Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Friday 23 November 2018

mRufa kontra Mercury 1-1, czyli kinowe porazki w nowej odslonie.

Otóz rzucil sie nie mnie Mercury.
I wbrew pozorom to nie makaronizm jak mawia Marga, tylko Freddy.
foto z https://queenphotos.wordpress.com/2013/07/14/freddie-sheer-heart-attack-tour-2/
Zeby nie bylo - ja bardzo lubie twórczosc Queen.
We will rock you bylo hymnem mojej przyjaciólki i moim w sredniej szkole, Radio Gaga moim ulubionym przebojem przez wieki, no i w ogóle - zeby nie bylo, ze nie lubie, c'nie?

Ale jak zobaczylam zajawke filmu Bohemian Rapsody przed wieloma miesiacami to mnie odrzucilo - no nie pasowal mi odtwórca roli Freddiego, koniec i kropka.
Moze za dobrze pamietam go jako zywego (tak jestem stara, no juz trudno, wydalo sie), chociaz moze nie tak blisko i dokladnie jak wokaliste Airbourne, ale jako zywo, takiego wytrzeszczu to on jednak nie mial, nawet jak byl juz ciezko chory.
A moze po prostu jakas anty-chemia jest i tyle, bo od razu wiedzialam ze NIE pójde na ten film i NIE bede go ogladala.
(Dodam uczciwie, ze w ogole nie chadzam na filmy o kapelach/muzykach, nie wiem czemu. Nie mam parcia.)
Nie pomoglo nawet, ze kolega przystojnego Roba (ze studiów) gra Briana-kudlacza.
Nie pomoglo, ze Sandra chciala pójsc i zupelnie nie zrobila na mnie wrazenie pochwala od Bozenki, która wlasnie obejrzala ten film pare tygodni temu i sie dziwila, ze czemu nie.
To tyle tytulem wyjasnienia.

Od tygodnia szaleje Merkury w retro (astrologicznie, co nie?).

Taki obrazek przyslala mi kiedys przy okazji Judi od krysztalow i uwazam go za nadzwyczaj udany.
Mnie jak zawsze zaczyna przeczolgiwac do dwóch tygodni przed i tak tez bylo.
Otóz wybralam sie w koncu do kina - wybierac sie usilowalam od przeszlo 3 tygodni - czyli krótko po poprzednim raporcie, ale zycie mi nie sprzyjalo, bo albo nie mialam czasu, albo energii, a jak byly i czas i energia to nie bylo w kinie absolutnie nic mnie interesujacego.
Juz bylam bliska w miniony poniedzialek udac sie na Grincha, ale po pierwsze czulam sie jakby mnie ktos zlamal na pól i zlozyl do kupy przy pomocy drutu kolczastego, po drugie kiblowalam w Kolchozie do godzin wymiatania pracowników na miotle z budynku.
No to nie poszlam.
Kolejne dwa dni przynosily podobny bilans - bo nawet jak wyszlo mi sie z raz kolo 5tej (ewenement) to akurat nic nie grali stosownie czasowo.
Wczoraj mialam nawet mysl czy by nie pójsc na tego Grincha, ale o 16.45 kiedy mial sie zaczynac (poprzedzony reklamami itp) ja jeszcze konczylam rewizje i poprawianie historii uzytkowników z piana na pysku (bo po raz 3ci i wcale sie od tego lepsze nie robily - nota dla potomnosci - zle zdefiniowane historie nie robia sie lepsze od patrzenia na nie. Nawet patrzenia bardzo stanowczo i ponuro. A takie podejscie uprawia wiekszosc moich kolegów z zespolu.).
Skonczylam punkt 5ta i po zakonczeniu czynnosci sluzbowych i pozegnaniu ciezarówki numer 2, która wlasnie zaczela urlop przed rozpoczeciem macierzynskiego, wyszlam z pracy z bojowa mysla - jak zdaze to ide na Robin Hooda na 5.15.
Tzn mysla byla, ze jak dojade pod kina do 5.20 to spróbuje.
Dojechalam i 5.20 punkt bylam na górze przy kasach.
Wyprzedzilam po drodze jakiegos faceta, który calym soba wskazywal, ze nie wie czego chce - bo najpierw wyprzedzil mnie do schodów ruchomych, chociaz wcale do nich nie szedl, po czym rozlazlym krokiem dal sie mnie wyprzedzic do nastepnych schodów ruchomych.
Otwarte byly dwie kasy i przed obiema "klebilo sie" 3-5 osób, wiec stanelam w tej blizszej myslac dosc niejasno, ze moze kupie cos do jedzenia, bo od sniadania wlasciwie nic nie jadlam, to moze bym jakies nachosy z tym niedobrym sosem zjadla.
Niezdecydowany stanal za mna.
3 sztuki sprzed drugiej kasy odeszly razem jako jeden klient i rozlazly koles kurcgalopkiem tam popedzil.
Ja zrezygnowana stalam dalej i dostarlo do mnie, ze przy kasie odbywaja sie jakies negocjacje.
Po 3 minutach monitorowania negocjacje trwaly twardo dalej.
Jakies zwroty jakies popcorny czy inne lody, ale nie film.
W koncu dwójka w pretensjach i z lodami sobie poszla a do negocjacji przystapila kolejna trojka.
A ja sobie stalam i snulam refleksje, ze cholera zamieniam sie chyba w tych róznych co zawsze wysmiewalam, ze narzekaja jak ludzie do kina ida z obiadem w dwojakach i wybrzydzaja przy kasie jakby to byla restauracja Michelina.
Po pewnym czasie zaczelam przysluchiwac sie tamtej drugiej stronie, z nadzieje ze Niezdecydowany jednka na cos sie zdecyduje i pójdzie w cholere - otóz usilowal dowiedziec sie o której zacznie sie jakis tam film, zeby nie ogladac reklam i zajawek i czy jak pojdzie teraz na obiad to zdazy sie najesc zanim zacznie sie film o 8mej.
Nic jakos nie kupujac deliberowal tak a moze nawet monologowal z zapalem.
W tym momencie zlapalam wzrok zdesperowany kasjera z tej drugiej kasy i pomyslalam, ze moze jednak szybciej zdecyduje sie ten Niezdecydowany niz tych trzech co tez przyszli na film do obiadu.
Ruszylam wiec dostojnym krokiem z lekkim pólusmieszkiem w te strone i bym jak nic zbaraniala widzac ulge na obliczu kasjera, gdyby nie to ze juz prawie tam dotarlam i wlasciwie zatrzymywalam sie w kolejce jako druga.
"Przepraszam, moze ja obsluzej te pania, a pan sie w tym czasie zastanowi" wyrwala mnie z zaskoczonego stanu wypowiedz chlopaka za lada.

Wbrew ssaniu w zoladku odparlam energicznie, ze ja to poprosze tylko o bilet na film. I ze filmem tym jest Robin Hood na 5.15.
Wybralam rzad, zaplacilam i gdy mialo nastapic wydrukowanie biletu, zabraklo papieru.
Cholera jasna pomyslalam refleksyjnie.
"Bardzo przepraszam, przyniose tylko nowa rolke i wydrukuje"
Bardzo stoicko odparlam, ze jasne, myslac rownoczesnie niejasno, ze moze z raz omina mnie te wkurzajace reklamy.
Nie zdawalam sobie sprawy, ze ten szum za mna to byla przelatujac zlosliwa godzina.
Nowa rolka przybyla i zaczal sie proces wymiany.
W polowie chlopak powiedzial, ze wlasciwie to ja moge juz isc jakbym chciala, ze dal mi miejsce w ostatnim rzedzie i se moga usiasc gdzie chce bo jest prawie pusto, a film jest w salce 8.

Upewnilam sie, ze na pewno w 8 i poszlam mentalnie smiejac sie ze acha-cha-cha, ale by bylo smiesznie, jakby mi dal zly bilet jak poprzednio.

Poszlam do tej salki 8 i zdebialam bo mialo byc prawie pusto, a tu calkiem sporo ludzi. Ale ostatni rzad faktycznie pusty to moze to mial na mysli.
Poszlam tam i usiadlam.
Przeczekalam koniec reklam i zajawki i na ekranie pojawil sie tytul filmu.
.
.
.
.
buduje napiecie
.
.
.
.
jeszcze buduje
.
.
.
.
no dobra pieta wysiada, juz nie buduje

Bohemian Rhapsody.

Juz nawet nic nie pomyslalam, tylko zlapalam kurtke i torbe i wyszlam, za drzwiami myslac nieco rozpaczliwie, ze przeciez nie mam biletu to nie wiem jak ja udowodnie ze zaplacilam, jak tego chlopaka na drugiej kasie juz nie bedzie.

Oczywiscie juz go na kasie nie bylo, ale zauwazylam, ze rozmawial jeszcze z innymi chlopakami, wiec podeszlam do niech i z lekka uraza oznajmilam, ze w ósemce to jest Bohemian Rhapsody!!

Chlopak nawet nie pytal co mialo byc tylko zlapal za ekran kolegi (kasowy znaczy a nie ze jego cyferblat) zerknal i przepraszajac przerazliwie powiedzial, ze to miala byc sala 7, ale ze spokojnie mój film sie jeszcze nie zaczal.

I w tym momencie uswiadomilam sobie, ze to byl ten sam chlopak który mi wymienial bilet na wlasciwy poprzednim razem, jak zmiast filmu z czasem trafil mi sie film z zegarem.
(ofiara dysjalkulii czy co??)
Poszlam na wlasciwa sala, która faktycznie byla prawie pusta, ale ostatni rzad zajelo 3 nastolatków, na szczescie jednak film przyszli ogladac, a nie wkurzac ludzi, ale i tak usiadlam w innym rzedzie i mozliwe daleko od nich.
Usiadlam, obejrzalam po raz wtóry reklamy i zajawki, pogratulowalam sobie w duchu, ze nie mam tym razem zakaski i napoju, ktory moglam zostawic omylkowo w 8-ce i w lekkim napieciu czekalam, czy aby na pewno jestem w dobrym miejscu.
Robin Hood.
Uff.

I tak to wlasnie rzucil sie na mnie Mercury, ale mój upór doprowadzil do remisu.

Kurtyna!

