pozywienie w sam czas na koniec reklam i wyciagnelam puszke napoju z torby celem przeplukania ryja po nieco palacych papryczkach.
Minely zajawki i pojawil sie napis, ze zblizajacy sie seans jest przeznaczony od lat 12
na co troche baranina zaczela ogarniac, bo mialam wrzazenie, ze film byl od 15, ale czytam se dalej i tytul brzmi:
The house with clock in it's walls.
Tu juz zbaranialam porzadnie i tylko w desperacji pomyslalam, ze moze im sie plansze pomylily (jakie plansze idotko, wrzasnela zirytowana podswiadomosc, przesz to wszystko na tasmie jest czy tam jakims innym nosniku) i czekalam jeszcze chwile, ale okazalo sie, ze nie.
Ze to jednak inny film. O domu z zegarkiem w scianach.

Refleksyjnie pomyslalo mi sie, ze no tak: chcialam czas, mam czasomierz w sumie czego sie czepiam...

Wiadomo czyje. Obrazek w wiki.
Wyjelam bilet pelna niedowiezania, ze az taki debilizm mnie ogarnal, ze wlazlam do innej salki i to jeszcze z zegarowym motto, otóz nie bilet jak cholera glosi, ze screen 11, a tytul flmu na bilecie, ze The house... (bo tylko kawalek tytulu drukuja).
Wydarlam z salki jak piorun kulisty.
No dobrze, kulistosc to i owszem, ale predkosci troche ograniczona bo i schody i ciemno i wscieklosc.
Popedzilam do kolesia z obslugi, którego wczesniej nie bylo i pytam go w której salce jest Bad times at the el royale. Chlopak mnie troche nie pojal (mozliwe ze sie z emocji troche zaplulam) i pyta wzajemnie, ze o której? Nie, o której to ja wiem, tylko gdzie, bo mi dali zly bilet.
Chlopak spojrzal na mnie nieco baranim wzrokiem - heh, baranina sie udziela - ale zanim cokolwiek powiedzial zorientowal sie, ze sobie jaj nie robie i prawde mówiac jestem nieco wpieniona.
Aczkolwiek zaczyna mnie juz sytuacja smieszyc, czego jeszcze zewnetrznie nie widac, ale zaraz bedzie.
Wyrwal mi bilet prezoraszajac, kazal poczekac i zapewniajac, ze film sie jeszcze nie zaczal, sam poszedl wymienic mi bilet.
Nie wiem po co bo cena jest taka sama, ale bylo mi wszystko jedno i wlasnie zaczelam rechotac.

Owszem moglabym obejrzec ten drugi film ale ja akurat chcialam cos dla bardziej doroslego odbiorcy niz 12latek.

Po paru minutach, z nowym biletem udalam sie na salke - nomen omen 10, czyli tuz obok.
Usiadlam sobie gdzies tam, znowu majac w odwloku wydrukowane koordynaty i uswiadomilam sobie, ze puszka z napojem, prawie pelna zostala w salce 11.
Niby moglam przebiec (i pewnie powinnam byla), ale juz mi sie nie chcialo.
Obejrzalam sobie prawie wszystkie reklamy i wszystkie zajawki po raz drugi - bo mój seans zaczynal sie 9 minut pózniej niz ten zegarkiem i wreszcie zaczal sie wyczekany film.

Monday 15 October 2018

Szkocka Teoria spisku, czyli koronacja Króla Juliana.

