Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday 25 July 2017

Czemu mRufa rzadko bywa na weselach, czyli Karma vs Niszczyciel

Kontynuujac temat slubno-weselny opowiem dzis o kilku jeszcze przypadkach, które sa zywym dowodem, ze Karma mnie na takich imprezach po prostu nie lubi.

To na wypadek gdyby poprzedni wpis nie wystarczyl, no nie?

Otóz, na pierwsze wesele jakie pamietam - wesele mojej osobistej Matki Chrzestnej, a zarazem - uwaga - Chrzesnicy mojej Rodzicielki Osobistej - dostalam zapalenia czegos oddechowego - moze pluc, a moze oskrzeli.
Wychodzilam powoli z dolegliwosci, ale jeszcze musialam lezec i brac anytbol. Fader akurat przebywal w Imperium, a RO bardzo chcac byc na waznej skad innad uroczystosci w zyciu swej starszej chrzesnicy, zaangazowala swoja przyjaciólke, a dla mnie Przyszywana Ciotke do spedzenia popoludnia i wieczoru z niedomagajaca, ale juz stabilna, latorosla, a sobie do towarzystwa swojego osobistego mlodszego brata, a mojego chrzestnego i pojechala.
Ja nawet nie mialam pretensji, bo tlumy mnie juz wtedy meczyly, tylko tak sie niefortunnie zlozylo, ze Przyszywana Ciotka, etatotwa astmatyczka, akurat byla nieco nie w formie i nie mogla mowic, bo meczyl ja kaszel, przez co wynudzilam sie smiertelnie.

Teraz uwazam, ze byly to pierwsz znaki od tej Karmy.

Kolejny byl slub i przyjecie Maci mojego CO plci meskiej, na którym nawet chcialam byc, ale z jakiegos powodu bylismy na nim bardzo krótko i dodatkowo czulam sie okropnie zdeklasowana, mimo, ze ubrana w szalenie modna wówczas spodnice z wycierucha, bo moja kuzynka, o rok mlodsza miala spodnice z wycierucha 100 razy fajniejsza. Dzis, z perspektywy czasu i doswiadczen podejrzewam, ze moja RO byla w gorszej formie i pojechalismy bo Mac mojego RO miala malo wlasnej rodziny i byloby jej przykro, ale pobyt zostal ograniczony do minimum. Za to Karmy nie winie, ale jak mówie, znajac tam tylko kilka osób czulam sie strasznie wyobcowana, a kuzyni do których nawet mnie ciagnelo, nie wykazywali checi zaciesniania kontaktów, co tez sprawialo mi podprogowa przykorsc, bo strasznie chcialam miec kuzynów.
-----------------------------------------------------

Kolejne chyba byly slub i wesele J - mojej przyjaciólki ze studiów, które uswietnilam w sposób dwojaki - tak w swiatynii, jak i na przyjeciu.
Otóz, mialam wstepnie jechac z kolega z naszej grupy niejakim Ozdim - nie ze jako para tylko jednym samochodem - tak zaproponowal kolega, ale po pewnym czasie sie zbiesil i postanowil jechac sam, a mnie chyba Fader pozyczyl samochód (bo moj zostal sprzedany pare lat wczesniej). Pierwszy raz spotkalam sie wtedy z zyczeniem panstwa mlodych, zeby zamiast kwiatów cietych wreczac im doniczkowe albo ksiazki. Wybralam ksiazki, a traf chcial, ze sp Chmielewska wydala akurat drugi z 'poradników' "Jak wytrzymac ze wspolczesnym/na mezczyzna/kobieta" i wreczylam JiB te wlasnie poradniki.  Ale zanim cokolwiek wreczylam, udalam sie do swiatynii.
Bylam dosc wczesnie, wiec moglam sobie wybrac miejsce. Wybralam sobie zatem miejsce z tylu, pod chórem i organami, na lawce pod sciana. Poczatkowo bylam sama, ale dolaczyla do mnie jakas grupa osób, mnie calkiem obcych, spychajac mnie na koniec tej lawki. Ja tego tak do konca od razu nie zauwazylam.
Siedzimy.
(...)
Pora wstac.
Ekipa poderwala sie jak na rozkaz, a ja nie zdazylam wraz z nimi i nagle poczulam, ze zamiast do góry, to ruszam osbliwie dziarsko w dól!!
'MATKO JEDYNA' pomyslalam, bo wówczas myslalam nieco cenzuralniej i wlozylam wszystko co mialam w wyprostowanie nóg.
Podnioslam sie, ale nie na tyle szybko, by uniknac efektów specjalnych.
JEBUT! (rozleglo sie po swiatynii hukniecie wzmocnione pudlem rezonansowym przestrzeni pod chórem)

Wszystki oczy zwrocily sie na mnie, ale ja juz stalam sobie i tylko ci z mojej lawki zorientowali co sie stalo, bo im huknelo dokladnie pod tylkami.
Mianowicie lawka ze mna na jednym koncu wykonala dzwignie, bomoj opadajacy tylek unosil jej drugi koniec, wiec jak sie poderwalam, unikajac pierdykniecia tylkiem na glebe (i odpracowujac strzal adrenaliny, jak nieprzymiezajac przy skórce banana), to ten drugi koniec radosnie poddal sie grawitacji i huknal drewniana noga z wysokosci jakich 20 cm w kamienna posadzke swiatynii.
Reszte uroczystosci spedzilam na wyscigach w siadaniu, aby wcelowac w miejsce lawki pod ktorym byla noga, a nie tylko sam brzeg, ewentualnie zrywajac sie jako pierwsza, gdy wiedzialam, ze siedze na brzegu.
Bardzo niewiele pamietam zas z samego przebiegu uroczystosci.
Na przyjeciu, zostalam usadzona z reszta znajomych z roku co niby bylo fajne, ale skonczylo sie na tym, ze kolega (NIE Ozdi) kurtuazyjnie poprosiwszy mnie do tanca upuscil mnie na podloge. Nie zeby specjalnie, ale jakos tak niefortunnie usilowal dokonac jakiejs figury tanecznej, ze poslizgnelam sie na obcasie (jeszcze wtedy z obcasami srednio zaprzyjazniona) i opcja bylo uszkodzenie kolegi albo bliskie spotkanie z parkietem.
Poniewaz narzeczona kolegi patrzyla to wybralam jednak ten parkiet.
-----------------------------------------------------