Monday 22 October 2018

Kara za dobry uczynek, czyli kinowych porazek ciag dalszy

Jest w moim przybranym kraju takie powiedzonko - No good deed goes unpunished - czyli, ze dobre uczynki sa karalne.
Jak slowo daje zawsze myslalam (przed migracja), ze istnieje tylko karma, a tu wszystko wskazuje na to, ze istnieje tez rodzaj anty-karmy albo kotrarmy.
Czyli nie rób komus dobrze, bo ci sie moze odplacic z buta. W moim przypadku odplacanie zwykle robia sily wyzsze techniczne.
I tak na przyklad we srode bardzo póznym wieczorem, z nieznanych nikomu powodów zaoferowalam osobie, która przegapila ostatni pociag, ze ja podwioze.
Co tez uczynilam.
Juz w drodze powrotnej bylo fajnie, ale bylam przygotowana, bo jadac z pasazerem zaobserwowalam, ze kawalek drogi powrotenj stanowi droge zamknieta, wiec pieczolowicie wygladalam objazdu i nawet mi sie to ladnie udalo.
Nastepnego dnia bylam taka nietomna, ze nie zapakowalam sobie nic do jedzenia, a jak jestem mocno niewyspana to potrzebuje wiecej paliwa, bo jednak nadal musze zasilac jednotke centralan ciagnaca na wysokich obrotach.
Nietkórzy moze mysla, ze praca umyslowa to letka jest i nieobciazajaca, ale niestety moja jednostka centralna wymaga paliwa wysokoweglowego, inaczej szybko sie buntuje.
Nie ze górnik na przodku, ale po 4 dniach na diecie bialkowej niby glodna nie bywam, ale po 8 godzinach pracy w drugim jezyku to ja juz wylacznie na instynktach funkcjonuje i o mysleniu nie ma mowy.
Ale nie w tym rzecz - mianowicie udalam sie po pasze do kantyny i kupilam sobie ladnie wykladajaca kanapke, wlasciwie to KANAPE, z szynka i serem.
Jakies tam zielsko w niej bylo, ale nie rocket (po naszemu roszpunka), której nie cierpie, bo jak dla mnie smakuje jak wolowina z pieprzem, a pieprzu (czarnego) tez nie cierpie.
Za to byla z picklem.
Co nawet toleruje, bo troche sie juz do tutajszych chutney i pickle przyzwyczailam i nawet niektóre z nich kupuje dobrowolnie.
Niestety bylo to pikiel rodzynkowy.
A chyba od pieprzu czarnego i roszpnuki to wylacznie mumifikowanych winogron nie cierpie bardziej.
Pomamrotalam sobie pod nosem, ze jeszcze mi tylko tego do szczescie brakowalo - to juz lepszy byl ten pieróg z serem na slodko okraszony skwarka.
Wydlubalam z obrzydzeniem rodzynki (niektóre z pyska, bo sie tak sprytnie kryly za zielenina, ze paru nie wypatrzylam) i spozylam reszte bez obrzydzenia ale i bez wielkiej przyjemnosci.
Wczesnym popoludniem odzyskalam nieco wigoru i postanowilam rzutem na tasme oraz spontanem pójsc sobie do kina.
Taki film byl, ze Bad Times at the El Royale (czyli Kiepskie czasy w El Royale) i spodobal mi sie tak sklad jak i tytul, wiec wydarlam z biura o 4.15 i pojechalam do kina.
Przy kasie poprosilam, ze chce jeden siedzacy na Bad Times at the El Royale.
VIP? nie dziekuje, zwykly poprosze. A gdzie - a nich bedzie na koncu.
Nawet nie swirowalam, ze przy oknie, bo jednak kreatywnosc mi nadal od niedospania kulala.
Pobralam bilet, zapodalam nawet przekaske (NIE popcorn), napój mialam wlasny, skitrany w torbie.
Polazlam do salki, sprawdzajac po drodze jej numer i numer rzedu - czyli spojrzalam na bilet na tyle dlugo aby odczytac ze screen 11, i miejsce jakiestam.
Miejsce to ogólnie mnie malo obchodzilo bo wiem, ze przed 17ta to oni je tak sobie z laski na ucieche przydzielaja, bo tlumów nie ma.
Usiadlam zatem po uwazaniu (mozliwie daleko od juz obecnych klientów) oraz na tylku i zaczelam spozywac przekaskem, zabijajac czas reklam i zajawek. Akonczylam pozywienie w sam czas na koniec reklam i wyciagnelam puszke napoju z torby celem przeplukania ryja po nieco palacych papryczkach.
Minely zajawki i pojawil sie napis, ze zblizajacy sie seans jest przeznaczony od lat 12
na co troche baranina zaczela ogarniac, bo mialam wrzazenie, ze film byl od 15, ale czytam se dalej i tytul brzmi:
The house with clock in it's walls.
Tu juz zbaranialam porzadnie i tylko w desperacji pomyslalam, ze moze im sie plansze pomylily (jakie plansze idotko, wrzasnela zirytowana podswiadomosc, przesz to wszystko na tasmie jest czy tam jakims innym nosniku) i czekalam jeszcze chwile, ale okazalo sie, ze nie.
Ze to jednak inny film. O domu z zegarkiem w scianach.

Refleksyjnie pomyslalo mi sie, ze no tak: chcialam czas, mam czasomierz w sumie czego sie czepiam...

Wiadomo czyje. Obrazek w wiki.
Wyjelam bilet pelna niedowiezania, ze az taki debilizm mnie ogarnal, ze wlazlam do innej salki i to jeszcze z zegarowym motto, otóz nie bilet jak cholera glosi, ze screen 11, a tytul flmu na bilecie, ze The house... (bo tylko kawalek tytulu drukuja).
Wydarlam z salki jak piorun kulisty.
No dobrze, kulistosc to i owszem, ale predkosci troche ograniczona bo i schody i ciemno i wscieklosc.
Popedzilam do kolesia z obslugi, którego wczesniej nie bylo i pytam go w której salce jest Bad times at the el royale. Chlopak mnie troche nie pojal (mozliwe ze sie z emocji troche zaplulam) i pyta wzajemnie, ze o której? Nie, o której to ja wiem, tylko gdzie, bo mi dali zly bilet.
Chlopak spojrzal na mnie nieco baranim wzrokiem - heh, baranina sie udziela - ale zanim cokolwiek powiedzial zorientowal sie, ze sobie jaj nie robie i prawde mówiac jestem nieco wpieniona.
Aczkolwiek zaczyna mnie juz sytuacja smieszyc, czego jeszcze zewnetrznie nie widac, ale zaraz bedzie.
Wyrwal mi bilet prezoraszajac, kazal poczekac i zapewniajac, ze film sie jeszcze nie zaczal, sam poszedl wymienic mi bilet.
Nie wiem po co bo cena jest taka sama, ale bylo mi wszystko jedno i wlasnie zaczelam rechotac.

Owszem moglabym obejrzec ten drugi film ale ja akurat chcialam cos dla bardziej doroslego odbiorcy niz 12latek.

Po paru minutach, z nowym biletem udalam sie na salke - nomen omen 10, czyli tuz obok.
Usiadlam sobie gdzies tam, znowu majac w odwloku wydrukowane koordynaty i uswiadomilam sobie, ze puszka z napojem, prawie pelna zostala w salce 11.
Niby moglam przebiec (i pewnie powinnam byla), ale juz mi sie nie chcialo.
Obejrzalam sobie prawie wszystkie reklamy i wszystkie zajawki po raz drugi - bo mój seans zaczynal sie 9 minut pózniej niz ten zegarkiem i wreszcie zaczal sie wyczekany film.

Monday 15 October 2018

Szkocka Teoria spisku, czyli koronacja Króla Juliana.

W drodze do Wiedzmiego zaulka zatrzymalysmy sie po drodze w moim ulubionym miejscu czyli w Gretna Green.
Dla nieuswiadomionych - byla to pierwsz kuznia Szkocji, tuz przy granicy i ze wzgledu na panujace w Szkocji regulacje stala sie celem par mlodych pragnacych uregulowac swoja sytuacje prawna, które to pragnienie niekoniecznie dobrze bylo widziane przez ich rodziny. Znaczy uciekali tam zeby sie pobrac.
Do dzis mozna tam wstapic w zwiazek/instytucje bez nadmiernych fanfar i kosztów, a zeby podniesc atrakcyjnosc imprezy okoliczni mieszkancy wykonali z tego miejsca atrakcje turystyczna.
Bylam tam juz wiele razy, zwykle zatrzymujac sie na postój/posilek trawersujac dystanse pomiedzy O, a jakims wybranym miejscem w Szkocji.
Zaproponowalam kuzynce zakup potrawy narodowej szkockiej czyli haggis, czyli czegos w rodznju baranich salcesoników wzbogaconych jakas kasza czy innym ziarnem, ale ku mojemu zaskoczeniu po raz pierwszy spotkalam sie z pelnym obrzydzenia protestem.
Nie zniechecam sie latwo, bo do tej kazdy chcial spróbowac, wiec zaprezentowalam wersje wege, bo i taka istnieje i owszem - uprzedzajac pytania - próbowalam, bylo jadalne i niezwykle oryginalne, ale kuzynka nie wykazala ognia.
Dziwna jakas.
Zre te wszystkie morskie robale i ryby ktore nie wychodza z wody sie wysikac, a na salceson w stylu kaszanki sie otrzasa.
No ale jak nie, to nie - w koncu jest gosciem i chociaz podpada mi koszmarnie juz od pierwszej wizyty (nie wymyslili co chca robic, znika po nocy bez telefonu, na hot tub sie krzywi), to niech jej bedzie.
'Moze wreszcie przestanie sie dziwic, ze ja tez na rózne propozycje sie otrzasam', pomyslalam sobie i przestalam naciskac, aczkolwiek puszke z wersja wege zakupilam na wszelki wypadek. Bedzie jak znalaz w jakims chudym miesiacu.
Spozylysmy w Gretna zupke pt Scottish Broth - taki gesty krupnik z duza iloscia warzyw tylko bez ziemniorów, co jak dla mnie podnosi jeko walory - z jakiegos powodu nie cierpialam kartofli w krupniku cale zycie. Kuzynka popila kawa i ruszylysmy w dalsza droge.
Okazalo sie, ze cos kuzynce zawredzilo - ja uwazam ze to klatwa obrazonych Haggis, ale mozliwe ze ta kawa, bo w drodze powrotnej po identycznym zestawie znowu jej zawredzilo, bo mnie nie zaszkodzilo nic a nic.
Polowanie na haggis - taki sport narodowy
Na szczescie nie bylo to nic tragicznego tylko lekka niemoc jelitowa (a wlasciwie to raczej nadczynnosc), wiec zaczelysmy snuc plany na najblizsze dni. Zaproponowalam kuzynce, ze mozemy pojechac nad jezioro Loch Ness jesli by chciala.
Otóz chciala.
Ze wzgledu na prognoze niby lepsza niz sie pierwotnie zapowiadalo, ale mozliwe ze niepewna tosmy sobie zaplanowaly te wycieczke na sobote.
Co prawda nie zaplanowalysmy tego najlepiej, bo nie bylo czasu nawet poplywac po jeziorze, ale w sumie to bylo dosc chlodno, wiec nawet sie nie upieralysmy za mocno.
Ja nawet chcialam, ale w drodze do Fortu Augustusa (poludniowy kraniec jeziora) sporo padalo (ten jeden epizod deszczowy o którym wspominalam), a drogi byly bardzo w stylu górskim i troche sie sploszylam, ze po nocy w takiej pogodzie na karku to ja bym nie chciala jechac, wiec nalegalam, zeby zaczac wracac nie pózniej niz o 16tej.
Ale najpierw musialsmy tam dojechac, w czym pogoda nie pomagala, wiec najpierw dla kurazu wstapilysmy do przydroznej destylerni.
Tam okazalo sie, ze trafilam swoim sposobem na najdrozsza w regionie i tak na prawde to stac mnie bylo tylko na 4 czekoladki sluzace do oczyszczania podniebienia pomiedzy degustacjami.
Honorowo kupilam tez mala buteleczke (350ml) najtanszej whisky (49 funtów za litr), a czekoladki zapakowano nam w torebke foliowa i z takim ladunkiem wyszlysmy z lokalu. Zaczelo mzyc wiec zagescilysmy ruchu i ja natychmiast dostalam ataku smiechu, bo wygladalo to jakbysmy w pospiechu pedzily do auta zeby te flaszeczke prywatnie rozpic zakaszajac czekoladkami.
Kuzynka przyznala mi racje i oprócz rozpijania flaszeczki wszystko sie zgadzalo - pozarlysmy lapczywie te czekoladki wielkosci czubka malego palca, srednio po 8zeta za sztuke.
I nawet sie nie udlawilysmy.
Byly to czekoladki bardzo bogate w doznania, smakowe i nie tylko.
Dalsza droge urozmaicalam kuzynce opowiescia jak to w Imperium na stacji beznynowej nocna pora prosilam sie o klopoty kupujac rolke ductape i klebek sznurka, dalej urozmaicil nam droge mostek zwodzony, który wlasnie sie otwieral i kuzynka wpierala we mnie, ze to na pewno na zadanie dla kazdej lodzi, co musialam jej z jakiegos powodu konicznie wybic z glowy.
Zupelnie nie wiem czemu mam takie parcie na korekty blednych przekonan u innych, zupelnie jakbym nie mogla pozwolic im robic z siebie idiotów, skoro moge ich próbowac powstrzymac.
A jeszcze dalej to juz dojechalysmy i na parkingu zglupialam z nadmiaru wolnych miejsc.
Oraz troche z tego, ze tam gdzie przed kilku laty (5ciu) byl podupadajac lokalny sklep spozywczo-wielobranzowy, powstalo centrum turystyczne z wsciekle drogim sklepem z kaszmirem, kawiarnio-barkiem dla naiwnych (turystow), z którego zrezygnowalysmy.
Nastepne to bylo dejavu bo usilowalysmy zjesc posilek w lokalu który byl zamkniety chociaz wygladal na otwarty, a mnie sie przypomnialo, ze 5 lat temu z dElvix i jej rodzina bylo identycznie. Spróbowalysmy pubu, ale byl wypchanu o brzegi ludzmi, wiec ja troche zla (bo mocno glodna po nieco nerwowej podrózy - ten deszcz i krete waskie drózki wzmagaja apetyt, jakby ktos pytal).
Z wrazenia wprowadzialm kuzynke w blad wmawiajac jej, ze jezioro znajduje sie na górze i tam sie udalysmy, a po drodze na górke zaczal padac troche ten deszcz, co popsulo mi humor do reszty. Dalam sie przekonac, ze w istocie to jest jeden z kanalów, a nie jezioro i udalysmy sie w dól.
Nagle tuz przed naszym nosem z pubu pelnego do wypeku wysypala sie grupa okolo 10 osób.
Spojrzalysmy na siebie i osiagajac porozumienie wygloszonym unisono "próbujemy?", "dawaj" wparowalysmy do srodka.
Pusty niby sie nie zrobilo (na dole, bo byly 2 poziomy) ale stolik dla dwóch osób byl wolny, wiec rzucilysmy sie na niego jak banda barbarzynców.
Po posilku swiat wypieknial, a deszcze przestal padac, ale zrobila sie za pózna pora zeby plywac tym statkiem, wiec ja sie udalam na eksploracje sklepu z pierdutami turystycznymi, a kuzynka pobiegla nad jezioro.
Ruszylysmy w droge powrotna i gdzies w polowie drogi rzucil sie na mnie napis niedbale wymazany na dwóch starych tablicach reklamowych pozbawionych poprzednich tresci.