W drodze do Wiedzmiego zaulka zatrzymalysmy sie po drodze w moim ulubionym miejscu czyli w Gretna Green.
Dla nieuswiadomionych - byla to pierwsz kuznia Szkocji, tuz przy granicy i ze wzgledu na panujace w Szkocji regulacje stala sie celem par mlodych pragnacych uregulowac swoja sytuacje prawna, które to pragnienie niekoniecznie dobrze bylo widziane przez ich rodziny. Znaczy uciekali tam zeby sie pobrac.
Do dzis mozna tam wstapic w zwiazek/instytucje bez nadmiernych fanfar i kosztów, a zeby podniesc atrakcyjnosc imprezy okoliczni mieszkancy wykonali z tego miejsca atrakcje turystyczna.
Bylam tam juz wiele razy, zwykle zatrzymujac sie na postój/posilek trawersujac dystanse pomiedzy O, a jakims wybranym miejscem w Szkocji.
Zaproponowalam kuzynce zakup potrawy narodowej szkockiej czyli haggis, czyli czegos w rodznju baranich salcesoników wzbogaconych jakas kasza czy innym ziarnem, ale ku mojemu zaskoczeniu po raz pierwszy spotkalam sie z pelnym obrzydzenia protestem.
Nie zniechecam sie latwo, bo do tej kazdy chcial spróbowac, wiec zaprezentowalam wersje wege, bo i taka istnieje i owszem - uprzedzajac pytania - próbowalam, bylo jadalne i niezwykle oryginalne, ale kuzynka nie wykazala ognia.
Dziwna jakas.
Zre te wszystkie morskie robale i ryby ktore nie wychodza z wody sie wysikac, a na salceson w stylu kaszanki sie otrzasa.
No ale jak nie, to nie - w koncu jest gosciem i chociaz podpada mi koszmarnie juz od pierwszej wizyty (nie wymyslili co chca robic, znika po nocy bez telefonu, na hot tub sie krzywi), to niech jej bedzie.
'Moze wreszcie przestanie sie dziwic, ze ja tez na rózne propozycje sie otrzasam', pomyslalam sobie i przestalam naciskac, aczkolwiek puszke z wersja wege zakupilam na wszelki wypadek. Bedzie jak znalaz w jakims chudym miesiacu.
Spozylysmy w Gretna zupke pt Scottish Broth - taki gesty krupnik z duza iloscia warzyw tylko bez ziemniorów, co jak dla mnie podnosi jeko walory - z jakiegos powodu nie cierpialam kartofli w krupniku cale zycie. Kuzynka popila kawa i ruszylysmy w dalsza droge.
Okazalo sie, ze cos kuzynce zawredzilo - ja uwazam ze to klatwa obrazonych Haggis, ale mozliwe ze ta kawa, bo w drodze powrotnej po identycznym zestawie znowu jej zawredzilo, bo mnie nie zaszkodzilo nic a nic.
Polowanie na haggis - taki sport narodowy
Na szczescie nie bylo to nic tragicznego tylko lekka niemoc jelitowa (a wlasciwie to raczej nadczynnosc), wiec zaczelysmy snuc plany na najblizsze dni. Zaproponowalam kuzynce, ze mozemy pojechac nad jezioro Loch Ness jesli by chciala.
Otóz chciala.
Ze wzgledu na prognoze niby lepsza niz sie pierwotnie zapowiadalo, ale mozliwe ze niepewna tosmy sobie zaplanowaly te wycieczke na sobote.
Co prawda nie zaplanowalysmy tego najlepiej, bo nie bylo czasu nawet poplywac po jeziorze, ale w sumie to bylo dosc chlodno, wiec nawet sie nie upieralysmy za mocno.
Ja nawet chcialam, ale w drodze do Fortu Augustusa (poludniowy kraniec jeziora) sporo padalo (ten jeden epizod deszczowy o którym wspominalam), a drogi byly bardzo w stylu górskim i troche sie sploszylam, ze po nocy w takiej pogodzie na karku to ja bym nie chciala jechac, wiec nalegalam, zeby zaczac wracac nie pózniej niz o 16tej.
Ale najpierw musialsmy tam dojechac, w czym pogoda nie pomagala, wiec najpierw dla kurazu wstapilysmy do przydroznej destylerni.
Tam okazalo sie, ze trafilam swoim sposobem na najdrozsza w regionie i tak na prawde to stac mnie bylo tylko na 4 czekoladki sluzace do oczyszczania podniebienia pomiedzy degustacjami.
Honorowo kupilam tez mala buteleczke (350ml) najtanszej whisky (49 funtów za litr), a czekoladki zapakowano nam w torebke foliowa i z takim ladunkiem wyszlysmy z lokalu. Zaczelo mzyc wiec zagescilysmy ruchu i ja natychmiast dostalam ataku smiechu, bo wygladalo to jakbysmy w pospiechu pedzily do auta zeby te flaszeczke prywatnie rozpic zakaszajac czekoladkami.
Kuzynka przyznala mi racje i oprócz rozpijania flaszeczki wszystko sie zgadzalo - pozarlysmy lapczywie te czekoladki wielkosci czubka malego palca, srednio po 8zeta za sztuke.
I nawet sie nie udlawilysmy.
Byly to czekoladki bardzo bogate w doznania, smakowe i nie tylko.
Dalsza droge urozmaicalam kuzynce opowiescia jak to w Imperium na stacji beznynowej nocna pora prosilam sie o klopoty kupujac rolke ductape i klebek sznurka, dalej urozmaicil nam droge mostek zwodzony, który wlasnie sie otwieral i kuzynka wpierala we mnie, ze to na pewno na zadanie dla kazdej lodzi, co musialam jej z jakiegos powodu konicznie wybic z glowy.
Zupelnie nie wiem czemu mam takie parcie na korekty blednych przekonan u innych, zupelnie jakbym nie mogla pozwolic im robic z siebie idiotów, skoro moge ich próbowac powstrzymac.
A jeszcze dalej to juz dojechalysmy i na parkingu zglupialam z nadmiaru wolnych miejsc.
Oraz troche z tego, ze tam gdzie przed kilku laty (5ciu) byl podupadajac lokalny sklep spozywczo-wielobranzowy, powstalo centrum turystyczne z wsciekle drogim sklepem z kaszmirem, kawiarnio-barkiem dla naiwnych (turystow), z którego zrezygnowalysmy.
Nastepne to bylo dejavu bo usilowalysmy zjesc posilek w lokalu który byl zamkniety chociaz wygladal na otwarty, a mnie sie przypomnialo, ze 5 lat temu z dElvix i jej rodzina bylo identycznie. Spróbowalysmy pubu, ale byl wypchanu o brzegi ludzmi, wiec ja troche zla (bo mocno glodna po nieco nerwowej podrózy - ten deszcz i krete waskie drózki wzmagaja apetyt, jakby ktos pytal).
Z wrazenia wprowadzialm kuzynke w blad wmawiajac jej, ze jezioro znajduje sie na górze i tam sie udalysmy, a po drodze na górke zaczal padac troche ten deszcz, co popsulo mi humor do reszty. Dalam sie przekonac, ze w istocie to jest jeden z kanalów, a nie jezioro i udalysmy sie w dól.
Nagle tuz przed naszym nosem z pubu pelnego do wypeku wysypala sie grupa okolo 10 osób.
Spojrzalysmy na siebie i osiagajac porozumienie wygloszonym unisono "próbujemy?", "dawaj" wparowalysmy do srodka.
Pusty niby sie nie zrobilo (na dole, bo byly 2 poziomy) ale stolik dla dwóch osób byl wolny, wiec rzucilysmy sie na niego jak banda barbarzynców.
Po posilku swiat wypieknial, a deszcze przestal padac, ale zrobila sie za pózna pora zeby plywac tym statkiem, wiec ja sie udalam na eksploracje sklepu z pierdutami turystycznymi, a kuzynka pobiegla nad jezioro.
Ruszylysmy w droge powrotna i gdzies w polowie drogi rzucil sie na mnie napis niedbale wymazany na dwóch starych tablicach reklamowych pozbawionych poprzednich tresci.