Dalej bylo dlugo nic, az za zone wydal sie moj brat wujeczny, zwany z jakiegos powodu ciotecznym. Na te impreze pojechalam z Faderem - RO nie czula sie na silach rypac w jedna strone 150 km i wracac po nocy po kilku godzinach w tlumie i halasie osób za którymi nie przepadala.
Tia... stanowczo jestem córka mojej RO.
To bylo klasyczne wesele wiejskie podniesione do rangi malomiasteczkowej, ze sprosnymi przyspiewkami, dziwnymi konkursami, pijanymi chlopami rwacymi do tanca wszystko co nie zdazy uciec i pchajacymi sie z lapami i geba w podobnej konfiguracji.
Tym razem Karma siedziala cichutko bo wiedziala, ze okolicznosci biezace dadza mi w kosc wystarczajaco - na przyklad mojej mlodszej kuzynce (siostrze zeniacego sie) urwal sie obcas o pantofli i nie miala backupu, wiec oddalam jej swoje (pozyczylam znaczy), a sama wbilam sie w swój zapas - mianowicie w kozaki nad kostke ;) na obcasie rzecz jasna, bo wtedy miala faze obcasowa.
W srodku lata wygladalam szalenie elegancko pomykajac po parkiecie w kozaczkach, ale przynajmniej kuzynka nie musialam paradowac na weselu brata boso. A Ja jako kuzynka ze Stolycy moglam sobie pozwalac na wszelkie ekstrawagancje.
Dziwne, ale prawdziwne.
Pojechal tez z nami najmlodszy brat mojej RO, zabawil sie jak trzeba, opuscil impreze w polowie pierwszego dnia (bo tam wesela sa minimum 2-dniowe) i w samochodzie w drodze powrotnej polozyl sie z tylu i usnal snem blogim, pochrapujac z lekka.
Fader poczatkowo dzielnie mi kibicowal, po czym usnal, a ja odkrylam 2 rzeczy - po pierwsze, ze lubie jezdzic w nocy, a po drugie, ze lubie jezdzic sama i tylko nie moglam muzyki sluchac za glosno, zeby mi sie towarzystwo nie pobudzilo. Fader pozniej mi wyznal, ze bardzo sie cieszyl ze ja prowadze bo on by nie dal rady, co tez bylo poczatkiej nowej ery w moim zyciu i pierwszym krokiem transformacji w "kobiete-która-woli-byc-samochodem".
No i oczywiscie dowiedzialam sie bardzo wyraznie, ze nie cierpie wiejsko-miejskich wesel i juz wiecej na zadnym tego kalibru balecie nie bylam.
-----------------------------------------------------

Kolejna impreza to slub tego wlasnie kolegi co mnie rzucil na parkiet na weselu JiB i tejze samej narzeczonej, na który bylam zaproszona i zaproszona byla tez J, wybierajac sie na ten slub sama z jakiegos powodu, wiec umowilysmy, sie ze po uroczystosciach pouprawiamy sobie zycie towarzyskie, co dodawalo sprawie rumienców. Poza tym byl to intrygujacy slub bo z dwoma rodzajami przysiegi co mnei szalenie intrygowalo.
Na slub koniecznie chcialam kupic kwiaty. Wyruszylam bardzo na styk, kwiaty kupilam, do kosciola dojechalam i okazalo sie, ze pomylilam godziny uroczystosci i zdazylam idealnie na koncowe blogoslawienstwa. Najlepsze jest to, ze tylko J dowiedziala sie ze zdazylam na sam koniec imprezy. Nikt inny nie zauwazylm jak wslizguje sie cichcem do swiatynii i staje z boczku, bo goraco bylo, drzwi byly otwarte i ludze sie troche krecili.
Pameitam tez, ze podarly mi sie piekne zdobne antygwaltki, ktorymi probowalam zadawac szyku. Ale to zauwazylam tylko ja.
-----------------------------------------------------
Kolejny slub mial sie odbywac moze z rok przed moja migracja i w podobnej okolicy co ten poprzedni. Ale w innej swiatynii. Zapamietalam sobie zgrubnie, ze to gdzies niedaleko mieszkania Panny Mlodej i pojechalam na pale.
Wiedzac, ze mam troche czasu postanowilam najpierw dojechac, a pozniej poszukac lokalnej kwiaciarni.
Dojechalam do swiatynii, akurat jak ludzie skonczyli skladac zyczenia i sie rozjechali z poprzedniej uroczystosci, wiec poczekalam bo moi juz powinni deptac im po pietach.
Nie pojawil sie nikt.
Tknieta niepokojem sprawdzilam zaproszenie.
"Och qrwasz, jestem pod zlym kosciolem!"  jeknelam.
Juz nie pamietam czy mialam bym pod sw Michala, a bylam pod sw Marcina, czy mial byc Franciszkanów, a bylam pod Karmelitów, w kadym razie nagle przestalam miec czas na cokolwiek.
Traf chcial, ze nie bylam jedyna ofiara podobnego roztargnienia, bo jakas para z chwastami w garsci usilowala mi zaplacic za zawiezienie ich do innego kosciola, bo tez sie rabneli.
Niestety byli z innej imprezy wiec nie bylo takiej opcji, co nawet mnie ucieszylo, bo jednak glupio mi bylo odmówic ludziom tylko dlatego, ze samotna kobieta nie powinna brac dwoch obcych osób do samochodu w odludnym miejscu.

Do wlasciwego kosciola dotarlam akurat jak panstwo mlodzi wychodzili ze swiatynii.

Czyli zdazylam na skladanie zyczen.
Zwierzylam sie z przezyc jednej z kolezanek obecnych na uroczystosciach i ta wielkodusznie zalecila stanac obok i podpiac sie pod jej bukiet.
-----------------------------------------------------

Nastepny to juz byl slub dElvix, z którego musialam wyjsc juz o polnocy, bo kilka godzin przed uroczystosciami na wycieczce rowerowej upierwolila mnie osa.
W kark.
Zapodane wapno w konskiej dawce i smarowidlo antyhistaminowe pomogly na jakis czas wiec dotrwalam w znosnej formie prawie do 23ciej, ale wtedy przestaly dzialac i bol oraz opuchlizna powrócily na tyle silnie, ze musialam z zalem opuscic impreze.
Ale zanim to sie stalo bylam swiadkiem osobliwego wydarzenia - mianowicie w innej sali w tym samym budynku bylo inne wesele i jego uczestnicy zaczeli do nas dziwnie czesto zagladac, a po pewny czasie okazalo sie ze zniknelo kilka flaszek z pradem ze stolów przy drzwiach, z których my nie korzystalismy.
Otóz ta druga impreza cierpiala na niedostatki w pradzie i przychodzili uzupelniac braki do nas!
Nie wspomne o tym ze dElvix na 1-2 tygodnie przed slubem dostala jakiejs paskudnej dolegliwosci ocznej i miala w dniu slubu nadal nieco zapuchniete powieki, bo ja z tym nic wspolnego nie mialam. Slowo!!
Ukoronowaniem karmicznym wieczoru bylo wybranie przez mnie jedynej drogi do domu (z kilku), ktora o 00.30 w nocy byla zakorkowana bo wydarzyla sie jakis wypadek i zablokowal most.
Bylo to moje ostatnie wesele na Planecie Ojczystej.