Takie napis to byl, aczkolwiek nie ten bo w czasie jazdy sie nie da siegnac telefony z bagaznika, a Kuzynka nie ma instynktu lowcy samochodowego fotografa (tez mi tym podpadli z moim CO)
Przeczytalam ten napis glosno i wyrazilam konsternacje, ze jakis fanatyk swiata dysku sie tak objawil, czy co?
"Otóz nie", wyjasnila mi kuzynka. "Ziemia jest plaska"
Oznajmila to smiertelnie powaznym tonem. Tak mnie tym zastrzelila, ze polknelam przynete i zaczela sie zgubna w skutkach (dla mojej przepony) dyskusja.

I juz widze ze ponioslam porazke w dziabaniu na odcinki.

"Ale jak to plaska, przeciez widac z kosmosu, ze nie..."
"Otóz nie ma zadnego kosmosu z którego widac, to wszystko spisek."
No dobra, fakt ze bylam na Cape Canaveral i widziala jak sie szykowali to startu (2006), nie gwarantuje, ze to nie spisek, wiec draze dalej.
"Ale przeciez sa loty dokoloa swiata? I rejsy"
"Fikcja i mistyfikacja. A Australii nie ma."
"Ale jak to Australii nie ma?" Oburzylam sie nie widziec czemu bardziej niz na dictum plaskiej ziemii.
"No nie ma."
"Ale ja tam bylam."
"Tylko ci sie zdawalo"
"No przesz lecialam i na dodatek ten ostatni kawalek z Azji do samej Australi w ogóle nie spalam."
"To byly takie specjalne ekrany. Tez spisek."
"Yyyy?? To gdzie niby bylam?"
"W Kanadzie jest takie miejsce specjalne które udaje Australie."
Bzdura, w Kanadzee nie bywa tak cieplo i nie ma miejsca na lasy tropikalne i pustynie."
"No owszem, ta Australia troche bruzdzi teorii plaskiej ziemii, ale to wszystko spisek rzadowy."
"A którego rzadu? Przesz nie Polskiego"
"Yyyy... wszystkich."
"Hm..." odparlam sceptycznie, "Juz to widze, szczególnie jak rzad Planety Ojczystej osiaga jednoglosnosc w sprawie. A co z Antarktyda? "
"Antarktydy nikt nie widzial, wiecej na pewnie nie istnieje."
"Ale ja znam faceta co widzial i sie nawet tam wybieram za jakis czas."
Tu kuzynka sie poddala i mi wyjasnila, ze istnieje stowaryzszenie plaskiej ziemii i od niedawna wynajeli sobie jakis lokal w Szkocji, jak sie okazalo pózniej wlasnie w rejonie, który trawersowalysmy.
Uwazaja ze Ziemia to wlasciwi taka misa i ze wlasnie Australia im do tej teorii nie pasuje bo i msie w misie nie miesci.
A dowody zdjec z kosmosu, czy horyzontu itp to wlasnie wszystko spisek.
Jest nawet jakis kanal na jutjubie który rózne takie teorie spisku prezentuje i bylo takze o radykala z plaskiej ziemii. Ale inne tez.
Na przyklad, ze Kate (zona ksiacia Williama) nie urodzila rzadnych dzieci, tylko, ze urodzila je surykatka.
No to dictum zbaranialam i przez dluzsza chwile musialam skupic sie na wykopywaniu z wyobrazji takich wizji:
ukradzione z internetów
Nie polecam podczas prowadzenia samochodu!
ktos te wizje nawet zdazyl narysowac!! Nomen-Omen z nieistniejacej Australii!!
Nastepnie kuzynka sie opamietala i poprawila sie:
"Surogatka."
"No tak..surykatka to by dopiero byla sensacja."
"No, wyobraz sobie Surykatke na tronie Królestwa zjednoczonego."
"Nie musze, wlasnie mi sie udalo je wypedzic z oka wyobrazni!"
"hahaha, Król Julian na tronie Wyspy!"

Kurtyna

Ze smiechu splakalam sie i prawie posmarkalam, aczkolwiek czkawki nie dostalam.

PS. W ogóle Szkocja sprzyja rozmowom inicjujacym masaz przepony - jak kiedys sie ogarna pamieciowo to spróbuje zacytowac rozmowy z podrózy z dElvixami. W gre wchodzily swinskie skrzydla!

Tuesday 9 October 2018

Najgorsze lostnisko Wyspy, czyli jak mRufa gosci odbiera

Pierwsza faza projektu, w którym dzialam od konca listopada ubieglego roku, zostala wdrozona, a opóznienie wynosilo mniej niz 10 dni, czyli niejako ewenement w dziedzinie projektów informatycznych.
Znaczy sie wdrozylismy na czas, w ramach budzetu i nawet nie wszystko z zakresy zostalo usuniete (taki maly zarcik branzowy).
W ramach relaksu mialo byc troche spokoju, co niezupelnie sie udalo, ale to juz poza konkursem, wiec w ramach tego samego relaksu postanowilam sobie wziac malutki urlopik.
2 dni w zasadzie.
Bo tak sie zlozylo, ze idealnie w pierwszy weekend bez pietna "go-live" wstrzelila mi sie kuznyka pt Mac mojego CO, z która to rok temu trawersowalysmy Kornwalie, szukajac hindusa, zeby nas przed smiertelnym zejsciem ochrzcil.
Tym razem, na okolicznosc wystepów goscinnych Maci mojego CO, wymózdzylam, ze pojedziemy za granice.

Ale nie za morze.

Co zostawia do wybory wylacznie dwa kraje, czyli Walie i Szkocje.

Walia ma to do siebie, ze jest nieco za blisko jak na moje potrzeby, wiec wybralam Caledonie, czyli po naszemu Szkocje.

Poszukiwania zaczelam od wpisania w portal posredniczacy w wynajmie domków (NIE airbnb) hasla "hot tub", bo czulam w sobie straszne parcie na wode i narastajacy nerw, a na kapiele w morzu juz troche nie pora.

Nastepnie okazalo sie, ze kuzynka zwana Macia mojego CO uwaza, ze sie w tej hot tub wezmie i utopi, bo ona sie na basenach boi.

Wyjasnilam jej, ze o ile zgadzam sie, ze utopic sie mozna i w lyzce wody (sama bardzo skutecznie usilowlam to zrobic przed laty, przy pomocy napoju typu lemoniada bezcukrowa w Waffle House, w któryms ze srodkowych stanów Imperium, a Ksiezna Helena spod okna wlasnie probowala lykiem wody), to jednak Hot Tub to raczej cos w rodzaju balii na sterydach i z syndromem wiatropednym niz w rodzaju basenu.

Ale skoro nie, to nie i wybralam nam kwaterke ulokowana w bardzo malowniczy sposób (co prawda zdjecie ludzaco sugerowalo, ze jest bardziej malowniczo niz w naturze, ale i tak nie narzekam, bo na miejscu okazalo sie, ze zaulek z domkiem nazywal sie poprzednio Wiedzmi Przesmyk).

Fotka trzasnieta telefonem po nocy, wiec nie wymagajmy za wiele!
Zanim jednak tam dotarlam trzasnac te fotke, udalam sie na lotnisko (to co 10 mil przed nim psy tylkami zaczynaja szczekac, na ptaki które nieco wczesniej juz zawrócily).
Tym razem jednak, majac silny deficyt gotówkowy (chwilowy ale nie do nadrobienia przed wyjazdem na lotnisko) umówilam sie z kuzynka, ze nie bede po nia wchodzila na terminal i w ogóle spróbuje pobrac ja z bezplatnej strefy zrzutu.

Co oznaczalo, ze zamierzalam wyjechac tuz przed ladowaniem samolotu, zeby nie czekac.

Jakies 15 minut przed planowanym wyjazdem na lotnisko sprawdzilam z glupia frant status samolotu i okazalo sie, ze te szmatlawiec wyladuje przed czasem jakis kwadrans.
Pomyslalam sobie, ze lepiej zageszcze ruchy i rusze od razu bo przy moim farcie po prostu utkne gdzies w korasie.
No i oczywiscie dotarlam za wczesnie.
Typowe.
Ale jak sie zapre to sie zapre, chocbym miala wyjezdzic równowartosc ceny parkingu krazac wokolo dwóch okolicznych rondek to na parking nie wjade. (jak juz mówilam - Contrarian)

Gdzies w okolicy 5tego okrazenia (nie calego lotniska, tylko takich dwóch rondek na jego obu koncach), zadzwonilam do kuzynki, która powiedziala, ze juz wyszla i jest wlasnie na meet&greet, na który ja wstepu nie mialam albowiem byl tylko na rezerwacje, której oczywiscie nie mialam.
Ona zas nie umie namierzyc strefy zrzutu, na która dla odmiany ja sie czailam i mniej wiecej umialam wjechac.

Stwierdzilam wiec, ze spróbuje na to meet&greet wjechac mimo braku rezerwacji, a kuzynka odparla, ze ona spróbuje w takim razie dojsc do bramek wjazdu/wyjazdu bo ona je chyba widzi, co oczywiscie wyparlam.

Dokonczylam ostatnia rundke miedzyrondkowa i wjechalam statecznie na podjazd do meet&greet, omijajac szerokim lukiem jakas idiotke, która napierala na mnie tym podjazdem pieszo i z walizka i juz mialam poslac jej wiazke przez zamkniete okna (ze gdzie glupia leziesz, przesz widzisz, ze ja jade), gdy rozpoznalam z nienacka, ze to wlasnie moja Kuzynka!

Z wrazenia nawet nie zdazylam pozadnie zbaraniec, a poniewaz nikt za mna sie nie tloczyl to nawet sie zatrzymalam i nie musiala wsiadac metoda komandosów w biegu tylko normlanie, po czym zamiast natychmiast pas, zaczela sie organizowac torebkowo i równoczesnie zdawac mi relacje z ostatniego kwadransa, który to temat ukrócilam bo jednak jazda z popiskujacym czujnikiem zapiecia pasa nie jest pociagajaca, a nastepnie plynnie zawrócilam z podjazdu na wyjazd, nadal tak smiertelnie zaskoczona sukcesem akcji, ze nawet nie zdazylam jej opowiedziec jak to uniknela wiachy na powitanie ;).

W drodze z lotniska nadrobilysmy nieco zaleglosci towarzyskie, korki byly bardzo przyjazne wiec do O dojechalysmy o takiej porze, ze jazda z O do mojej kwatery trwala by wieki - godziny szczytu.
Zaproponowalam zatem, ze moze skoczymy na wczesny obiad, bo dom w oczekiwaniu naszej wycieczki nie byl bogato wyposazony w zywnosc, tzn zasadniczo byl, ale wszystko, oprócz produktów sniadaniowych, których tym razem postanowilam nawet nie ujawniac, pamietna pierwszej wizyty kuzynki z synem aka moim CO.
Kuzynka zgodzila sie bardzo entuzjastycznie, bo zdaje sie ze zaproponowalam altruistycznie bufet orientalny, a nie moj ulubiony "dinner" czyli bar w stylu 'hamerykanskim', w którym kelnerka pare lat temu dokonala na nas próby zamachu poprzez zalanie napojem gazowany z zawartoscia kofeiny (nie, nie unikam nazwy tylko nie pamietam co to bylo dokladnie hehe).
Udalysmy sie zatem do rzeczonego bufetu, który podobnie jak rok temu byl jeszcze zamkniety, ale tym razem czekanie bylo zaledwie 5cio minutowe, wiec poczekalysmy i jako drugie klientki, bo jakas grupka juz czekala przed nami, wkroczylysmi do lokalu.
Z atrakcji to w lokalu w toaletach woda ciurkala tak slabo, ze ledwo udalo mi sie zmyc z rak mydlo, wiec uprzedzilam kuzynke, która wybierala sie do tego samego przybytku slowami:
"Tylko przy myciu rak to uwazaj, zeby Cie cisnienie wody nie zabilo...", tu zauwazylam slad przerazenia w jej spojrzeniu, wiec pospiesznie dodalam "smiechem! Woda ledwo ciurka", a na deser podawano miniaturowe kabaczki, które po blizszej inpeckji okazaly sie osobliwego ksztaltu winogronami.