Takie napis to byl, aczkolwiek nie ten bo w czasie jazdy sie nie da siegnac telefony z bagaznika, a Kuzynka nie ma instynktu lowcy samochodowego fotografa (tez mi tym podpadli z moim CO)
Przeczytalam ten napis glosno i wyrazilam konsternacje, ze jakis fanatyk swiata dysku sie tak objawil, czy co?
"Otóz nie", wyjasnila mi kuzynka. "Ziemia jest plaska"
Oznajmila to smiertelnie powaznym tonem. Tak mnie tym zastrzelila, ze polknelam przynete i zaczela sie zgubna w skutkach (dla mojej przepony) dyskusja.

I juz widze ze ponioslam porazke w dziabaniu na odcinki.

"Ale jak to plaska, przeciez widac z kosmosu, ze nie..."
"Otóz nie ma zadnego kosmosu z którego widac, to wszystko spisek."
No dobra, fakt ze bylam na Cape Canaveral i widziala jak sie szykowali to startu (2006), nie gwarantuje, ze to nie spisek, wiec draze dalej.
"Ale przeciez sa loty dokoloa swiata? I rejsy"
"Fikcja i mistyfikacja. A Australii nie ma."
"Ale jak to Australii nie ma?" Oburzylam sie nie widziec czemu bardziej niz na dictum plaskiej ziemii.
"No nie ma."
"Ale ja tam bylam."
"Tylko ci sie zdawalo"
"No przesz lecialam i na dodatek ten ostatni kawalek z Azji do samej Australi w ogóle nie spalam."
"To byly takie specjalne ekrany. Tez spisek."
"Yyyy?? To gdzie niby bylam?"
"W Kanadzie jest takie miejsce specjalne które udaje Australie."
Bzdura, w Kanadzee nie bywa tak cieplo i nie ma miejsca na lasy tropikalne i pustynie."
"No owszem, ta Australia troche bruzdzi teorii plaskiej ziemii, ale to wszystko spisek rzadowy."
"A którego rzadu? Przesz nie Polskiego"
"Yyyy... wszystkich."
"Hm..." odparlam sceptycznie, "Juz to widze, szczególnie jak rzad Planety Ojczystej osiaga jednoglosnosc w sprawie. A co z Antarktyda? "
"Antarktydy nikt nie widzial, wiecej na pewnie nie istnieje."
"Ale ja znam faceta co widzial i sie nawet tam wybieram za jakis czas."
Tu kuzynka sie poddala i mi wyjasnila, ze istnieje stowaryzszenie plaskiej ziemii i od niedawna wynajeli sobie jakis lokal w Szkocji, jak sie okazalo pózniej wlasnie w rejonie, który trawersowalysmy.
Uwazaja ze Ziemia to wlasciwi taka misa i ze wlasnie Australia im do tej teorii nie pasuje bo i msie w misie nie miesci.
A dowody zdjec z kosmosu, czy horyzontu itp to wlasnie wszystko spisek.
Jest nawet jakis kanal na jutjubie który rózne takie teorie spisku prezentuje i bylo takze o radykala z plaskiej ziemii. Ale inne tez.
Na przyklad, ze Kate (zona ksiacia Williama) nie urodzila rzadnych dzieci, tylko, ze urodzila je surykatka.
No to dictum zbaranialam i przez dluzsza chwile musialam skupic sie na wykopywaniu z wyobrazji takich wizji:
ukradzione z internetów
Nie polecam podczas prowadzenia samochodu!
ktos te wizje nawet zdazyl narysowac!! Nomen-Omen z nieistniejacej Australii!!
Nastepnie kuzynka sie opamietala i poprawila sie:
"Surogatka."
"No tak..surykatka to by dopiero byla sensacja."
"No, wyobraz sobie Surykatke na tronie Królestwa zjednoczonego."
"Nie musze, wlasnie mi sie udalo je wypedzic z oka wyobrazni!"
"hahaha, Król Julian na tronie Wyspy!"