Monday 17 July 2017

mRufa w majonezie i czemu planowanie mija sie z celem, aka 'wsciekle gacie'.

Otóz, jak dopadnie mnie faza Niszczyciela to lubi mnie trzymac tygodniami. Wlasciwie to czasem sie zastanawiam czy nie jest to stan permanentny, okazjonalnie przerywany okresami nieaktywnosci.

I tak od kilku tygodniu czekam na te nieaktywnosc z wytesknieniem.
’Alas, to no avail’, ze tak z obca westchne.
Otoz zaczelo sie od tego, ze moja wyspowa przyjaciólka od krysztalów – Judi wraz ze swoim partnerem/narzeczonym postanowili zalegalizowac swoj status spoleczny i zamieszkac w “instytucji” (parafraza od “Marriage is a great institution, but who wants to live in an institution, right?”).
Wybrali termin, lokal, zakupili kreacje, a nastepnie wpadli na genialny pomysl zaproszenia mRufy. Oczywiscie zaprosili tez kilka innych osób. Tak kolo 20stu w sumie.
Ceremonia zatem miala byc niskoprofilowa, bo oboje byli niejako z odzysku, czyli recydywa w instytucji.
Prikaz byl ,ze stroic sie nie trzeba, chyba ze sie bardzo chce.
Oczywiscie ja sie postanowilam wyelegantowac coniebadz, mianowicie najpierw wpadl mi do glowy glupi pomysl, ze sie zestroje w sukienke.
No wiem, idiotka.

Ale szybko mi przeszlo.
To znaczy szybko jak szybko – najpierw uzanalam, ze ta ze slubu Jase’a na pewno sie nie nada bo bedzie mi za goraco (i slusznie bo byloby), a nastepnie jak sie okazalo, ze odkladanie rozpoczecia diety do ostatniego miesiaca przed impreza to byl slaby pomysl i odkrylam, ze o ile miescic sie w kiecce mieszcze, to wcale nie znaczy ze chce w niej paradowac na baletach, jakie by skromne nie byly. Usilowalam zatem kupic sobie jakas nowa kiecke.
No wiem brzmi to jak burzujskie rozpasanie, ale wyjasnie, ze gdybym kupila te nowa kiecke, a nie kupilam, to mialabym na stanie kiecki 2 – slownie DWIE.
Tak, ze prosze tu z potepieniem glowa nie kiwac, bo 2 kiecki w szafie kobiety to jednak nie jest jakas wielka dekadencja.
A poza tym jak juz rzeklam – nie kupilam.
Ale zanim podjelam te decyzje, podczas ogladanie kolejnych kilku potencjalnych kreacji na www  odbyl sie nastepujacy dialog miedzy mna, a dzielnie mi kibicujaca M:
M – no i po co Ci taka kiecka?
-  Bo mi sie podoba! (buntowniczo odpowiadam)
M – Ale przeciez jej do niczego wiecej nie zalozysz.
 - No wiem. (z niechecia przyznaje ja)
M – Przeciez mozesz zalozyc te co kupilas do Jasona...
- No moglabym... (i ze stracencza brawura, a moze desperacja dodaje), ale dlaczego ja musze isc dwa razy z rzedu w tej samej sukience, skoro to moj drugi slub od 11 lat??
M – (z namyslem, i blyskiem zrozumienia w oku) No masz racje. Kup se te kiecke.
- No. (po chwili z rozgoryczeniem) Och qrwasz, nie ma mojego rozmiaru.
I tak bylo jeszcze pare razy, bo a to kolory nu bylo w rozmiarze, a to rozmiaru w kolorze, a to cena przerastala nawet moja brawure i determinacje.
Namyslilam sie w koncu, ze w dupie z kiecka, nie bede sie wyglupiac i wykombinuje inna kreacje. Szczególnie, ze mialam takie fajne spodnie na stanie, kupione z pol roku wczesniej, ewidentnie wieczorowe, z rozporkami na zakladke na nogawkach, az do bioder (rozporki nie spodnie - spodnie byly do pasa. Od ziemii).
O 15 cm za dlugie przy tej ziemii.

To troche byl problem, bo ciagnely sie za mna te nogawki jak 2 powlóczyste treny, ale prosta konstrukcji nogawek i M z maszyna i stosownymi umiejetnosciami daly mi nadzieje, na szybki fix.
Bazujac na tych powloczystych nogawkach w kolorze granatowym rzucilam sie poszukac jakiejs stosownie eleganckiej gory, bo tego akurat nie mialam.
Tu na ratunek przyszedl pewien nemiecki sklep (co to Marge zmusilam w zeszlym roku, zeby mnie do takiego zabrala) i zaprezentowal wyprzedaz, a na tej wyprzedazy bardzo sympatyczny azurowy zakiet w koloze niebieskim.
Do tego dobralam w jasnym odcieniu koszulke bez rekawa celem rozjasnienia calej gory wzgledem dolu i czekajac na dostawe pomyslalam, ze buty by mi sie tez przydaly.
Owszem, butów mam tyle, ze moglabym obdzielic nimi niewielka wioske Amazonek, pod warunkiem ze rzeczone Amazonki nosilyby rozmiar pomiedzy 39, a 40.
Ale jak niektóre kobiety lubia torebki, tak ja lubie buty i tyle.
Nie, ze bylam uparta, ze musze cos kupic, no nie, ale zerknac nie zaszkodzi, se pomyslalam. Zerknelam sobie zatem, z mysla przewodnia, ze w zasadzie to letnie obuwie by mi sie przydalo, a jakby bylo granatowe albo niebieskie to bym mialam jak znalazl do uzupelnienia kreacji.
Traf chcial, ze wpadly mi w oko balerinki na lekkim koturnie (3cm) z fantazyjnym paseczkiem (na skos). Cena troche rzucala na kolana, ale pomyslalam sobie, ze ostatnio letnie obuwie kupowalam w 2014 i nosze je do dzis (slynne emeryckie snadaly), wiec o ile kolejnych botków uzasadnic nie mam szansy to letni obuw spokojnie, przepchne przez dowolny audyt.

Doczekalam do wyplaty i zamówilam.
I tak czekajac na dwie rózne dostawy w weekend popedzilam z portkami w garsci i prosba w oczach do M.
Portki zostaly skrocone, jak trzeba, a ja czekalam dalej.
Najpierw przyszedl mail ze sklepu z butami, ze wysylka jest opozniona co mnie troche dobilo, bo oznaczalo, ze jesli dotra na czas to bedzie na styk czyli zero pola do manewru w razie wtopy. Nastepnie doszla kreacja, czyli zakiet i koszulka.
Zakiet okazala sie petarda, a koszulka okazala sie granatowa...