Miniaturowe kabaczki, które sie okazaly winogronami
Po posilku bez problemów drogowych udalysmy sie do mnie, a nastepnego dnia wyruszylysmy na Caledonie zaledwie pól godziny pózniej nic mialam ambicje.
Droga byla taka sobie bo ciagle popadywalo, temperatura spadla, a ja zaczelam miec przed oczami mroczne scenariusze, o tym jak to tkwimy przez 2 dni w domku nad szalejacym sztormami morzem.
Okazalo sie, ze tkwilam w bledzie, bo jak tylko przekroczylysmy granice Szkocji (Gretna Green) zza chmur zaczela niesmialo wpierw, a calkiem odwaznie wychylac sie slonce i oprócz jednego jeszcze deszczowego epizodu, oprócz chlodu, pogode mialysmy wrecz piekna.

Ale o tym bedzie pózniej, bo postanowilam spróbowac tego triku z rozdziabywaniem moich wpisów na odcinki, co moim zdaniem rozbija narracje i zbija mnie z tropu oraz wybija z rytmu, ale podobno tak lepiej niz wpis rzeka raz na miesiac?

Friday 5 October 2018

mRufa vs Los 0-1 czyli krótka odslona zmagan codziennych

Jak juz wspominalam gdzies po drodze, jestem z gatunku nazywanego z angielska Contrarian.
Czyli jak to moja Rodzicielka Osobista mawiala "Czemu do cholery jestes taka poprzeczna?!"
I nie chodzilo jej, ze np szersza jak dluzsza, choc niewptpliwe moglo, bom wzrostu dosc nikczemnego, a grawitacja na sterydach mnie kocha, a raczej o fakt, ze ja nie chce tak jak wypada, albo inni sugeruja, nie przepadam za improwizacja i lubie po swojemu, czesto w niszowym stylu. Czyli w pewnych sprawach bywam uparta tak, ze przyslowiowy osiol to przy mnie przyklad spolegliwosci.
Po namysle stwierdzam mozliwosc, ze mamy doczynienia z powrotem Niszczyciela, ale tego nie jestem jeszcze pewna.
Otóz zachecona sukcesem sprzed 3 tygodni postanowilam pójsc ponownie na basen.
Odczekawszy takie rzeczy jak przerwe serwisowa wlasna, wyjazd, czy sluzbowy go-live nastawilam sie cala soba na bierzacy tydzien i postanowilam sobie, ze wykupie od razu kilka wejsc bo sa bezterminowe i duzo tansze niz pojedyncze wejscia i zrobie sobie w ten sposób motywacje.
Czego pod uwage nie wzielam to, ze jak ja sobie cos zaplanuje w detalach, to zazwyczaj wychodzi mi z tego cos takiego, ze trzeba czym predzej myc rece.
Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.(ukradzione z internetów)
Zapakowalam zatem we srode o poranku do auta torbe basenowa (no siatke taka tekstylna, chyba od Bozenki zreszta dostana, z utensyliami basenowymi) i udalam sie do Kolchozu jak co rano.
Dojechalwszy do pracy uswiadomilam sobie, ze nie dobralam sobie z domu gotówki, która chwilowo dysponuje w obfitosci, bo mi na przyklad kuzynka za polowe kwadratu weekendowego wreczyla.
Przemyslawszy sprawe uznala chyba juz wtedy podswiadomie, ze jednak nie pojade na ten basen - pojade nastepnego dnia. Ale jeszcze sobie tego nie uswiadomilam.
Do póznego popoludnia pracowalam dosc leniwie bo przeciez zostaje do 18tej zeby pójsc prosto po pracy na ten basen, ale coraz mniej przekonana, ze to zrobie.
Bo nie chce placic karta, majac gotówke.
Przyszla pora wyjscia z pracy, wlazlam do samochodu jakas taka zlamana na pól i cos mi nos podciekal i glowa cmila, wiec przekonalam sama siebie, ze po prostu nie bylo mi pisane plywanie w tym dniu.
A dowcip polega na tym, ze ja plywac bardzo lubie i nawet calkiem sporo moge mimo kompletnego braku formy (no czyba za jablko to forma) na suchym ladzie, ale patologicznie nienawidze przebierac sie po kapieli.
Dlatego we Francji motywowalam okolice, bo nie musialam sie przebierac, tylko w mokrym kostiume (i tunice nan narzuconej, zeby nie kusisc losu ze przyjedzie greenpeace spychac mnie do wody) po prostu poszlam do pokoju hotelowe i w spokojnosci sie przebralam, wymywajac przy okazji niewadomo skad jakies pol kilo piasku.
Pojechalam do domu.
Zapakowalam od razu wieczorem z szuflady wiecej gotówki (tzn wiecej jak wiecej, dokladnie pobralam cztery dychy bo mi sie zdawalo, ze wlasnie tyle kosztuje pakiet 5ciu wejsc), co dalo mi razem 50 plus pare monet jednofuntowych i jakas drobnica.
Nie sprawdzilam dokladnie ale zdawalo mi sie ze 4ry monety funtowe tam byly.
Nie wchodzac w detale dnia roboczego wczorajszego, zblizyla sie pory wyjscia.
Tym razem nie czekalam na 18ta tylko zebralam sie jak juz mialam dosc Kolchozu i wyszlam powtarzajac sobie mantre "jade plywac, jade plywac, niechemis... a g*wno, bo jade plywac".
Dojechalam do klubu i zaparkowalam strategicznie blisko parkomatu i poszlam placic.
Pamietamy wszyscy jak zdawalo mi sie, ze mam w piterausiku (apropos, to musze jechac do Australii bo obecny juz sie konczy, a od 2005 piterausiki kupije sobie wlasnie w Australii. no to musze, co nie? Organiczna koniecznosc!) 4 funtowe monet i drobnice? Otóz mialam tam dokladnie: 3 funty i 95 pensów.
Zaklelam szpetnie na glos i dalej pomyslalam sobie co nastepuje:
'W morde jeza no. Szkoda, ze nie da sie zaplacic za godzine i 57 minut i musi byc za dwie pelne godziny i koniec. No trudno, za parking zaplace karta.'
Wyjelam karte i wtykam ja gdzie sie da - nic. Zlamalam sie nawet i bylam gotowa uzyc funkcji zblizeniowej, ale tez nic.
A otóz nic z tego nie bedzie, albowiem najwyrazneij w swiecie terminal kartowy nie dziala.
Martwy i koniec.

Argh!!! Chyba zaraz sprawdze, bo moze sie jeszcze okazac, ze zplacilam za te 2 godziny 2 razy w parkometrze!! Nie, jednak nie. Uff.

No dobra, skoro sie tak nie da, to zaplace w recepcji klubu albo po prosze o rozmiane gotówki.
Poszlam i wyluszczam im mój problem machajac glupkowato 5tka.
A oni, ze nie maja drobnych i zebym poszla na recepcje to mi moze rozmienia, albo dadza zaplacic inaczej.
Dowcip numer dwa polega na tym, ze powiedziano mi poprzednim razem, iz czlonki klubu maja za friko 2.5 godziny parkingu, ale ja nie czlonek wiec uznalam na logike, ze nie mam nic za friko.
Poszlam wiec na recepcje hotelowa, tym razem wyjasniajac dla odmiany, ze chce skorzystac z klubu, ale nie naleze i karta nie dziala, a ja mam za malo drobnych.
Kobieta pochodzenia centralno-europoejskiego, acz chyba nie nasza prawdopodobnie mi nie uwierzyla i uznala za cwaniaka co se chce zaparkowac i pójsc w miasto (przez takich wlasnie zalozyli te parkometry na terenie i teraz nawet goscie hotelowi musza placic za parking).
Przyjela bez oporów moja 5tke (która bezmyslnie podalam, zamiast podac karte), a ja sie udalam wreszcie do klubu, gdzie na mój widok recepcja zlapala sie za glowe, bo jak sie okazalo tez mysleli, ze ja cwaniak na parking, albowiem nie musze placic jesli chce korzystac.
Na co ja wyjasnilam, ze ja wiem, ale przeciez nie jestem czlonek.
A otóz nie.
Nawet goscie nie musza za pierwsze 2.5 godziny placic.
Kajalo sie dziewcze straszliwie, ze mnie nie zapytalo od razu, a ja dostalam ataku smiechu, bo przeciez uwazalam, ze widac po mnie, ze ja na sporta przyszlam i nawet mi przez mysl nie przeszlo powiedziec to na glos.
Tak, ze tak.
Ale to nie koniec.
To by bylo za malo zeby az opisywac ku uciesze.
Otóz przyszla chwila zakupu tych 5ciu wejsc, zerkam kontrolnie na tablice cen i czym predzej zerkam ponownie, bo cena 5ciu wejsc to 50 a nie 40ci...

Ot rzucilo sie na mnie kreatywne czytanie poprzednim razem.

Ale ja przeciez nie mam juz 50ciu bo wlasnie przed chwila wydalam 4 co sprawia, ze wszystkiego razem mam znowy o 5 pensów za malo.
'Och qrwasz', pomyslalam bezradnie.
................
................
tu trzymam w napieciu
................
................
................
jeszcze troche trzymam
................
................
................
no juz, juz, wiecej nie trzymam.
................
................
I zaplacilam ta cholerna karta!!

I po co mi bylo sie wpedzac w chwilowa hipochondrie?
No po co?
A moglam sobie spokojnie poplywac w te cholerna srode.
Ale cóz, jak to mówia:
Czyli co cie nie zabije, to cie wqrwi.
Kurtyna.

Monday 1 October 2018

Pan Zaba Akustycznie - krótka relacja.

Mialo byc w zasadzie o odkryciach w Szkocji, ale troche mi jeszcze zostalo do spisania, wiec taki maly ekspres poranny z Akwarium Kolchozowego, a przy okazji troche sobie obnize cisnienie dzielac sie niedola (potencjalna).
Zatem Pan Zaba akustycznie - brzmi to jak nazwa slabego koncertu, ale nie, chodzi znowu o moja osobista zmore, która sie na mnie rzucila wokalnie.
Otóz ku mojemu wielkiemu rozzaleniu okazalo sie, ze Pan Zaba mimo szeroko zakrojonych redukcji nie zostal zredukowany (co mnie w pierwszej chwili szczerze mówiac nie obeszlo, bo nie cierpie go, ale az tak mu zle nie zycze, dopóki nie uslyszalam dalszego ciagu), czyli ze bedzie wspólpracowal z Panem Pianinko przy utrzymaniu nowego systemu (tego co ja przy jego wdrazaniu pracuje).
A poniewaz odchodzac z tiurmy (czytaj zespolu, któremu szefuje Horror) wypowiedzialam zaklecie, ze po moim trupie bede z ta menda, tfu Zaba pracowala, to sami Panstwo rozumie, ze nie mam innego wyjscia tylko emigracja.

Przynajmniej z Lochów, ale realistycznie to pewnie jednak calkiem z Kolchozu.
A zwazywszy na mój fart to pewnie trzeba bedzie zmienic domene geograficzna w URL, bo inaczej ta menda mnie pewnie nawet na Hybrydach wyweszy.

Ale nie w tym rzecz, na razie jeszcze chroni mnie przed nim szerokosc budynku, a w najgorszym razie przepierzenie.
Otóz Pan Zaba jest obecnie nauczany. Na razie w zwiazku z tym umiem wiecej niz on i prawde mówiac jak sie w sobie zepne to bede jeszcze dlugo umiala, bo system jest takiego typu, ze w nim sie interwencji na poziomie kodu przeprowadza minimalnie, a najlepiej wcale i biorac pod uwage jego koszty i nowego szefa Zaby, licze ze mu na nadmiar samowolki nie pozwola.

Ale to moga byc moje slynne ostatnie slowa (famous last words).