Kurtyna

Ze smiechu splakalam sie i prawie posmarkalam, aczkolwiek czkawki nie dostalam.

PS. W ogóle Szkocja sprzyja rozmowom inicjujacym masaz przepony - jak kiedys sie ogarna pamieciowo to spróbuje zacytowac rozmowy z podrózy z dElvixami. W gre wchodzily swinskie skrzydla!

Tuesday 9 October 2018

Najgorsze lostnisko Wyspy, czyli jak mRufa gosci odbiera

Pierwsza faza projektu, w którym dzialam od konca listopada ubieglego roku, zostala wdrozona, a opóznienie wynosilo mniej niz 10 dni, czyli niejako ewenement w dziedzinie projektów informatycznych.
Znaczy sie wdrozylismy na czas, w ramach budzetu i nawet nie wszystko z zakresy zostalo usuniete (taki maly zarcik branzowy).
W ramach relaksu mialo byc troche spokoju, co niezupelnie sie udalo, ale to juz poza konkursem, wiec w ramach tego samego relaksu postanowilam sobie wziac malutki urlopik.
2 dni w zasadzie.
Bo tak sie zlozylo, ze idealnie w pierwszy weekend bez pietna "go-live" wstrzelila mi sie kuznyka pt Mac mojego CO, z która to rok temu trawersowalysmy Kornwalie, szukajac hindusa, zeby nas przed smiertelnym zejsciem ochrzcil.
Tym razem, na okolicznosc wystepów goscinnych Maci mojego CO, wymózdzylam, ze pojedziemy za granice.

Ale nie za morze.

Co zostawia do wybory wylacznie dwa kraje, czyli Walie i Szkocje.

Walia ma to do siebie, ze jest nieco za blisko jak na moje potrzeby, wiec wybralam Caledonie, czyli po naszemu Szkocje.

Poszukiwania zaczelam od wpisania w portal posredniczacy w wynajmie domków (NIE airbnb) hasla "hot tub", bo czulam w sobie straszne parcie na wode i narastajacy nerw, a na kapiele w morzu juz troche nie pora.

Nastepnie okazalo sie, ze kuzynka zwana Macia mojego CO uwaza, ze sie w tej hot tub wezmie i utopi, bo ona sie na basenach boi.

Wyjasnilam jej, ze o ile zgadzam sie, ze utopic sie mozna i w lyzce wody (sama bardzo skutecznie usilowlam to zrobic przed laty, przy pomocy napoju typu lemoniada bezcukrowa w Waffle House, w któryms ze srodkowych stanów Imperium, a Ksiezna Helena spod okna wlasnie probowala lykiem wody), to jednak Hot Tub to raczej cos w rodzaju balii na sterydach i z syndromem wiatropednym niz w rodzaju basenu.

Ale skoro nie, to nie i wybralam nam kwaterke ulokowana w bardzo malowniczy sposób (co prawda zdjecie ludzaco sugerowalo, ze jest bardziej malowniczo niz w naturze, ale i tak nie narzekam, bo na miejscu okazalo sie, ze zaulek z domkiem nazywal sie poprzednio Wiedzmi Przesmyk).

Fotka trzasnieta telefonem po nocy, wiec nie wymagajmy za wiele!
Zanim jednak tam dotarlam trzasnac te fotke, udalam sie na lotnisko (to co 10 mil przed nim psy tylkami zaczynaja szczekac, na ptaki które nieco wczesniej juz zawrócily).
Tym razem jednak, majac silny deficyt gotówkowy (chwilowy ale nie do nadrobienia przed wyjazdem na lotnisko) umówilam sie z kuzynka, ze nie bede po nia wchodzila na terminal i w ogóle spróbuje pobrac ja z bezplatnej strefy zrzutu.

Co oznaczalo, ze zamierzalam wyjechac tuz przed ladowaniem samolotu, zeby nie czekac.

Jakies 15 minut przed planowanym wyjazdem na lotnisko sprawdzilam z glupia frant status samolotu i okazalo sie, ze te szmatlawiec wyladuje przed czasem jakis kwadrans.
Pomyslalam sobie, ze lepiej zageszcze ruchy i rusze od razu bo przy moim farcie po prostu utkne gdzies w korasie.
No i oczywiscie dotarlam za wczesnie.
Typowe.
Ale jak sie zapre to sie zapre, chocbym miala wyjezdzic równowartosc ceny parkingu krazac wokolo dwóch okolicznych rondek to na parking nie wjade. (jak juz mówilam - Contrarian)

Gdzies w okolicy 5tego okrazenia (nie calego lotniska, tylko takich dwóch rondek na jego obu koncach), zadzwonilam do kuzynki, która powiedziala, ze juz wyszla i jest wlasnie na meet&greet, na który ja wstepu nie mialam albowiem byl tylko na rezerwacje, której oczywiscie nie mialam.
Ona zas nie umie namierzyc strefy zrzutu, na która dla odmiany ja sie czailam i mniej wiecej umialam wjechac.