Tu mi szczeka opadla bo jak slowo daje zamawialam przykurzony blekit, zeby rozjasnic gore.
‘No cóz’, pomyslalam z rezygnacja, ‘tak to bywa z wyprzedazami’.
Swego czasu zamawialam dla dElvix turkusowe watowane okulary na biust, a przyszlo cos malutkie i plaskate i okazalo sie majtkami w kwiatki ,w rozmiarze ani na nia, ani na mnie.

Poza tym co by nie powiedziec koszulka z zakietem prezentowaly sie super.
Zachecona zalozylam do kompletu portki i zrobilam sobie sesje zdjeciowa (bo nie mam lustra).
Obejrzalam zdjecia, skasowalam je i powtórzylam sesje z nadzieja, ze aparat sie pomylil.
Nie.
Nie pomylil sie.
Skrócone spodnie stracily calkiem swoja powlóczystosc i zrobily sie po prostu szerokie – mówie o nogawkach – tylek byl jaki byl i tu zludzen nie mialam, ale nóg slonia, mimo caloksztaltu to ja jednak nie mam, wiec totalnie nie widze powodu maskowania ich szerokimi nogawicami do ziemii.
Granatowa koszulka mimo, ze pod niebieskim zakiecikiem prezentowala sie ladnie, to w zestawieniu z tym szerokiem dolem w tym samym odcieniu zlewala sie tworza jedna bryle, rozczulajaco spetana od góry siatka w kolorze niebieskim...
Nosz kur zapial, pies zaszczekal, ale w takim stroju to ja moge ewentualnie na zniwa sie wybrac, a nie na slub.
Troche sie przylamalam.
No dobra wpadlam w rzetelna rozpacz, bo do imprezy sa 3 dni, a ja z golym tylkiem...
Uzalilam sie nawet Faderowi, a ten z wyjatkowa znajomoscia tematu wytknal mi, ze przeciez mam tyle ladnych spodni, troche krótszych moze, ale nadal wyjsciowych i po co ja sie wyglupiam.
Po pierwsze mial racje, bo o ile kiecke mam jedna to spodni mam tyle, ze oprócz butów moglabym te Amazonki odziac, pod warunkiem, ze wszystkie nosily by rozmiary z sekcji “plus” ;).

Po drugie zastanowilam sie i wyszlo mi, ze mam stosowne prawie nowe portki i nic nie musze.

Na dodatek upralam je po ostatnim noszeniu i sa po prostu gotowe to zalozenia.
Pozostalo mi tylko poczekac na obuwie, ktore zrobilo mi te uprzejmosci dotarlo we czwartek wieczorem i korzystajac z okazji klaniam sie uprzejmie kurieriowi Hermesa, który mimo, ze wlasnie konczyl zmiane, wrocil do mnie i dostarczyl mi przesylke (I byl shapeshifterem, bo nazywal sie Paul (na kartce tak napisal) i mowil przez telefon przyjemnym barytonem, a w drzwiach stanal w formie drobnej blondynki, w powiewnej sukience i mówiacej damskim altem).
Obuwie zostalo przetestowane w piatek.
W sobote po poludniu, wyliczywszy sobie czas (godzina pietnascie na dojazd plus pol godziny czasu na potencjalne pobladzenie) postanowilam, ze wyjade o 15tej (ceremonia od 17tej).