To jeszcze powiem o Panu Pianinko.
Otóz pomijajac pochodzenie, jest to facet mocno upierdliwy i irytujaco zaczyna kazda wypowiedziec slowem "Tia" (znaczy nie mówi chwali bogów motoryzacji i inne pomniejsze wruszkozebuszki po polsku, wiec w jego wykonaniu brzmi to jak pelne pogardy i przekasu "Yeah"), a na dodatek nie prezentuje sie nadmiarem blyskotliwosci spolecznej.
O umyslowych walorach to ja sie nie wypowiem, bo jednak jest programista, a ja nie, wiec nie mam wykladni porównawczej.
Ale nasz kolega technicznie inklinowany bardzo powiedzial mi ze jak go uczyl tworzenia kont nowym uzytkownikow to bylo to jak wyrywanie sobie zebów bez znieczulenia, a w porównaniu to nas (w Akwarium) jak uczyl tosmy podobno lapali zanim zakonczyl zdanie.
Tak, ze tak.
Dla potrzeb kurtuazji powiedzmy, ze uznamy go za zbyt technicznego, zeby ogarniac takie proste rzeczy jak konfiguracja, a równoczesnie na tyle nie-genialnego programiste, ze go szef na sile oddelegowal do pracy glównie nad konfiguracja.

Acha, ze czemu Pianinko? Bo jak otworzy gebe to mnie przed okiem wyobrazni staje taki obrazek:
ukradzione z internetów
Oczywiscie bez tego guza na glowie.

No i jest tak, ze te nauki (Panów Zaba i Pianinko) mialy miejsce caly ubiegly tydzien mniej wiecej.
Po czym dostali zaproszenie pt "Nauki czesc 2" na dwa dni w tygodniu bierzacym. Oba zaproszenia sie tak nazywaly, bo zostaly wyslane jako seria.
W piatek mniej wiecej ja dostali.
Po poludniu w tenze piatek na przegladzie dnia czyli jedynej okazji zeby przeprowadzic inwazje na moje bebenki uszne, Pan Zaba zadal pytanie Wysylajacej Zaproszenie:
"Bo sa dwa zaproszenia, na Naucki czesc 2, ale w dwa rozne dni, czy to znaczy, ze mamy sobie wybrac jeden z tych dni?"
(ja sobie profilaktycznie zatkalam gebe, bo juz wiedzialam co bedzie dalej)
"Nie Panie Zabo, macie sie stawic na oba spotkania"
"Ale one nosza ten sam tytyul" zaprotestowal Zaba
"Zabo, to nalezy czytac jako 'Nauki, tydzien 2'" ze swieta cierpliwoscia wyjasnila Wysylajaca zaproszenie.
"Aha." odparl Zaba nie do konca przekonany ale wyjasnienie nie pozwalo na dlasza dyskusje.
A ja jak tylko przestalam sie dusic ze smiechu w garsc popedzilam patrzec zza przepierzenia czy ekran rzucony na sciane nalezy do Wysylajacej, bo mialam straszna chec napisac jej na sluzbowym komunikatorze "welcome to my world".
Niestety nie bylo to jasne czyj to ekran, wiec wolalam nie ryzykowac bo audytorium bylo spore i nie tylko wewnatrzkolchozowe, a zly to insekt co wlasny Kolchoz kala.

A najwiekszy dowcip polegal na tym, ze swego czasu Pan Zaba zaproszony byl na serie spotkan, gdzie wyraznie mial zapisane w zaproszeniu, ze ma przyjsc tylko na te które sa zgodne z jego wykonywana praca. Oczywiscie bez cienia watpliwoscie ten padalec (tez plaz ,nie?) przylazl na wszystkie, marnujac ladne kilka godzin czasu, przeszlo polowa byla kompletnie z nim nie zwiazana, a pózniej ja musialam jego g*wna spratac bo sie nie wyrabial z praca.
To znaczy on sobie tak wyobrazal, jak sadze, bo nie zdawal sobie sprawy, ze ja juz mialam wyjscie awaryjne wykopane plastykowa lyzeczka pod biurkiem. Ha!

Friday 31 August 2018

Gry i zabawy z plynem do prania - zaslyszane

Otóz jechalam dzis rano do Kolchozu w towarzystwie mojego prawie regularnego piatkowego towarzysza - Urosza.
Czekajac na niego te 2 minuty zastanawialam sie marginalnie czy mam material na nowy wpis, czy jednak za malo nawet na mRufa's digest.
Wyszlo mi ze jednak za malo, awet z zaplanowana Klatwa pecherza, bo mozliwe ze polowe klatwy juz opisywalam, musze sprawdzi...
...Co ten Urosz niesie?? piankowa ukladanke kapielowa??
- Czesc, Co wziales sobie zabawke na droge zeby sie nie nudzic?
- (Rechot)
- Troche zakrecilem sie, wiesz jak to jest, juz masz wychodzic, bo powóz czeka, wyskakujesz, zatraskujesz drzwi i zaczyansz czuc jakis niedosyt, co to mialo byc, co to mialo byc... ach! klucze!!
- Och znam ci ja znam...
- Wlasnie, czy ja wzialem klucze? No nic za pózno (bo juz ruszylismy). A moze sa obok zabawki (na tylnym siedzieniu). No nic bede sie martwil pozniej.
(Na miejscu okazalo sie ze klucza ma jednak w kieszeni. Oraz nie, nie dowiedzialam sie w koncu o co chodzi z tymi piankami kapielowymi.)

----------------------------------

Jedziemy (jakies 200 metrów) w ciszy po czym Urosz odzywa sie:
- Wczoraj mielismy test tolerancji.
- Nie? (zachecajaco sie zinteresowalam).
- Otóz wstawilem wczoraj pranie.
- Acha.
- A plyn do prania nalalem do tego kubeczka co sie go wklada do komory pralki.
- Acha? (ja uzywam porcjowanego plynu, ale uzywalam swego czasu kubeczków i znam rózne konfiguracje z ich uzyciem wiec zaciekawilam sie co wykrecil mój kupel i "borther from another Father")
- Niestety postawilam ów kubeczek na blacie i tak juz zostal.
- A pranie sie pralo, bez plynu?
- No...
- A w jakiej temperaturze?
- 40
- To i tak dobrze, bo w 30 to by bylo, ze namaczasz dlugofalowo w zimnej wodzie.
(w ramach oszczedzania energii i bycia przyjaznym dla srodowiska wyspowi producenci pralek i plynów zachecaja do prania w 30 albo i 15 stopniach twierdzac, ze ich produkty totalnie w tych warunkach dzialaja. O ile w 30tu to czasem piore rzeczy delikatne które normalnie kaza prac w reku to jednak reczniki, posciel czy inne takie to jednak minimu 50 dostaja)

- No wlasnie, odparl Urosz i kontynuowal:
- Wrócila Polowica, weszla do kuchni, zoczyla kubeczek na blacie, wlaczylo jej sie OCD i ze slowami "co to gówno tu robi?" chwycila kubeczek z rozmachem, celem temperamentalnego uprzatniecia go i rozchlapala cala zawartosc po kuchni, przy okazji uswiadamiajc mi ze piore ciuchy w samej wodzie.
- (ja od momentu prania w samej wodzie rechocze jak stara ropucha)
- To jeszcze nie koniec!
- (ja bez zmian, oprócz tego ze nadal prowadze samochód wiec musze okropnie pilnowac zeby ie zamykach oczu ze smiechu)
- Juz mialem sie odezwac z sugestia, ze co ona nie czuje, ze bierze w reke pelen kubeczek, a nie pusty i w ogóle czego ona tak nim macha, ze az z sufitu trzeba kropelki scierac. Ale nie odezwalem sie, tylko, wzialem kubeczek i butle z plynem zeby nalac go na nowo i wstawic pranie wlasciwe, po namaczaniu i z jakiegos powodu tak mi sie chlupnelo, ze wypelnilo kupek, moje kapcie i czesc tej podlogu która wlasnie skonczylem scierac.
- (rechocze nadal i jade nadal)
- Odstawilem w koncu butelke, juz wcale nie taka pelna plynu na blat pomyslalem sobie "Mój Bobrze Szumiacy jak to dobrze ze ja sie jednak nie odezwalem. Konflikt zbrojny wymagal by interwencji NATO".
Ukradzione z Internetów.
----------------------------------

Chwila smiechu dla oddechu i Urosz kontynuuje zwierzenia.
- Wiesz wrócilismy w koncu do domu (przez blisko 6 tygodni udostepniali swój dom zaprzyjaznionej rodzinie uchodzców (JRD - nasz dawny kolega Kolchozowy z rodzina), sami czesciowo mieszkajac u kogos kto wyjechal na dlugi urlop, a czesciowo bedac wyjechani na urlopie, nawet przez chwile byla opcja, ze moga wyladowac w moim saolnie na pare tygodni, ale okazalo sie ze nie musza) i niby wszystko jest na miejscu, ale róznowczesnie od 2 tygodni wciaz nie mozemy doszukac sie róznych drobiazgów, bo sa poprzestawiane.
- No zrozumiale - wieksze rzeczy latwo odstawic na miejsce, bo jest po nich dziura i rzuca sie w oczy, a male drobiazgi bierzesz i odstawiasz póznie jtam gdzie Ci akurat jest wygodniej.
- Otóz to. I na przyklad mimo, ze jestem meskim mezczyzna to mam jakies tam podreczne drobiazgi na nocnej szafce np krem nawilzajacy do piet czy lokci. Otóz wszystko to gdzies zniknelo.

Tu w milczeniu podnioslam lewa brew metoda Vettinariego (prawej nie umiem), co Urosz zinterpretowal wlasciwie i wyjasnil:

- No wiesz jak klade sie spac i zaciagam lokciem czy przesicieradlo to jednak cos trzeba z tym robic bo mnie Polowica goni, ze jej posciel za szybko zuzywam.
- (tu kiwam tolerancyjnie glowa) No wiesz, moze w Nikaragui, bo stamtad przyjechal JRD? (Urosz potwierdzil) - tu sie zawachalam jakich slów uzyc, zeby nie powiedziec, ze jest bardziej meskim mezczyzna niz Urosz - meskiego mezczyzna musi osiagac nieco inne standardy...
- (rechot) Mówisz zeby nie szukac bo JRD w srodku nocy, tak aby nikt go nie widzial, w azbestowych rekawicach wyniósl te kremy i wyrzucil do smietnika. Sasiada.
- ...z sasiadniej ulicy...
- Rechot
- Ty, to czekaj, sprawdze w moim smietniku, bo to chyba akurat u mnie wypada!

----------------------------------

I tak tez wlasnie mój niezawodny kumpel dostarczyl mi materialu na wpis w czasie posuchy czasowej, bo choc dzieje sie duzo to nie mam kiedy sie roztkliwiac nad zabawnoscia wydarzen, bo zanim przestana mnie wkurzac, a zaczna bawic, to zdazy sie wydarzyc nowych 5 rzeczy.

----------------------------------

Oraz przy okazji juz wiem co robic aby szybko wykonczyc plyn do prania, którego nie lubie i przy okazji miec super-czysta kuchnie - otóz zawolam Urosza z Polowica do zrobienia u mnie prania ;).

Tuesday 14 August 2018

Gdzie jest mRufa, czyli jedna z moich supermocy

Dawno nie bylo wspominek wymagajacyh skoków czasoprzestrzennych, a moja niedawna rozmowa z kolezanka, która mieszka w caravanie, czyli domku kempingowym przywolala wspomnienie w tym wlasnie temacie.
Otóz jedna z moich supermocy jest...
...
...
NIEWIDZIALNOSC!!


https://i.pinimg.com/236x/2e/1f/d9/2e1fd9c3fe4f7b2f2c47f5a5ba078981--ice-age-quotes-movie-quotes.jpg


Powaga. Nic nie przesadzam.
Czasem po prostu nagle sie robie niewidzialna i wszyscy mnie potracaja.

No dobra, to nie jest rzadna supermoc, to jest cholerna niedogodnosc.

Ale na ten przyklad potrafie zniknac i ciezko mnie znalezc.