Stwierdzilam wiec, ze spróbuje na to meet&greet wjechac mimo braku rezerwacji, a kuzynka odparla, ze ona spróbuje w takim razie dojsc do bramek wjazdu/wyjazdu bo ona je chyba widzi, co oczywiscie wyparlam.

Dokonczylam ostatnia rundke miedzyrondkowa i wjechalam statecznie na podjazd do meet&greet, omijajac szerokim lukiem jakas idiotke, która napierala na mnie tym podjazdem pieszo i z walizka i juz mialam poslac jej wiazke przez zamkniete okna (ze gdzie glupia leziesz, przesz widzisz, ze ja jade), gdy rozpoznalam z nienacka, ze to wlasnie moja Kuzynka!

Z wrazenia nawet nie zdazylam pozadnie zbaraniec, a poniewaz nikt za mna sie nie tloczyl to nawet sie zatrzymalam i nie musiala wsiadac metoda komandosów w biegu tylko normlanie, po czym zamiast natychmiast pas, zaczela sie organizowac torebkowo i równoczesnie zdawac mi relacje z ostatniego kwadransa, który to temat ukrócilam bo jednak jazda z popiskujacym czujnikiem zapiecia pasa nie jest pociagajaca, a nastepnie plynnie zawrócilam z podjazdu na wyjazd, nadal tak smiertelnie zaskoczona sukcesem akcji, ze nawet nie zdazylam jej opowiedziec jak to uniknela wiachy na powitanie ;).

W drodze z lotniska nadrobilysmy nieco zaleglosci towarzyskie, korki byly bardzo przyjazne wiec do O dojechalysmy o takiej porze, ze jazda z O do mojej kwatery trwala by wieki - godziny szczytu.
Zaproponowalam zatem, ze moze skoczymy na wczesny obiad, bo dom w oczekiwaniu naszej wycieczki nie byl bogato wyposazony w zywnosc, tzn zasadniczo byl, ale wszystko, oprócz produktów sniadaniowych, których tym razem postanowilam nawet nie ujawniac, pamietna pierwszej wizyty kuzynki z synem aka moim CO.
Kuzynka zgodzila sie bardzo entuzjastycznie, bo zdaje sie ze zaproponowalam altruistycznie bufet orientalny, a nie moj ulubiony "dinner" czyli bar w stylu 'hamerykanskim', w którym kelnerka pare lat temu dokonala na nas próby zamachu poprzez zalanie napojem gazowany z zawartoscia kofeiny (nie, nie unikam nazwy tylko nie pamietam co to bylo dokladnie hehe).
Udalysmy sie zatem do rzeczonego bufetu, który podobnie jak rok temu byl jeszcze zamkniety, ale tym razem czekanie bylo zaledwie 5cio minutowe, wiec poczekalysmy i jako drugie klientki, bo jakas grupka juz czekala przed nami, wkroczylysmi do lokalu.
Z atrakcji to w lokalu w toaletach woda ciurkala tak slabo, ze ledwo udalo mi sie zmyc z rak mydlo, wiec uprzedzilam kuzynke, która wybierala sie do tego samego przybytku slowami:
"Tylko przy myciu rak to uwazaj, zeby Cie cisnienie wody nie zabilo...", tu zauwazylam slad przerazenia w jej spojrzeniu, wiec pospiesznie dodalam "smiechem! Woda ledwo ciurka", a na deser podawano miniaturowe kabaczki, które po blizszej inpeckji okazaly sie osobliwego ksztaltu winogronami.

Miniaturowe kabaczki, które sie okazaly winogronami
Po posilku bez problemów drogowych udalysmy sie do mnie, a nastepnego dnia wyruszylysmy na Caledonie zaledwie pól godziny pózniej nic mialam ambicje.
Droga byla taka sobie bo ciagle popadywalo, temperatura spadla, a ja zaczelam miec przed oczami mroczne scenariusze, o tym jak to tkwimy przez 2 dni w domku nad szalejacym sztormami morzem.
Okazalo sie, ze tkwilam w bledzie, bo jak tylko przekroczylysmy granice Szkocji (Gretna Green) zza chmur zaczela niesmialo wpierw, a calkiem odwaznie wychylac sie slonce i oprócz jednego jeszcze deszczowego epizodu, oprócz chlodu, pogode mialysmy wrecz piekna.

Ale o tym bedzie pózniej, bo postanowilam spróbowac tego triku z rozdziabywaniem moich wpisów na odcinki, co moim zdaniem rozbija narracje i zbija mnie z tropu oraz wybija z rytmu, ale podobno tak lepiej niz wpis rzeka raz na miesiac?