Zaczelam sie ubierac z lekkim opoznieniem, co mnie lekko zaniepokoilo, ale bez jakichs glebszych przemyslen.
W ostatniej chwili zmienilam zdanie co do obuwia i wskoczylam w moje dizajnerskie obcasy (jedyne dizajnerskie obuwie jakie posiadam), barwy jasny braz (pierwszy raz od prawie 3 lat), stwierdzilam ze dam rade wytrzymac w nich przynajmniej do zdjec, ale wezme pantofle bez obcasa na zmiane, zeby po zdjeciach zalozyc.
Ubrana juz i wytapetowana, wpadlam na pomysl zabrania jakiejs zapasowej bluzki, na wypadek jakbym sie czyms upaprala.
Wzielam zatem bluzke, te pantofle i dodalam do tego te nowe buty, flaszke z trucizna na droge, “kwiaty” itp i zaczelam pakowac to torby tekstylnej zeby przeniesc do samochodu.
Pakowanie wymagalo schodzenia do poziomu gleby wiec zeby nie pogniesc spodni wykonylam sklony.
 Pierwszy, drugi, trzeci... hm, co mnie tak zalaskotalo z boku?
Czwarty... HEJ!! Znowu??
Tu zaleglo sie we mnie zle przeczucie.
Wyprostowalam sie, pomacalam po tym laskotanym boku, ale nic konkretnego nie poczulam. Nie wierzac jednak, ze to bylo zludzenie, pomacalam sie nieco wyzej po boku i poczulam, ze spodnie stracily integralnosc...
“QRWA!” wyrwalo mi sie z glebi trzewi.
Zdjelam pospiesznie portki i przystapilam do inspekcji.
Puscil szew.
Nie na calej dlugosci tyko na kawalku miedzy paskiem a kieszenia.
Dodam tu, ze spodnie nie byly za male. Normalnie dejavu all over again jak powiedzialby Yogi Berra.
“Nosz cholera jasna” jeknalam z desperacja, siadajac bezradnie w samych niewymownych na kanapie, “I co ja teraz mam zrobic?”
Nawet poplakac sie nie moge bo mam juz otynkowana gebe i o ile tusz MAC moze i z potem sobie poradzi ale jak mi przeciekna oczy to cholera wie, a na zmywanie pandy to ja juz na pewno czasu nie mam.
Naprawic portek nie zdarze chocbym pekla, bo chociaz w temacie latania mam wprawe, to czasu brak na szukanie latki i cyzelowanie reczne.
Z calej sily usilowalam zapobiec skamienieniu, które probowalo mnie ogarnac i zaczelam bardzo ale to bardzo szybko przeczesywac pamiec pod katem posiadanych spodni, które moglabym zalozyc.
Wspomnialam pewne portki kupione przed laty w Oz, w stosownym kolorze, ale dawno nie widziane wiec rzucilam sie szukac na wieszakach, ale niestety nie bylo ich tam. Na kopanie w walizkach nie bylo czasu, bo mialam wyjechac 10 minut temu, wiec z desperacji zerknelam na pólke ze spodniami, wiedzac doskonale ze granatowych tam nie znajde.
Oczywiscie, ze nie znalazlam, ale znalazlam inne. Tez z Oz nomen omen. Z daleka bardzo ciemno szare, z bliska czarne w bardzo geste cieniutkie srebrzyste paseczki. Podobnej dlugosci i formatu jak te granatowe tyle ze bez kieszeni i bez otworu wentylacyjnego u boku.
Zalozylam, uznalam ze sie nie gryzie z góra, a nawet jakby sie gryzlo to mam to w dupie, wymienilam zapasowa bluzke z granatowej na czarna i pojechalam.
Zdazylam 10 minut przed rozpoczeciem uroczystosci, z roztargnienie pewnie nie zabladzilam, zaparkowalam calkiem blisko, wiec obcasy nie daly mi w kosc, przywitalam sie ze znajomymi osobami na zewnatrz, nastepnie w srodku natrafilam na dawnego znajomego, który uwaza sie za Casanove swojego pokolenia, który na mój widok najpierw sprawdzil co mam na nogach (a ja pogratulowalam sobie w duchu tej decyzji obuwniczej bo dizajnerski obcasy to jednak nie letnie balerinki w granacie z paseczkiem), a nastepnie przlepil sie na mur beton i butapren.
Znajomy jest kolega pana mlodego, ale pracowal ze mna przez rok albo i lepiej wiec nie zdziwilo mnie, ze odczepil sie od starszego pokolenia i przyczepil do mnie. Troche tylko zasoczylo mnie, ze przylepil sie do mnie do tego stopnia, ze w pustym rzedzie krzesel przytulil sie do mnie na calej dlugosci.
Jako rasowy jez przytulanek nie lubie, ale ze chlopak jak stoi nieruchomo i milczy prezentuje sie zupelnie pozytywnie to nie porachowalam mu zeber lokciem od razu, tylo troche pózniej i nie lokciem.
Odczepilam sie dopiero na czas przejazdu miedzy lokalem slubnym i przyjeciowy i nadrabiajac wczesniejsze niedopatrzenie czym predzej sie pogubilam bo mimo ze moja nawidakcja jest calkiem na czasie (w marcu aktualizowana) to jednak okolice imprezy rozbudowuja sie tak dynamicznie, ze po roku to cala wiecznosc.
Na przyjeciu okazalo sie, ze zostalismy obok siebie usadzeni z kolega, co mnie troche zirytowalo, a troche rozbawilo, bo myslalam, ze to przypadek, ale okazalo sie ze zarzadzila tak Panna Mloda, co z kolei mnie poteznie zaskoczylo, bo zna tak jego jak i mnie.
A tu taki akcent z przyjecia weselnego. O jadalnosci tortu sie nie wypowiem, bo torty Wyspowe prezentuja sie zwykle imponujaca, ale jadalnoscia nadmiernie nie grzesza. Odwrotnie proporcjonalnie mozna rzecz.
Dowcip polega na tym, ze chlopie jak otworzy gebe to musi byc centrum uwagi i koniecznie budzic podziw i zachwyt.
Z czasem nauczyl sie okazywac zainteresowanie rozmówca (rok kolo mnie siedzial w Lochach, no nie? Musial sie nauczyc, zeby przezyc). Ale jesli w rewanzu rozmówca nie zadawal mu otwartego pytania, zeby chlopiec mógl zablysnac, to siedzial z mina zbitego rotwailera... zbitego przez mala, ale zadziorna chiwawe. Widok skad inna histeryczny, ale nie mam w sobie az takiego sadysty na drugiego czlowieka.
Tak zakonczyl sie epizod "wscieklych gaci", ale nie weekend, oj nie.

Z tymi slubami to w ogóle dopust jakis bo w swoim doroslym zyciu nie pamietam jednego, który obyl by sie bez jakichs efektów specjalnych przed lub w trakcie, ale to osobny temat jednak ;)

No dobra juz sie streszczam, wiem ze wszyscy ciekawi sa tej mRufy w majonezie.
Otoz w niedziele po imprezie, czyli niedospana poteznie, postanowilam zrobic salatke ziemniaczana a'la Smoczynska. 
Przygotowalam skladniki- gotowane ziemniaki, por posiekany, ogórek kiszony i pozostalo tylko wykonac sos do tego – za Smoczynska robie miks – srednio pol na pol majonez i jogurt grecki.
Majonezu mialam koncówke w platykowej butelce, ale uznalam ze na taka ilosc salatki wystarczy, a jogurt w kubeczku, wiec strzachnelam butelka, zeby majonez splynal do szyjki butelkowej i otworzylam pokrywke, trzymajac butelka na miseczka, pod lekkim skosem.
Czy za dobrze strzachnelam, czy moze trzymalam jakos za konkretnie za sprezysta butelke, w kazdym razie dobra lyzka majonezu wyprysnela z butelki, prosto na mój front, kompletnie mijajac sie z miseczka.
“Cholera jasna, no. Malo go mam to jeszcze mi sie chce zmarnowac” obwiescilam z gorycza pustej kuchni.
Szczescie w nieszczesciu, ze dzialalam z racji goraca w tzw halter-topie, wiec strat w odziezy nie bylo, a majonez bez wachania zebralam z siebie lyzka i przenioslam do miski.
Dodam, ze do mixu dodaje nieco pieperzu cayenne (nie lubie czarnego) i zaleznie od nasolenia ziemniaków nieco soli.
Smoczynska dodaje róznych rzeczy – curry, albo musztardy, albo chilli, albo co jej tam w reke wpadnie.

Dodam tylko jeszcze jako grand finale, ze gotujac wode do wystudzenia (bo ja w pitnosc kranówy na Wyspie jednak nie dowierzam i gotuje, a nastepnie chlodze) pomyslalam sobie, ze czajnik ktorego uzywma ma przeszlo 10 lat i chociaz mial pare lat przerwy w intensywnosci uzytkowania - bo jak dzielilismy chate z M&Msami to oni miali swój i woleli go uzywac - moj byl za malo wygledny (no sorry ale za 5tke w supermarkecie na T to sie dziel sztuki nie nabywa, tak?) wiec poszedl do lamusa (pudelka). Przydal sie jak diabli wzieli boiler pewnej zimy bo do mycia dla 3 doroslych osób przez pare dni kazde grzejne naczynie sie przydawalo, a takze jak mieszkalam w W bo woda do wanny lala sie 3 lata, wiec dogrzewalam ja do kapieli.
Taki sznur wspomnien mi przelecial przez glowe jak kontemplowalam ten czajnik z rozczuleniem.

I w tym momencie swiatelko zgaslo, narastajacy szum ucichl, a czajnik jak sie okazalo wyzional ducha i przeszedl na wyzszy poziom egzystencji.
Taki to byl weekend.