I wcale nie dlatego, ze bedac nikczemnego wzrostu nikne za ekranem nawet jak jest ustawiony na plasko na biurku.
Chowam sie po mistrzowsku i z doskonalym wyczuciem czasu.
I zwykle totalnie nieswiadomie.
Uniki robie równie mistrzowskie, co niezaplanowane.
I totalnie niechcacy zwykle tez.
Tzn bez swiadomej premedytacji.
Raz przyprawilam najblizsza rodzine o ciezka panike.
Innym razem pol biura o potezny ubaw, a calkiem ostatnio udalo mi sie uniknac spotkania totalnie na nim bedac.
Ale po kolei.
Gogle do skoków czasoprzestrzennych gotowe?
No to cofamy sie w lata 80te, raczej wczesne. Mozliwe, ze nawet bardzo wczesne.
Na wies, gdzie mieszkali moja Babcia z Dziadkiem.
Jest Wielka Sobota, przedpoludnie.
------------------------------------- 
Slowem wyjasnienia - nie wiem czy nadal taki zwyczaj panuje w wioskach oddalonych nieco od centrum parafialnego jakim jet swiatynia, ale w owych czasach, byc moze ze wzgledu na sytuacje polityczna kraju, a moze tylko z racji logistyki, z koszyczkiem wielkanocnym ludnosc nie rypala kilka/kilkanascie kilometrów do swiatynii, tylko skladala udekorowane koszyczki w dedykowanym domu we wsi, bladym switem, zwykle byl to najnowszy/najwiekszy dom we wsi. 
Ksiadz byl wozony przez kogos z parafian samochodem, zwykle w godzinach przedpoludniowych, bo ksieza w owych czasach samochodów zwykle nie miewali, od wioski do wioski i swiecil te koszyczki. 
Nastepnie naród okoliczny przez cale popoludnie zlazil sie i zabieram swoje koszyczki. 
Przez kilka lat z rzedu takim domem byl nowo pobudowany dom moich dziadków, wczesniej byl to dom wlascicieli lokalnego sklepu, a pózniej to juz nie wiem, bo czasy sie zmienili i zamiast wozic nasza swieconke do Babci na swiecenie, zaczelismy koszyczek lokalnie w L do swiatynii nosic, wiec moze w gre wchodzily jednak te wzgledy polityczne.
-------------------------------------
Kilkuletnia mRufa przemyka sie niedostrzezona przez nikogo przez pól domu do ostatniego pokoju, gdzie na srodku stoi ogromny stól (prawdopodobnie sa to 2 duze stoly zestawione razem), udekorowany bialymi obrusami i gesto oblozony rozmaitej masci i kalibru koszyczkami.
W tym nasz osobisty, wówczas oceniany przez mnie jako skromny, choc obecnie uznalabym go za gustowny (znak ze albo sie starzeje, albo zamieniam w swoja RO, osobiscie wole te druga alternatywe).
W pokoju, pozbawionym ludzi za to pelnym ferii kolorów, w cichosci, z oczami jak spodki, chlonac kolory i wzory pisanek, baranków, kurczatek i innego koszyczkowego nadzienia oraz przystroju, kilkuletnie mRuczatko chodzi sobie cicho wokolo stolu, napawajac sie ta sesnorycznie jednostronna uczta, czasem tylko niesmialo czubkiem paluszka tracajac jakies puchate zólciutkie kurczatka czy inne koszyczkowe pawiany, bo nasz koszyszek mial wylacznie baranka.
Czas wbrew pozorm nie stanal w miejscu, chociaz dla mRufczatka jakby nie istnial.
Nagle z sasiedniego pomieszczenia rozlegaja sie glosy.
W pierwszej chwili dziecko kompletnie je ignoruje, bo zasadniczo nie robi nic nielegalnego - nikt jej przeciez nie zabronil wchodzic do pokoju.
W koncu przez wytlumione zmysly dociera do niej, ze jeden z tych glosów nie nalezy do jej rodziców, dziadków czy wujków.
W domu jest ktos obcy!
I zbliza sie do pokoju....
-------------------------------------
Do pokoju energicznym krokiem wkracza kaplan, rozmawiajac z kims z rodziny, mozliwe ze nawet z moja RO. A moze z jakims spóznionym koszyczkodawca.
Pokój jest pusty.
-------------------------------------
Jako dziecko doglebnie niesmiale i dzikie (czytaj do ludzi) zwyczajowa przewalke narodu przed i po swieceniu przeczekiwalam zwykle gdzies w ukryciu, czesto w samochodzie, z którego nie chcialam wyjsc dopóki nie bylam gotowa na spokanie z ludzmi, nawet jesli byli to ludzie z dosc bliskiej dla mnie rodziny.
------------------------------------- 
Pustoscia pokoju zatem nikt sie jakos za szczególnie nie dziwil, bo jako rzeklam - nikt nie widzial jak sie do niego przemknelam.
Po swieceniu zaczeli sciagac ludzie, nawet dosc szybko, bo pewnie w ciagu godziny stól opustoszal.
Po pewnym czasie do pokoju wszedl ktos z rodziny i po chwili wyszedl mówiac "nie, tu jej nie ma".
Po kolejnej chwili niedomkniete drzwi wielkiej trzy-drzwiowej szafy uczylily sie i wychonelo z niej nieco zmierzwione mRufczatko.
Stól byl juz wlasciwie pusty - chyba zostal tylko koszyczek nasz i lokalnej rodziny.
-------------------------------------
Wyszlam z pokoju, przeszlam przez reszta domu opustoszalego i chyba wychynelam nawet na podwórko zanim rzucila sie na mnie jakas czesc rodziny ciezko zaniepokojona moim zniknieciem na pare godzin.
Okazalo sie, ze najpierw szukala mnie RO wiedzac (jak to RO tylko umieja) ze lubie ogladac swieconki i chcac mnie tam zabrac, ale nie namierzyla mnie na czas bo zdazyl nadjechac kaplan i trzeba bylo brac udzial czy tam cos. A po samym swieceniu niestety nie zdazylam wymknac sie z mojego ukrycia przed przybyciem narodu po koszyczki.
Glowne obawy wynikaly z faktu, ze maniacko uwielbialam w tamtym domu wlazic na strych i snuc sie po nim jak smród za wojskiem, wyobrazajac sobie rózne rzeczy lub kapiac w strychowych rupieciach i przydasiach.
Na strychu poczatkowo swiezo niewykonczonym juz po roku pojawil sie epicki kurz, którym mi szkodzil oddechowo, a wchodzilo sie nan po niezbyt ergonomicznie wylanych schodach bez poreczy i nieco zakrecajacych, wiec rodzina obawiala sie ze z nich w koncu kiedys zlece na ryja albo i gorzej.
Czego nie brali pod uwage to ze ja sie strasznie balam zleciec z nich na ryja i lazlam po nich jak ostatnia pokraka, ale ogólnie mialam zabronione wlazenie tam solo w owych czasach.
Podobnie bylo z piwnica - tak samo wylane schody itp, ale piwnica kryla w sobie mnie atrakcji niz strych wiec sie do niej maniacko nie pchalam a juz na pewno nie sama bo tam bylo ciemno, a ja braku swiatla nie lubilam nigdy.
-------------------------------------
No dobra juz opowiadam szybciutko o tym spotkaniu co to na nim bylam i nie bylam, bo na pewno wszyscy (oprócz Diabla z buraczków, która to juz zna te historyjke) którzy do tej pory przeczytali czekaja wylacznie na to ;).
-------------------------------------
Otóz kilka tygodni temu mielismy jednego ranka wizytacje.
Mianowicie po 3 miesiacach od zmiany w sponsorach projektu, nasz nowy duet sponsorujacy postanowil nas zaszczycic wizyta bez mala koronacyjna.
Uwazacie, ze co ja zrobilam?
Otóz schowalam sie i podsluchiwalam z ukrycia lol. 
NIE pod stolem. Oraz NIE w szafie. 
Po prostu jak wszyscy runeli za przepierzenie zeby dolaczyc, to ja niewzruszona klikalam w laptopa przy biurku. 
Po chwili, jak zapadla chwila ciszy za przepierzeniem rozleglo sie pytanie "a gdzie mRufa?",  "A mRufa dolaczy?", "Widzialam ja chyba dzisiaj?", na co ja zamarlam w lekkiej panice, a jedna z akwaryjnych kolezanek wychylila sienawet dyskretnie zza przepierzenia, gotowa mnie wywolac do tablicy, ale zdazylam zagestykulowac jej, ze ma trzymac morde w kuble i sie udalo.
Tylko pózniej przez 40 minut nie moglam sie ruszac bo mi krzeslo skrzypi, no i pisac musialam szpetem i nawet sobie nie wyobrazacie jak bardzo chcialo mi sie zakaslac lol.
Podczas spotkania, kazdy mial sie przedstawic sluzbowo w kilku slowach czego nienawidze i po latach zgodnie z wygloszona w koncu grozba czynie to slowami "I am mRufa, and I'm an alcoholic", a co wciaz zaskakuje ludzi, a nastepnie powiedziec cos ciekawego o sobie czego inni nie wiedza. Na to dictum pomyslalam sobie ze powinnam wyskoczyc zza przepierzenia i wykrzyknac - a moja supermoc jest mistrzowskie unikanie *ujowych i bezcelowych spotkan!
Ciekawe co by na to powiedzieli?

Friday 3 August 2018

Unmanagable - czyli tym razem Merkury wykazuje, ze mRufa nie da sie zarzadzac

Nie powinnam byl wczoraj w ogóle wychodzic z lózka. 
Po prostu.
Otóz ja uwazam, ze to Mesje Merkury w akcji. Aczkolwiek nie bede toczyc pierwszej krwi zeby udowadniac ze nie jestem wielbladem itp.
Ukradzione z Internetów
Relacja bez filtrów (spisana bez mala na zywo bo wczoraj w niespodziewanej pólgodzince jaka zyskalam w efekcie wydazen zaczelam pisac maila do jednej z zaprzyajznionych jednostek i w polowie zorientowalam sie, ze wychodzi mi wpis):