Friday 5 October 2018

mRufa vs Los 0-1 czyli krótka odslona zmagan codziennych

Jak juz wspominalam gdzies po drodze, jestem z gatunku nazywanego z angielska Contrarian.
Czyli jak to moja Rodzicielka Osobista mawiala "Czemu do cholery jestes taka poprzeczna?!"
I nie chodzilo jej, ze np szersza jak dluzsza, choc niewptpliwe moglo, bom wzrostu dosc nikczemnego, a grawitacja na sterydach mnie kocha, a raczej o fakt, ze ja nie chce tak jak wypada, albo inni sugeruja, nie przepadam za improwizacja i lubie po swojemu, czesto w niszowym stylu. Czyli w pewnych sprawach bywam uparta tak, ze przyslowiowy osiol to przy mnie przyklad spolegliwosci.
Po namysle stwierdzam mozliwosc, ze mamy doczynienia z powrotem Niszczyciela, ale tego nie jestem jeszcze pewna.
Otóz zachecona sukcesem sprzed 3 tygodni postanowilam pójsc ponownie na basen.
Odczekawszy takie rzeczy jak przerwe serwisowa wlasna, wyjazd, czy sluzbowy go-live nastawilam sie cala soba na bierzacy tydzien i postanowilam sobie, ze wykupie od razu kilka wejsc bo sa bezterminowe i duzo tansze niz pojedyncze wejscia i zrobie sobie w ten sposób motywacje.
Czego pod uwage nie wzielam to, ze jak ja sobie cos zaplanuje w detalach, to zazwyczaj wychodzi mi z tego cos takiego, ze trzeba czym predzej myc rece.
Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.(ukradzione z internetów)
Zapakowalam zatem we srode o poranku do auta torbe basenowa (no siatke taka tekstylna, chyba od Bozenki zreszta dostana, z utensyliami basenowymi) i udalam sie do Kolchozu jak co rano.
Dojechalwszy do pracy uswiadomilam sobie, ze nie dobralam sobie z domu gotówki, która chwilowo dysponuje w obfitosci, bo mi na przyklad kuzynka za polowe kwadratu weekendowego wreczyla.
Przemyslawszy sprawe uznala chyba juz wtedy podswiadomie, ze jednak nie pojade na ten basen - pojade nastepnego dnia. Ale jeszcze sobie tego nie uswiadomilam.
Do póznego popoludnia pracowalam dosc leniwie bo przeciez zostaje do 18tej zeby pójsc prosto po pracy na ten basen, ale coraz mniej przekonana, ze to zrobie.
Bo nie chce placic karta, majac gotówke.
Przyszla pora wyjscia z pracy, wlazlam do samochodu jakas taka zlamana na pól i cos mi nos podciekal i glowa cmila, wiec przekonalam sama siebie, ze po prostu nie bylo mi pisane plywanie w tym dniu.
A dowcip polega na tym, ze ja plywac bardzo lubie i nawet calkiem sporo moge mimo kompletnego braku formy (no czyba za jablko to forma) na suchym ladzie, ale patologicznie nienawidze przebierac sie po kapieli.
Dlatego we Francji motywowalam okolice, bo nie musialam sie przebierac, tylko w mokrym kostiume (i tunice nan narzuconej, zeby nie kusisc losu ze przyjedzie greenpeace spychac mnie do wody) po prostu poszlam do pokoju hotelowe i w spokojnosci sie przebralam, wymywajac przy okazji niewadomo skad jakies pol kilo piasku.
Pojechalam do domu.
Zapakowalam od razu wieczorem z szuflady wiecej gotówki (tzn wiecej jak wiecej, dokladnie pobralam cztery dychy bo mi sie zdawalo, ze wlasnie tyle kosztuje pakiet 5ciu wejsc), co dalo mi razem 50 plus pare monet jednofuntowych i jakas drobnica.
Nie sprawdzilam dokladnie ale zdawalo mi sie ze 4ry monety funtowe tam byly.
Nie wchodzac w detale dnia roboczego wczorajszego, zblizyla sie pory wyjscia.
Tym razem nie czekalam na 18ta tylko zebralam sie jak juz mialam dosc Kolchozu i wyszlam powtarzajac sobie mantre "jade plywac, jade plywac, niechemis... a g*wno, bo jade plywac".
Dojechalam do klubu i zaparkowalam strategicznie blisko parkomatu i poszlam placic.
Pamietamy wszyscy jak zdawalo mi sie, ze mam w piterausiku (apropos, to musze jechac do Australii bo obecny juz sie konczy, a od 2005 piterausiki kupije sobie wlasnie w Australii. no to musze, co nie? Organiczna koniecznosc!) 4 funtowe monet i drobnice? Otóz mialam tam dokladnie: 3 funty i 95 pensów.
Zaklelam szpetnie na glos i dalej pomyslalam sobie co nastepuje:
'W morde jeza no. Szkoda, ze nie da sie zaplacic za godzine i 57 minut i musi byc za dwie pelne godziny i koniec. No trudno, za parking zaplace karta.'
Wyjelam karte i wtykam ja gdzie sie da - nic. Zlamalam sie nawet i bylam gotowa uzyc funkcji zblizeniowej, ale tez nic.
A otóz nic z tego nie bedzie, albowiem najwyrazneij w swiecie terminal kartowy nie dziala.
Martwy i koniec.