PS. A miejsce gdzie plecy traca swa szlachetna nazwe pobolewa mnie do dzis po tych ekwilibrytykach na obcasach ;)

Monday 10 July 2017

Dziedzicznosc Niszczyciela

Jak juz wyznalam na forum mniej lub bardziej publicznym bralam udzial w wydarzeniu kulturalno rozrywkowym pt Komedia Pomylek. Taki serial to byl. Tydzien trwal.
Wrocilam do siebie i jak sie okazalo fenomen trwal nadal, ale tym razem nie je bralam w nim udzial, a moj rodzony Fader.
Rzucily sie mianowicie na niego tramwaje oraz jedna wyrosnieta mucha.
Wbrew powyzszemu wcale Faderowi tramwaj nie uciekl, mozna nawet powiedziec, ze przeciwnie...
Nie umiem dokladnie umiejscowic dnia kazdego z wydarzen, ale dwa pierwsze dzialy sie w tygodniu po swiecie czerwconym czyli po 20 czerwca, a trzecie chyba w kolejnym.
Fader poszedl do pracy. Fader mimo swej sporej zazylosci z czasem do pracy chodzi z przyjemnoscia i bez sladu znudzenia, obecnie w mniejszym wymiarze niz te póltora roku temu, ale kazda plotka o potencjalnych zmianach, ktore moga wplynac na jego miejsce pracy, kazdy tydzien z mniejsza iloscia odwiedzajacych go wspolpracownikow/petentow kosztuje mnie spora garsc siwych wlosów, bo jako paranoik Fader spokojnie mnie przebija, a poza tym ma ceche mnie obca, mianowicie o wszystkim mi opowiada, oprocz rzeczy prawdziwie istotnych.
Ale nie w tym rzecz, a w tym ze do tej pracy od jakiegos czasu jezdzi dwoma tramwajami, ktore zaczely jezdzic w bliskiej bliskosci jego obecnego lokum.
Z jakiegos powodu, nowo otwarta linia jezdzi tylko jeden tramwaj - numer 2. Nie daje mu (Faderu) to wiele bo do pracy potrzebny mu jest tramwaj 17, ale tak sie szczesliwie sklada, ze o ile 2-ka ma kilka petli, z czego dwie po "naszej stronie Wisly" to 17-cie tylko jedna, ale jest to tez petla 2-ki, wiec Fader jedzie pare przystanków 2-ka, wysiada, lapie ruszajaca z petli 17-cie i ma przed soba 50 minut jazdy, aby przejsc kawalek spacerkiem do swojego miejsca pracy.
No i Fader wybral sie do pracy.
Zajechal 2-jka na przystanek transferowy, wysiadl, zerknal na tablice wyswietlajaca czasy czekania i wyczytal: 17cie za 1 minute.
'E to super, ale mi sie udalo!' pomyslal i oddal sie oczekiwaniu. Chwile po tym nadjechal tramwaj, Fader don wsiadl, zasiadl wygodnie wyjal ksiazke, nastawiony ze ma te 50 minut czasu i zaczal sobie czytac.
Jedzie i czyta, czyta i jedzie i w koncu celem rozprostowania plecow zrobil przerwe i zerknal przez okno.

I czym predzej zerknal ponownie, po czym jak przystalo na Ojca swojej córki, zbaranial.

Bardzo poteznie zbaranial, bo okazalo sie ze wlasnie przejezdza przez dzielnice, w ktorej wcale byc nie powinien!

I co gorsza wyglada, ze juz z niej wraca!.

Uspokoil mysli, wysiadl na najblizszym przystanku, z ktorego jezdzilo tez metro, wsiadl do metra (czego robic nie powinien i wie o tym dobrze bo ten kregoslup nadgryziony zebem czasu nie lubi szarpniec bocznych, ale od czasu do czasu wylazi z niego podsiwialy rebeliant - w koncu jest ojcem swojej córki, nieprawdaz - i tym metrem pojedzie) i pojechal.
Jadac zastanawial sie jakim cudem udalo mu sie czekajac na 17-cie za minute wsiac do tej samej 2-jki z ktorej wysiadl i wyszlo mu, ze tablicy z wyswietladlem ufac NIE mozna i musi patrzec na numery tramwajów jak nadjezdzaja.

Jadac dalej tym metrem, wyszlo mu ze ma troche czasu wiec znowu wyjal ksiazke i zaczal czytac.

No i znowu malo brakowalo, a bylaby to przejazdzka turystyczna, tym razem pt "zwiedzanie pierwszej lini metra w Stolycy", bo zerknal na swiat bozy jak akurat pociag ruszal ze stacji Dworzec Centralny, a to juz rzut metrowym beretem od  przystanku do-pracowego!
Dzieki temu metru swoja droga, do okolic pracy dojechal nawet szybciej niz gdyby wsiadl do tramwaju 17-cie wtedy kiedy mial wsiasc, ale oznaczalo to dluzszy marsz do pracy, czyli w zasadzie zyskal tylko spacer.
Uslyszawszy o tej przygodzie pogratulowalam Faderowi przeprowadzenia udanego dowodu na nasze pokrewienstwo - bo mnie jak dotad udalo sie wsiasc do niewlasciwego pociagu, szczeliwie jadacego na bocznice i sprawienie (nie samej), zeby z tej bocznicy zjechal wczesniej. Nastepnie oboje sie ucieszylismy, ze jednak zerknal na swiat wokolo na czas bo jeszcze 1-2 przystanki i juz prolby z powrotem na "nasza strone Wisly" i przy odrobnie niefartu jezdzilby tak, w te i wewte, przez te 50 minut, czytajac sobie beztrosko.

Nauczony powyzszym przezyciem Fader bardzo dokladnie sprawdzal co jedzie zanim do tego wsiadl i kilka dni pozniej jak codzien, wracal z pracy.

Z pracy sztuka polega na wsiasciu w 17-cie i zapolowaniu na miejscówke siedzaca.
W wieku Fadera nie jest to takie trudne, bo wylacznie starszym paniom przysluguje wg jego standardów taryfa ulgowa, a spoleczenstwo jakos sie dzis wiecej poczuwa do ustepowania seniorom.

Fader zatem pamietny aszybki sprzed paru dni patrzy pilnie na tabliczki numerowe tramwaju. Ale dlugo dosc czekac musial, wiec jak juz nadciagnal trams to wypatrzyl na tej tabliczce jedynke na wstepie, zdawalo mu sie ze tuz za nia jest 7, wiec wsiadl, usiadl, wyjal ksiazke i jedzie.

Jedzie i czyta, czyta i jedzie.
W koncu celem rozprostowania karku zerka w góre i za okno i debieje.