"Dzis (wczoraj) od samego rana mi idzie troche w poprzek i pod wlos, wlasciwie to juz od wczoraj (przedwczoraj) kiedy okazalo sie, ze bankomat w Kolchozie padl, a ja mam wprawdzie dyszke przy sobie, ale potrzebuje 2 dyszki na hiszpanski. 
Odkrylam to za pózno aby M poprosic o wyciagniecie kasy po drodze i wymiane papierka na wersje elektorniczna. 
Napisalam wiec do nauczyciela sms, ze jestem niewyplacalna i co on na to. On na to, ze jak raz na 12cie lat spóznie sie z oplata to jest to totalnie wybaczalne. 
Nie dla mnie wprawdzie, bo to znaczy ze za tydzien bede musiala 40 dyszki wykaslac z siebie na raz :(, no ale cóz robic. Trza bedzie wyskakiwac z gotówki jak tylko sie do niej dobiore.
Ale pomyslalam, ze moze oddam mu dzis (znaczy wczoraj), bo dzis tez ma u nas lekcje z innymi nadgorliwcami.
Wieczorem pojechalam do sklepu po trucizne do picia, bo juz mi tak totalnie wyszla ze sie nawet wklesla podloga w miejscu gdzie normalnie trzymam flache.
W sklepie, z nienacka zapytano mnie czy chce "cashback" (czyli zwrotna gotówke - doliczaja mianowicie porzadna kwote do rachunku i z kasy wyciagaja i wreczaja czlowiekowi rzadana kwote, zwykle do 30 funtów) a ja glupkowato odpralm, ze nie dziekuje - a powinnam byla potraktowac to jakos glos wszechswiata sugerujacy mi wyjscie z impasu, bo dzis rano odkrylam ze automat dalej nieczynny w kolchozie.
Odkrylam tez, ze zapomnialam spakowac komórki, wiec nadal nie mialam jak wzywac wsparcia finansowego, a oprócz tego nie moglam tez wyslac sms z gratulacjami na okolicznosc 10tej rocznicy slubu M&Msom.
Nastepnie kolo poludnia zauwazylam kolejke przy bankomacie wiec czym predzej rzucilam co robilam i pogalopowalam ustawic sie w ogonku.
Laska przede mna pobrala dyszke i odbiegla w podskokach. Kolezanka z projektu strasznie nadeta z natury, a tym razem dodatkowo, oznajmila mi, ze juz raz chciala 30 i jej nie dal nic, na co zasugerowalam jej ze jest zbyst zachlanna i powinna byla o dyszke wystapic to moze by dostala.
Kolezanka nadela sie jeszcze bardziej i wystapila uparcie o 3 dyszki.
Nie dostala.
To poszlam ja i glupawo zamiast wlasnej rady posluchac i poprosic o dyszke zawolala 30 i oczywiscie gówno dostalam. 
I jeszcze zostalam osobliwie ofuknieta przez maszyne.
Osoba za mna postanowila eksperymentowac i poprosila o 20, ale nic z tego. 
Ja sie na kolejna próbe nie zdecydowalam, bo mialam obawy ze w koncu mi zezre karte, bo juz do mnie dotarlo ze to przeciez Mesje Merkury od tygodnia harcuje.
Wrocilam nadeta do akwarium i tam tez zostalam.
Zaczelismy testy. 
W sensie ze testowanei jednego z wdrazanych komponentow.
Jako tester honorowy zostalam dolaczona do grona w ostatniej chwili.
To znaczy, ja wiedzialam od 2 tygodni, ale wspólwykonawca jakos nie. 
W zwiazku z tym:
- Po pierwsze jako jedyna mialam niewlasciwe ustawienia konta przez co pierwsza transze testów zakonczylam ostatnia, bo zanim mnie naprawili to dobre 20 minut minelo (a przyznalam sie ze cos jest nie tak dopiero po dobrych 5minutach wysilków wlasnych bo myslalam, ze ja cos zle robie).
- Po drugie w kolejnej transzy testów okazalo sie, ze nie dostaje emaili testowych ani wlasnych ani cudzych testów, bo mnie po prostu na liscie odbiorców testowych nie ma.
To by wyjasnialo ten problem.
- Po trzecie jak juz mnie dodano do liste, to poniewaz bylam last minute, to nikt mna nie "zarzadzal", wiec znowu polowy testów nie moglam zweryfikowac, bo wszsytko przychodzilo do mnie z ogólnego adresu, zamiast z adresu "zarzadzajacego".
Tu juz zacelam glosno i wyraznie rechotac bo przeciez wszyscy wiedza w Kolchozie, ze mna sie zarzadzac po prostu nie da, a HR jest plene wymówien tych co próbowali hehe.
Ostatni test z tej drugiej transzy byl o wysylanie systemowo smsów. 
W pierwszej chwili zapytano mnie czy aby mam dostep do nowego CRMu, gdzie sa dane kontaktowe. No helou, czywista ze mam, przeciez pracuje w nim. 
A to swietnie ucieszyl sie jeden z testowych pomocników.
Jade wiec ze skryptem, inni tez az dotarlam do punktu gdzie trzeba podac swój numer komórki, zeby przetestowac ten systemowy sms.
"Ej, ja nie chce podawac komórki, prywatnej do sluzboweg osystemu" zaprotestowalam niemrawo, ale pomyslalam, ze huk tam, najwyzej wykasuje od razu zeby nie bylo powtórki sprzed 10 lat 
(Otóz przy poprzednim projekcie tej klasy podalam swój numer konta do testowania systemulokalnego(testowego), który mial byc docelowo naszy mtesotwym, a pózniej okazalo sie ze nie ma czasu budowac nowego zeby zrobic zen produkcje i przysposobilismy ten testowy na produkcje po ostatniej udanej testowej migracji, czego jakos nie zauwazylam i moje konto bankowe w ferworze walki nie zostalo usuniete i jako taka anonimowa sierota wisialo w polecnieu zaplaty i po okolo dwóch albo 3 miesiacach po wdrozeniu odkrylam, ze robie symboliczne dotacje miesieczne na rzecz Kolchozu i sa to co ciekawsze dotacje anonimowe w systemie bo oczywiscie reszty moich danyc hw systemie nigdy nie bylo!)
Juz wzielam sie z wklepywanie danych do testu, gdy dotarlo do mnie ze przeciez nie mam dzis telefonu, wiec i tak nie moge przetestowac na sobie!!
Zglosilam zazalenie, ze nie moge testowac ostatniego scenariusz bo zapomnialam telefonu.
Rozbawiona, ze skleroza oszczedzila mi podawania prywatnej komórki w systemie sluzbowym, spoczelam na laurach.
Po 5 minutach przyszli sie pytac czy juz sobie przypomnialam telefon.
Zbaranialam na to, bo przesz pamietam swój numer.
Ach!! Okazalo sie, ze to tak nieslychana rzecz, zapomniec komórczaka, ze nikt nie powiazal "zapomnialam telefonu" z fizycznym brakiem komórki i uznali ze trzasnela mnie po prostu skleroza!
Wyjasnilam zatem, ze ja zapomnialam zabrac z domu komórke, wiec problem jest sprzetowy raczej niz mentalny.
Po opanowaniu rozbawienia zalecono mi pominac pierwsze 10 kroków i pojechac ze skryptem od 11stego.
Poslusznie wykonalam polecenie.
Nagle siedzaca obok mnie kolezanka imieniem Julie, nie bioraca udzialu w testach nagle mówi
"Dlaczego ja dostaje smsy o tresci Hi Gemma??"
Ja odostalam ataku smiechu i mówie, ze pewnie jej numer telefonu jest na jakims testowym rekordzie w systemie.
"Ale to juz 7my!" poskarzyla sie kolezanka.
Pocieszylam ja ze w sumie bedzie okolo 12-13 bo tylu testerów bralo udzial w tym cwiczeniu.
I faktycznie po 10 minutach dostala jeszcze jeden smsm urozmaicony tym razem "Hi Gemma, this is msg from mRufa", co potwierdzilo moje podejrzenia.
Jak mówila, nie powinnam byla dzis (wczoraj) wychodzic z lózka."

Thursday 26 July 2018

Gry i zabawy ichtiologiczne czyli mRufa na wystepach goscinnych w Normandii

Otóz w ubieglym tygodniu wybralam sie troche z koniecznosci do Francji.
Z koniecznosci, bo w zasadzie budzet urlopowy jest na debecie od paru lat, ale poniewaz obecny projekt ujawnil jednodniowy poslizg, a ja mialam 3 dni nadgodzin do odbioru w tym miesiacu to zlosliwie postanowilam sobie je odebrac oraz dlatego, ze musialam zalatwic w kraju wina i zabich udek oraz slimaków pewna sprawe biurokratyczna.
Sprawe zalatwilam czesciowo, bardziej niz mialam obawy, a mniej niz powinnam.
Korzystajac z owej koniecznosci i zachlannie wysepionych 3 dni wycelowalam w weekend i umówilam sie z V, ze ich odwiedze przy okazji, bo jednak szmat czasu sie nie widzialysmy - na oko jakies 3 lata, a ta z kolei zapowiedziala, ze z tej okazji zabierze mnie do Deauville, w Normandii.
Nastawiona na takie eleganckie okolicznosci przyrody, nie majac kolczyków z brylantami, zapakowalam spodnie typu wieczorowego (zamiast drugiej pary spodni codziennych i pary sandalów).
Zapakowalam tez kostium kapielowy bo skoro w kurortach to na pewno basen w hotelu bedzie to se poplywam.
Jako doswiadczona turystka (przez los i pogode doswiaczona), zapakowalam tez kurtke z kapturem oraz antygwaltki.
W efekcie takiego pakowania zapewnilam brak deszczu i pogode jak drut. Co prawda prognoza zlosliwie sugerowala chlody wlasnie w Normandii, ale swiadoma tej kurtki od deszczu i posiadanych dlugich spodni wielosezonowych cala droge prowadzilam pogadanki motywacyjne, ze "mam kupalnik, kupatsya budu" bo jak juz wspominalam V jest Australijska Rosjanka, urodzona na Ukrainie i od przeszlo póltora roku czekajaca na decyzje w sprawie paszportu francuskiego. Istny sok wieloowocowy ;)
O, malzonek V uparcie sie z nas nasmiewal, ze wykapiemy sie do wysokosci kostek i bedziemy schrzaniac z plazy i posunal sie nawet do czynnego sabotazu wymyslajac dla nas dluga droga z planami póltoragodzinnego spaceru w jakims miescie o nazwie CAEN, o którym rzadne z nas wczesniej nie slyszalo (a które jest stolica regionu Calvados, na co ja sie najpierw podjaralam bo zaczelam niesmialo liczyc na wizyte w destylerni loklanej - och w jakimze bylam bledzie), spaceru odmówilam stanwoczo bo temperature w okolicy 28 stopni i zywe slonce skutecznie mnie zniechecalo do marszów bez celu po sladach jakiegos debila z 11 wieku (przepraszam osoby histerycznie inklinowane, ale akurat takie atrakcje mnie nie interesuja (nie ta epoka histeryczna), nawet fakt, ze tym debilem byl Wilhelm Zdobywca nie zrobil na mnie wrazenia), nastepnie poslugujac sie jakimis osobliwymy wskazówkami z internetu przegonil nas przez pól miasta szukajac restauracji, która juz nie istniala, by w koncu zasiasc w koszmarku na ulicy, obok odswiezanej wlasnie katedry czy tam innego opactwa, który serwowal (koszmarek, katerdra zas serwowala nic) wylacznie padline rozmaitego autoramentu.
To ta katedra, czy cós. Na jej tylach przy remontowanej wlasnie uliczce lubo tez deptaku znjadowalam sie knalpka-koszmarek. Ale zarcie bylo nieszkodliwe i np w porównaniu z Wyspa boskie, ale w porównaniu z innymi miejscami we Francji to takie sobie ;)
Owszem uparcie jestem "recovering vegetarian", czyli wegetarianka na odwyku, ale w restaurajach zwykle wybieram opcje wege, pod warunkiem, ze sa zjadliwe. niestety w koszmarku nie bylo jadalnych wersjii wege, wiec ze startera zrezygnowalam kompletnie, na glówne danie wybralam jedyne co mi sie udalo zorzumiec samodzielnie w menu czyli burger (po poprzednich doswiadczeniach z posilków we FR w towarzystwie V, wole nie polegac na ich interpretacjach jezykowych potraw (kacze plecy) i próbuje sie sama zorientowac co jest w ofercie) oraz trio serowe Normandii - tak sie to nazywalo, slowo honoru.
Oprócz oslepiajacego slonca i morderczego burgera który mnie pokonal rzucil sie na mnie wychodek.
Biernie sie rzucil, mianowicie musialam skorzystac.
Wejscie bylo neutralne i tylko jedno wiec uznalam ze to co-ed i slusznie.
Ale w najdzikszych widach nie przewidzialabym formy owego co-edu. Otóz wchodzilo sie i pierwszy widok jaki czlowieka spotykal byl pisuar, bez mala na wprost drzwi (po lekkim skosie i bez jakichkolwiek drzwi). Szczesliwie akurat nie byl w uzyciu bo nie wykluczone ze z zaskoczenia bym cos powiedziala w sposób dynamiczny i gawaltowny.
Mimo, ze w uzyciu nie byl, to wystawilam leb na zewnatrz celem upewnienie sie ze nie wlazlam z rozpedu do meskiego wychodka.
Ale nie.
Uspokojna wstepnie rozejrzalam sie na boki. Po lewo byla umwyalka a po prawo dwoje drzwi. Te blizej mnie mialy ksztalt w spódnicy na drzwiach, drugie w spodniach. Ksztal, nie drzwi.
Oba akurat wolne, wiec mimo noszonych akurat spodni wlazlam w drzwi ze spódnica.
Po stosownej chwili laczenia sie z Sekwana wyszlam.
Wychodzac, bardzo dyskretnie spojrzalam na pisuar, ale nadal byl wolny.
Wróciwszy do stolika uprzedzilam towarzystwo, ze jest to wychodek z niespodzianka, wiec zeby nie czuli sie zaszokowani.
Na rekonensans udal sie O.
V w tym czasie wyznala mi, ze zrobila chlopu lekka awanture, bo prosila go o wyjazd nad morze, a on z uporem maniaka po jakich ruinach usiluje nas ganiac, wiec jedzimy juz teraz prosto do miejsca gdzie mamy mete.
Odetchnelam z ulga bo na prawde te 3 sklepu na krzyz w okolicy budzily mój niepokój - nie bylam pewna co ja przez 1.5 godziny bede robic, czekajac az oni sie przespaceruja. Nastepnie dziabnely mnie wyrzuty sumienia bo O poczynil przygotowania, wydrukowal plany spacerów itp. A juz na sam kniec troche sie uspokoilam bo przeciez zignorowal wymagania ogólne i szczególowe, ze "nad morze, na plaze", które zdefiniowalam mu V na samym wstepie. Zawód wyuczony wzial góre nad emocjami i uratowam moja równowage.
Ale rozpedzilam sie - bo wieczorem przed wyjazdem do Normandii zasiedlismy na pogaduchy i posilek i moi gospodarze opowiadali mi o rozmaitych przezyciach z poprzednich 3 lat.
Nie no spokojnie, nie bede Wam opowiadala calej historii, ale w swietle pewnych ostatnich wydarzen kilka ich opowiasci rzucily mnie na kolana w lzach smiechu i kaluzy nie tylko z lez, acz nadal ze smiechu i postanowilam sie tym podzielic.
(bo potrzebny mi byl pewien dokument z francuski instytucji panstwowych w wersji papierowej, a dostalam go w elektornicznej i od miesiaca nie moglam sie doprosic wersji papierowej, bez slowa wyjasnienia. V poproszona o wsparcie jezykowe przekazala mi ze mój rozmówca strasznei sie dziwi po co mi papier jak mam elektroniczny i mge wydrukowac)
Otóz O mial pare lat temu zabieg by-pass. Jest to zabieg dosc inwazyjny (bardzo wrecz) i w okolicach kardiologicznych i jako czlowiek nie pierwszej juz mlodosci O byl nieco niepewny co do swojej ogólnej kondycji (i do dzis jest nieco). Po pewnym czasie po ty mzabiegu musial wyjechac z Francji, zeby zrestartowac swoja krótkoterminowa wize francuska. Bylo to zaledwie miesiac czy dwa po zabiegu. Uznal ze to moze troche wczesnie, moze nie czul sie jeszcze za dobrze, ale przepisu sa nieublagane i jak nie wyjdzie to moga go deportowac, odebrac wize itp.
Poszedl do lekarza po zaswiadczenie, ze mu latac jeszcze nie wolno, zebu mu odroczyli termin/ przedluzyli te wize jednorazowo o kilka miesiecy (nie pomyslala fujara ze móglby do mnie przyjechac na weekend pociagiem, no ale to juz nic nie poradze).
Lekarz loklany, popatrzyl na niego z politowaniem i pogardliwie mowi, 'panie, my takich operacji na setki robimy, jakby kazdemu zabronic to by prawie nikt po 50tce latac nie mogl.
Na to Oleg, któremu pikawa szwankowala, ale nie ciety jezyk odparl- To ja poprosze o zaswiadczenie ze latac mi wolno i absolutnie nic mi nie grozi.
Lekarz na takei diktum pomilczal chwile, popatrzyl na niego badawczo i po namysle odparl- To ja panu damu zaswidczenie ze latac jeszcze nie mozna.