Argh!!! Chyba zaraz sprawdze, bo moze sie jeszcze okazac, ze zplacilam za te 2 godziny 2 razy w parkometrze!! Nie, jednak nie. Uff.

No dobra, skoro sie tak nie da, to zaplace w recepcji klubu albo po prosze o rozmiane gotówki.
Poszlam i wyluszczam im mój problem machajac glupkowato 5tka.
A oni, ze nie maja drobnych i zebym poszla na recepcje to mi moze rozmienia, albo dadza zaplacic inaczej.
Dowcip numer dwa polega na tym, ze powiedziano mi poprzednim razem, iz czlonki klubu maja za friko 2.5 godziny parkingu, ale ja nie czlonek wiec uznalam na logike, ze nie mam nic za friko.
Poszlam wiec na recepcje hotelowa, tym razem wyjasniajac dla odmiany, ze chce skorzystac z klubu, ale nie naleze i karta nie dziala, a ja mam za malo drobnych.
Kobieta pochodzenia centralno-europoejskiego, acz chyba nie nasza prawdopodobnie mi nie uwierzyla i uznala za cwaniaka co se chce zaparkowac i pójsc w miasto (przez takich wlasnie zalozyli te parkometry na terenie i teraz nawet goscie hotelowi musza placic za parking).
Przyjela bez oporów moja 5tke (która bezmyslnie podalam, zamiast podac karte), a ja sie udalam wreszcie do klubu, gdzie na mój widok recepcja zlapala sie za glowe, bo jak sie okazalo tez mysleli, ze ja cwaniak na parking, albowiem nie musze placic jesli chce korzystac.
Na co ja wyjasnilam, ze ja wiem, ale przeciez nie jestem czlonek.
A otóz nie.
Nawet goscie nie musza za pierwsze 2.5 godziny placic.
Kajalo sie dziewcze straszliwie, ze mnie nie zapytalo od razu, a ja dostalam ataku smiechu, bo przeciez uwazalam, ze widac po mnie, ze ja na sporta przyszlam i nawet mi przez mysl nie przeszlo powiedziec to na glos.
Tak, ze tak.
Ale to nie koniec.
To by bylo za malo zeby az opisywac ku uciesze.
Otóz przyszla chwila zakupu tych 5ciu wejsc, zerkam kontrolnie na tablice cen i czym predzej zerkam ponownie, bo cena 5ciu wejsc to 50 a nie 40ci...

Ot rzucilo sie na mnie kreatywne czytanie poprzednim razem.

Ale ja przeciez nie mam juz 50ciu bo wlasnie przed chwila wydalam 4 co sprawia, ze wszystkiego razem mam znowy o 5 pensów za malo.
'Och qrwasz', pomyslalam bezradnie.
................
................
tu trzymam w napieciu
................
................
................
jeszcze troche trzymam
................
................
................
no juz, juz, wiecej nie trzymam.
................
................
I zaplacilam ta cholerna karta!!

I po co mi bylo sie wpedzac w chwilowa hipochondrie?
No po co?
A moglam sobie spokojnie poplywac w te cholerna srode.
Ale cóz, jak to mówia:
Czyli co cie nie zabije, to cie wqrwi.
Kurtyna.

Monday 1 October 2018

Pan Zaba Akustycznie - krótka relacja.

Mialo byc w zasadzie o odkryciach w Szkocji, ale troche mi jeszcze zostalo do spisania, wiec taki maly ekspres poranny z Akwarium Kolchozowego, a przy okazji troche sobie obnize cisnienie dzielac sie niedola (potencjalna).
Zatem Pan Zaba akustycznie - brzmi to jak nazwa slabego koncertu, ale nie, chodzi znowu o moja osobista zmore, która sie na mnie rzucila wokalnie.
Otóz ku mojemu wielkiemu rozzaleniu okazalo sie, ze Pan Zaba mimo szeroko zakrojonych redukcji nie zostal zredukowany (co mnie w pierwszej chwili szczerze mówiac nie obeszlo, bo nie cierpie go, ale az tak mu zle nie zycze, dopóki nie uslyszalam dalszego ciagu), czyli ze bedzie wspólpracowal z Panem Pianinko przy utrzymaniu nowego systemu (tego co ja przy jego wdrazaniu pracuje).
A poniewaz odchodzac z tiurmy (czytaj zespolu, któremu szefuje Horror) wypowiedzialam zaklecie, ze po moim trupie bede z ta menda, tfu Zaba pracowala, to sami Panstwo rozumie, ze nie mam innego wyjscia tylko emigracja.