"Qrwa, nie umialem sobie skojarzyc gdzie ja moge byc bo takie wielkie drzewa rosly. Gapie sie i gapie, a to Filtry!! Przerazilam sie i wyskoczylem na przystanku, patrze, a to byl tramwaj numer 1!"
tak mi opowiadal wieczorem tego dnia.
"Wysiadlem i mialem poczekac na tramwaj zeby wrocic, ale goraco bylo i nie bylo cienia i sie wqr*lem i zaczalem isc pieszo w strone Alei."
Opowiadal Fader dalej.
"Zapomnialem jak daleko jest ten przystanek i jak w koncu doszedlem do skrzyzowania to juz mialem wszystkiego dosc."
Pozniej okazalo sie, ze byla jakas nawalanka i 1-ki puszczano trasa zastepcza, a 17tek byly braki, a Fader do domu dotarl pewnie znowu z udzialem metra, ale tego juz nie pamietam.

Pamietam za to jak jeszcze w moich czasach studenckich, wracalam kiedys z nim do domu - jak mialam pozno zajecia to Fader, zwykle zima, zostawal dluzej i wracalismy razem. Lubilam te powroty, bo zwykle wstepowalismy do zdrowej zywnosci i kupowalam tam sobie na przyklad kaszanke wegetarianska, za ktora przepadalam pasjami, a której nigdzie wiecej nie udawalo mi sie dostac, a ktorej od ladnych kilku lat (tak z 8-miu jak nie lepiej) w ogole juz nie ma.
Jezdzilismy wtedy do L i z centrum Stolycy byly 2 srodki transportu bezposredniego - tzw prywatne linie.
Jedna jezdzila z okolic Dworca/PKiN, a druga spod Domów Centrum.
Spod DC jezdzily takze autobusy do miasta wowczas powiatowego, odleglego od L o powiedzmy 20 km do ktorego NIE jechalo sie bezposrednio przez L.
Stanelismy sobie na przystanku, wlasciwym autobusom do L (ta druga linia jezdzila z innego przystanku - odleglego powiedzmy o jakis 10 metrów).
Podjechal autobus, wreczylismy mu naleznosc i pojechalismy.
Wieczór byl i dzien byl dlugi i Fader przysnal jak to ma w zwyczaju.
Gorsza sprawa bo przysnelam i ja, co mnie sie prawie nigdy nie zdaza - jestem wrecz slawna ze swej niemoznosci spania w zbiorkomach czy to naziemnych czy nadziemnych...
Ale przysnelam.

Przecknelam sie i w pierwszej chwili tylko zdziwilam (wtedy czesciej mi sie zdazalo dziwic roznym rzeczom, obecnie wlasciwie nic mnie juz nie dziwi, conajwyzej zaskakuje), ze przysnelam, ale po chwili krajobraz za oknem powoli zaczal mi przestawac pasowac.
Przecknelam wiec z niepokojem Fadera i patrzymy oboje baranim wzrokiem za okno gdzie w ciemnosciach jawi sie dosc gesty las i wcale sie on nie konczy.
Owszem po naszej trasie kawalek lasku jest, ale nie ciagnie sie on nawet w polowie tak dlugo jak to co obserwujemy, nadal nieco oszolomieni po drzemce.
Az w koncu las sie skonczyl i Fader rozpoznal miejsce...

Otoz okazalo sie ze za chwile wjedziemy do tego miasta powiatowego o jakies 20 kilosów od L...

Okazalo sie ze wsiedlismy w zly autobus, aczkolwiek na wlasciwym przystanku.

Dojechalismy jak niepyszni do konca trasy i znalezlismy sie przy dworcu kolejowym/petli autobusowej, z perspektywa czekania na kolejny autobus do Stolycy, aby wysiasc w polowie drogi i przesiasc w komunikacje miejska i ja preferowalam te opcje, bo a) nadal wysiadalisbysmy na przystanku pod domem w koncu konców oraz b) uniknelibysmy jazdy znienawidzonym przeze mnie pociagiem relaci L/miasto powiatowe, ale Fader przeglosowal sprawe bo pociag byl tuz tuz i jechal szybciej i co  tego ze trzeba pozniej bylo rypac po nocy przez pol L do domu, ale...
Zadzwonilam tylko z automatu do RO, zeby wiedziala, ze mamy opoznienie bosmy posneli w niewlasciwym autobusie.
RO majac poczucie humoru ubawila sie, ze corka jej na wyjatek potwierdzajacy regule (bo przesz ja nie spie) wybrala akurat ten raz gdy wsiadla do niewlasciwego autobusu.
Taka kumulacja.
No i do domusmy wrocili poznym wieczorem.

Ale to byla taka dygresyjka, bo przygody Faderowego Niszczyciela trwaly - wszak zostala jeszcze obiecana mucha.

Otóz rano Fader zawsze ma swój rytual organizacyjny - robi sobie herbate szykuje leki, bierze je w okreslonym porzadku i kazdy wziety chowa (raz sie czyms zajal i lyknal dwie tabletki od nadcisnienia czym mnie przyprawil o stan omc zapasci i zylam w nerwach przez 24 godziny czekajac czy jakies skutki uboczne go nie hukna, robiaz uklady z sila wyzsza technicza itp, lecz nie w tym dzielo, wiec nie wracajmy do tego).
No i tego ranka, jak zawsze zrobil sobie herbate w kubeczku (arcoroc) oraz esencje na pozniej w dzbanuszku szklanym, oba naczynia staly symetrycznie na jednej z drewnianych deseczek na blacie w kuchni, pod oknem.
Co mnie doprowadza do szalu, bo co jakis czas kupuje deske, zeby moc jej uzywac do wykonania sobie kanapki i przy kolajnej wizycie deska juz jest zaanektowana do stawiania na niej kolejnego naczynia, butli z mutliwitamina, alufolii itp.
Zaparlam sie. Pokryje caly ten jeb*y blat deskami, ale BEDE miala na czym zrobic sobie kanapke! ...obecnie pokrylam juz 1/3 blatu...
Ale znowu nie w tym rzecz.


No i stoja sobie: ta szklanka i ten dzbanuszek, a przez okno wleciala dobrze wyrosnieta mucha.
Latala, latala i usiadla w koncu centralnie pomiedzy naczyniami na deseczce.
Fader niewiele myslac (acz cos tam myslal, np ze celuje prosto pomiedzy kubek a dzbanuszek), zlapal scierke i machnal (celujac).
Muchy nie trafil. Trafil za to tak artystycznie ta scierka, centralnie miedzy kubek, a dzbanek, ze przewrocil oba naczynia, rozlalo sie wystko po blacie, a co gorsza muchy tez nie mogl nigdzie znalezc.
Ale nic sie nie stluklo!
Pociesza sie do tej pory nadzieja (Fader, nie mucha), ze wystraszyla sie na tyle (tym razem juz mucha), ze sama uciekla przez to samo okno przez które wleciala.