Dostalam czkawki ze smiechu.

W tym czasie (te zabiegi i inne takie) V starala sie o rózne inne zezwolenia, w tym to obywatelstwo, a O ow ramach procedury laczenia rodzin o pozwolenia zostania z nia bo ona juz prawo pobytu i pracy miala.
W ramach tych procedur oboje musieli dostarczac rozmaite dokumenty typu akt urodzenia, certyfikat zawarcia zwiazku malzenskiego.
Mus to mus, dostarczyli, chociaz nie bylo to latwe bo V urodzona na Ukrainie, tam akurat wojna i jak to niby zalatwic? Ale jakos tam sie udalo.
Po trzech miesiacach (moze po pól roku?) dostali wezwanie, ze musza ponownie.
Ale dlaczego?
A bo moze w te 3 miesiace sie cos zmienilo.
No dobrze mówia, ze sie mogli rozwiesc to owszem, mozliwe, aczkolwiek akurat nei czuli takej potrzeby, ale akty urodzenia??  To co, ze data sie zmienila w ciagu tego czasu czy co?
A to nie ich sprawa, taki przepis.
V dostala piany na pysku wylupala im co o tym mysli, przywalili pieczatke ze jednak nie musi, bo okolicznosci przyrody utrudniaja.
(Czy to mozliwe ze we Francji wszystko mozna zdalnie wydobyc? by chyba tak i to sprawia ze tym lokalsom sie wydaje ze wszedzie jest tak samo?)
Nastepnie w ramach swojej procedury laczenia rodzin O dostal wezwanie, zeby dac zaswiadczenie, ze jego obecna zona jest jego jedyna zona, znaczy zeby udowodnic, ze po rozwodzie z pierwsza, a przed slubem z druga, nie mial zony 1.5 z ktora nadal jest zwiazany, ewentualnie nie wzial sobie w miedzyczasie jakiejs dodatkowej.
Poszedl  wiec O wypisywac to oswiadczenie, ale przed oddaniem go cyz moze przed rozpoczeciem pyta urzedniczki, czy jego zonie tez takie zaswiadczenie beda kazali zlozyc, bo ona czesto i na dlugo wyjezdza i on by tez chcial wiedziec, czy on u niej jedynym mezem i skoro on wypisuje takie to czy ona tez by mogla.
Urzedniczka popatrzyla na niego, wybuchnela smiecham i powiedziala, ze on tego oswiadczenia tez nie musi dawac.

Tu prawie spadlam z krzesla i przypomnialam V jak to mój rozmówca wczesniej dziwil sie straszliwie czemu ja potrzebuje miec oryginalny papier zeby zabrac do Polski, a nie kopie.
V prawie wyplula wlasnie popijane piwo.
--------------------------------------
Kurtyna.
--------------------------------------
No dobrze to teraz fast-forward do godziny powiedzmy 16/17tej w dniu wyjazdu nad morze.

Z okna mialam miedzy innymi widok taki. Jest to widok historyczny scisle powiazany z D-Day czyli zdobywaniem Normandii przez sily alianckie. To na obrazku to resztki ruchomej przystani (jedenj z) o nazwie Mulberry Harbour (ten okres histeryczny owszem jak widac)

W pokoju na 3cim pietrze, wrecz na poddaszu, najpierw slyszym straszliwe posapywanie, mamrotane klatwy, tajemniczy lekki lomot.
To mRufa wbija sie w swój od lat 4rech nie uzywany "kupalnik".
Wlasnie przygwizdala lokciem w scianke dzialowa usilujac zamontowac opatulacze na "duzych niebieskich oczach".
Czy wiecie jak koszmarnie trudna wbic sie w nieco ciasnawa góre on tankini jak czlowiek jest porzadnie spocony po wspinaczce na 3cie pietro po 15 minutach pieczenia sie w zamknietym samochodzie z wylaczonym silnikiem?
Nie wierze, ze wiecie.
A ja juz wiem.
Ale udalo sie.
I nic nie urwalam.
Nastepne wyzwanie to zejsc po kreconych schodach w japonkach i spodniach które z nienacka zrobily sie okropnie luzne i sliskie i ni cholery nie chca trzymac sie w pasie tylko usiluja sie zeslizgnac ze spetanych kostiumem kapielowym bioder.
No i na koniec trzeba w tych japonkach wyjsc z hotelu przez bar wypelniony elegancja wypoczywajaca na tarasie.
Dalej to juz bylo z górki.
A to moze nie jest majsterstyk ale spodobal mi sie efekt swiatel sztucznych w zestawieniu w niebem o godzini okolo 22.30. Wykonany aparatem z jezyny bez nijakich dopalaczy. Marga patrz - tam mi sie przynajmniej jedno "plastykowe badziewie" majaczy - których nota bene we Francji jak mrówków bylo!!

W koncu okolo 17.15 znalazlysmy sie z V w wodzie, slonej, burej (bo przyplyw szedl) i cieplej jak zupa.
W tak cieplej wodzie nie kapalam sie od blisko 30 lat, kiedy to Baltyk przywital nas temperatura wody +21C.
Zadowolona z zycia, zmagam sie z falami, wychlapuje slona wode z ucha, usiluje plynac pod prad itp, w poblizu, ale pare matrów ode mnie V robi to samo, gdy nagle na rece zanurzonej w wodzie poczulam delikatne musniecie. W pierwszej chwili czesciowo wyparlam, ale nie pewnie sie rozejrzalam wokolo.
Po chwili drugie musniecie, tym razem w udo.
Tu juz wrzasnelam.  
(I pogratulowalam sobie ze jednak wstapilam do lazienk PRZED wyjsciem z hotelu)
V zdziwiona sie pyta czy mi zimno, czy cos sie stalo. Wyznala ze czuje sie obmacywana, ale nie widze przez kogo.
Zanim V zdazyla mnie wysmiac, ze mam fantazje podskoczyla jak biczem cieta - "cos mnie po plecach smyrnelo!"
Niepewnie zaczynamy sie odsuwac patrzac podejrzliwe w metna (przyplyw) wode, gdy katem oka widze cos srebrzystego szybujacego z kierunku mojej glowy. Odskoczylam gwaltownie i zbaranialam.
Otóz usilowala sie na mnie rzucic ryba.
Sporsza taka. Okolo 30cm dlugosci, dobrze wykarmiona (po dluzszym kopaniu w internetach doszlam do wniosku ze byl to pstrag morski).
Po chwili znowu mnie cos smyrnelo znowu w reke.
Nastepnie smignelo mi spod stopy, bo akurat lazilam w wodzie.
Zostalysmy zaatakowane przez jakos mocna nawiedzona rybe!!
Pierwszy raz w zyciu zobaczylam rybe plywajaca w morskich odemtach w na pókuli Pólnocnej!
Malo tego - po odplynieciu w innym kierunku (naszym) powrócilysmy w poprzednie miejsce i najnormalniej w swiecie ta szalona ryba urypala mnie w palec u nogi.
Na szczescie to nie pirania bo juz bym robila za mRufa 9ciopalca.
Do dzis nie umiemy wyjasnic czemy tylko ta jedna ryba tak sie na nas zawziela i czemu tylko na nas bo nikt wiecej nie wyskakiwal w wody z okrzykiem, a kapiacych sie jednak troche bylo.
Natomiast jestem przekonana, ze poznalam ten krzywy (rybi) ryj na drugi dzien w Cabourg, na talerzu O.

--------------------------------------
Czuje sie pomszczona.
--------------------------------------

Juz koncze, slowo!! przypomniala mi sie jeszcze wcoraj wieczorem martyrologia kapelusika odslonecznego O. Otóz O w swoje ulubione nakrycie glowy od slonca - taki kapelusik polowy, faktycznie calkiem fajny jak dla mezczyzny. No i te czapke nosil przez caly weekend. Az wreszcie usiedlismy w tej kanjpie z ta ryba co mnie ugryzla. Mial te czapke nie wiem gdzie, bo nie na stole i nie na glowie. V poszla na plaze sie wykapac raz jeszcze, a ja zamówilam sobie deser lodowy, który okazal sie byc wiekszy niz moja glowa i totalnie mnie pokonal, ale to juz poza konkursem. O zamówil tez jakis lakoc, a kapelutek polozyl na krzesli V.
Kelnerka zabrala nasze talerze i po pewnym czasie przyniosla desery.
O z jakiegos powodu postanowil zalozyc kapelusz. wzial go z krzesla i usilowal ja sobie nasadzic na glowe gdy cos z niej wylecialo. Nie byl to królik, ani golab, tylko resztka chili w oliwie, która kelnerce zleciala z talerza i wpadla wlasnei do kapelutka.
O poczul sie mocno zdeguatowany, wytrzepal czapke i z rozgoryczniem pokazal mi okazala tlusta plame w denku kapelusza.
Zapytal czy moze ja sprac piwem (desperados), ale mimo, ze alkoholem mozna rozne plamy wywabiac to watpilam czy akurat tym piwem warto i zasugerowalam wode. O usilowal uzyc do tego celu swoja zatluszczona ryba serwetke, wiec oddalam mu swoja nie uzywana, ale i tak mialam obawy bot ta serwetka niebieska, ale co sie bede klocic z tak upartym facetem co to w 28 stopniach usilowal nam wmawiac ze mu zimno i nawet butów na plazy nie zdejmie.
Po chwili O pochylony nad czapka zerka na mnie zaklopotany i mówi
"Smatri (mRufa), sczas ana stala galuboj!" (Patrz, teraz sie zrobila nibieska(ta plama)).
Parsknelam smiechem, a O przestal wcierac serwetke w czapke i odlozyl ja na krzeslo V.
W polowie deseru V wrócila z kapieli, a O wyrwal jej swoja czapke prawie spod zadka u pokazuje co sie stalo. Czapka podobno pierna wiec sie uspokoil.
Dojechalismy do Paryza, wysiadamy z samochodu, a O wykrzukuje
"Moja biedna czapka - nie dosc ze zaplamiona i upackana to jeszcze cala droge V na niej siedziala!"

Kurtyna.

PS. Czapka po praniu nadal mialam niebieski slad po serwetce... wiedzialam ze to byl blad.