Przynajmniej z Lochów, ale realistycznie to pewnie jednak calkiem z Kolchozu.
A zwazywszy na mój fart to pewnie trzeba bedzie zmienic domene geograficzna w URL, bo inaczej ta menda mnie pewnie nawet na Hybrydach wyweszy.

Ale nie w tym rzecz, na razie jeszcze chroni mnie przed nim szerokosc budynku, a w najgorszym razie przepierzenie.
Otóz Pan Zaba jest obecnie nauczany. Na razie w zwiazku z tym umiem wiecej niz on i prawde mówiac jak sie w sobie zepne to bede jeszcze dlugo umiala, bo system jest takiego typu, ze w nim sie interwencji na poziomie kodu przeprowadza minimalnie, a najlepiej wcale i biorac pod uwage jego koszty i nowego szefa Zaby, licze ze mu na nadmiar samowolki nie pozwola.

Ale to moga byc moje slynne ostatnie slowa (famous last words).

To jeszcze powiem o Panu Pianinko.
Otóz pomijajac pochodzenie, jest to facet mocno upierdliwy i irytujaco zaczyna kazda wypowiedziec slowem "Tia" (znaczy nie mówi chwali bogów motoryzacji i inne pomniejsze wruszkozebuszki po polsku, wiec w jego wykonaniu brzmi to jak pelne pogardy i przekasu "Yeah"), a na dodatek nie prezentuje sie nadmiarem blyskotliwosci spolecznej.
O umyslowych walorach to ja sie nie wypowiem, bo jednak jest programista, a ja nie, wiec nie mam wykladni porównawczej.
Ale nasz kolega technicznie inklinowany bardzo powiedzial mi ze jak go uczyl tworzenia kont nowym uzytkownikow to bylo to jak wyrywanie sobie zebów bez znieczulenia, a w porównaniu to nas (w Akwarium) jak uczyl tosmy podobno lapali zanim zakonczyl zdanie.
Tak, ze tak.
Dla potrzeb kurtuazji powiedzmy, ze uznamy go za zbyt technicznego, zeby ogarniac takie proste rzeczy jak konfiguracja, a równoczesnie na tyle nie-genialnego programiste, ze go szef na sile oddelegowal do pracy glównie nad konfiguracja.

Acha, ze czemu Pianinko? Bo jak otworzy gebe to mnie przed okiem wyobrazni staje taki obrazek:
ukradzione z internetów
Oczywiscie bez tego guza na glowie.

No i jest tak, ze te nauki (Panów Zaba i Pianinko) mialy miejsce caly ubiegly tydzien mniej wiecej.
Po czym dostali zaproszenie pt "Nauki czesc 2" na dwa dni w tygodniu bierzacym. Oba zaproszenia sie tak nazywaly, bo zostaly wyslane jako seria.
W piatek mniej wiecej ja dostali.
Po poludniu w tenze piatek na przegladzie dnia czyli jedynej okazji zeby przeprowadzic inwazje na moje bebenki uszne, Pan Zaba zadal pytanie Wysylajacej Zaproszenie:
"Bo sa dwa zaproszenia, na Naucki czesc 2, ale w dwa rozne dni, czy to znaczy, ze mamy sobie wybrac jeden z tych dni?"
(ja sobie profilaktycznie zatkalam gebe, bo juz wiedzialam co bedzie dalej)
"Nie Panie Zabo, macie sie stawic na oba spotkania"
"Ale one nosza ten sam tytyul" zaprotestowal Zaba
"Zabo, to nalezy czytac jako 'Nauki, tydzien 2'" ze swieta cierpliwoscia wyjasnila Wysylajaca zaproszenie.
"Aha." odparl Zaba nie do konca przekonany ale wyjasnienie nie pozwalo na dlasza dyskusje.
A ja jak tylko przestalam sie dusic ze smiechu w garsc popedzilam patrzec zza przepierzenia czy ekran rzucony na sciane nalezy do Wysylajacej, bo mialam straszna chec napisac jej na sluzbowym komunikatorze "welcome to my world".
Niestety nie bylo to jasne czyj to ekran, wiec wolalam nie ryzykowac bo audytorium bylo spore i nie tylko wewnatrzkolchozowe, a zly to insekt co wlasny Kolchoz kala.

A najwiekszy dowcip polegal na tym, ze swego czasu Pan Zaba zaproszony byl na serie spotkan, gdzie wyraznie mial zapisane w zaproszeniu, ze ma przyjsc tylko na te które sa zgodne z jego wykonywana praca. Oczywiscie bez cienia watpliwoscie ten padalec (tez plaz ,nie?) przylazl na wszystkie, marnujac ladne kilka godzin czasu, przeszlo polowa byla kompletnie z nim nie zwiazana, a pózniej ja musialam jego g*wna spratac bo sie nie wyrabial z praca.
To znaczy on sobie tak wyobrazal, jak sadze, bo nie zdawal sobie sprawy, ze ja juz mialam wyjscie awaryjne wykopane plastykowa lyzeczka pod biurkiem. Ha!