No i co? czy sa jakiekolwiek watpliwosci, ze jestem córka mojego Ojca??

Tuesday 4 July 2017

Komedia Pomylek, Grand Finale, czyli skad ja tak mam – Niszczyciel jest dziedziczny.

W poprzednim odcinku:
"Nastepnego dnia zbieralismy sie do wyjazdu jak sójki za morze.."

Ja mialam plany, ze po powrocie pojade moze ze Smokami do kina, bo byla sroda i oni nadal maja jakies tam srodowe bilety 2 za 1, ale ten plan sie odwolal bo smok potrzebowal cos pop racy zalatwic, wiec nastopila transformacja i mialo byc popoludnie/wieczór z moja CO. Ale najpierw trzeba bylo opuscic Frombork i okolice.

Nastepnego dnia bylo swieto, wiec zgodnie uznalismy z Faderem, ze wypadaloby zrobic zakupy, bo niby jeden dzien to nie koniec swiata, ale jeszcze wtedy myslelismy o tych gosciach na obiedzie wew piatek (ktorzy sie odwolali tego wlasnie dnia) i postanowilismy wracac przez Elblag, bo miescil sie w nim sklep typu supermarket, w którym Fader lubi robic zakupy, odkad go do takiego sklepu zaprowadzilam. 
Spakowalismy sie wiec w moja “szafe gdanska” w koncentracie, ilosc tobolków ulegla niejakiemu zmniejszeniu i ich ciezar ogólny równiez, bo jednak lwia czesc zapasów picia zuzylismy, ale z jakiegos powodu Fader uznal, ze musi zniesc do recepcji pozyczony 2 dni wczesniej czajnik, kubek i lyzeczke. Zauwazylam to jak juz targalam walize po schodach (Faderu ciezarów nie wolno nosic bo ma kregoslup. Tzn niby kazdy ma, a niektórzy nawet dwa, ale Fadera kregoslup jest nadgryziony zebem czasu i przez to mu nie wolno) i werbalnie popukalam sie w czolo, ale Fader sie zaparl, a ja juz te walizke juz musialam przekonywac, zeby mi nie popsula czegos miesniowego, wiec na wieksze zmagania werbalne nie czulam sie na silach.
Ale zanim zeszlam po tych schodach to musialam wyjsc z pokoju, nieprawdaz. 

Razem mialam te walizke, torbe termiczna z napojami na podróz, moja torebke i jeszcze cos w lapie no i kurtke i juz mi brakowalo rak, a jedna byla mi ewidetnie potrzebna do trzymania sie poreczy przy schodzeniu po tych schodach.
A byl jeszcze klucz.
Pomyslalam sobie “kur*a nie moge wlozyc do kieszeni, bo przesz zapomne oddac”

Normalnie to klucz za brelok chwytam w zeby i pal diabli higiene – mnie byle gówno nie bierze, ale tym razem klucze mialy za breloczki konkretne plastry blachy, mozliwe ze mosieznej, z wybitym numerem pokoju.
Zrobilam dwa podejscia, ale na sam widok tej blachy dostawalam szczekoscisku, wiec sie poddalam.
Nastepnie pomyslalam “Ale nie mam inego wyjscia. MUSZE pamietac o oddaniu klucza ktory wkladam do kieszeni!”
Zamknelam pokój i wyszlam.
Fader to samo i tylko zdzwil mnie widok dodatkowej torby w jego rekach bo myslalam, ze wszystka oco mial upchalam dl walizki, az na schodach odkrylam, ze to ten czajnik z manelami.
On (Fader, nie czajnik) swoj klucz trzymal w reku, bo jednak mial mniej towaru.
Potuptalismy do recepcji, Fader zdal czjanik etc, pani sie popukala mu werbalnie w czolo, dziekujac wylewnie, dokonalismy formalnosci – tzn wplacilam naleznosc, bardzo tym radujac pania z recepcji i poszlismy do samochodu.
W samochodzie po zapakowaniu bagaznika chwile jeszcze siedzelismy bo musialam zapodac koordynaty sklepu w Elblagu i wreszcie wyruszylismy.
Pogodazrbila sie piekna, droga sucha, okolicznosci przyrody przyjemne, radyjko cos tam gledzi w tle, my rozmawiamy. 
Gdzies w plowie drogi miedy F i E zaswedzialo mnie cos po lewej stronie nie do konca biodra no powiedzmy na wysokosci kieszeni.
Przedniej.
Pas mi troche przeszkadzal, ale udalo mi sie wrazic 2 paluchy w kieszen celem podrapania sie.
Zamarlam zamiast drapnac bo pod palcami poczulam cos twardego, co absolutnie nie bylo czescia mojej anatomii.
Pomacalam troche glabiej i wrocila do mnie mysl sprzed jakiejs godziny “(...). MUSZE pameitac o oddaniu klucza ktory wkladam do kieszeni!”
"OrzeszQRWA" wyrwalo mi sie z uczuciem.
“Co?” zapytal Fader.
Wyciagam zawartosc kieszeni i pokazuje Faderowi.
“Patrz!”
Fader wysmial mnie serdecznie, bardzo zadowolony z siebie, bo przeciez on nie wkladal klucza do kieszenie i zapytal co zrobie.
Poniewaz w tle juz od chwili wymacnia twardej zawartosci kieszni kombinowalam co zrobic to odpowiez mialam gotowa – zadzwonie z przyznaniem sie do winy i powiem, ze wysle im dzis poczta priorytetem – jutro, najdalej w piatek rano go dostana. Fader zadowolony z pomyslu zaaprobowal, bo w swietle dnia poprzedniego juz sugerowal powrót, ale mnie sie okropnie nie chciala zawracac. 
Niby z jednej strony dobrze, a z drugiej glupio, ale o tym ponizej.
Jedzemy dalej, szczerze ubawieni, ja myslac marginalnie, ze musze sie przyjaciólki od horoskopów zapytac czy cos w moich gwiazdach jest ze mi daje takie merkuryczne doswiadczenia od tygodnia.
Fader nadal zadowolony nagle mówi “Ja sie tak smieje, ale lepiej i ja sprawdze, chociaz przeciez wcale do kieszeni go nie wkla...
...QRWA MAC!!” dokonczyl rykiem zranionego oposa i prezentuje mi wyciagniety ze swojej kieszeni blizniaczy klucz z blacha...
Tu pojawilo sie powazne ryzyko, ze bede musiala sama sobie przypominac o trzymaniu oczu otwartych bo tak sie nie smialam od czasów okrzyku “Dury!!”.
W koncu sie uspokoilismy i Fader tylko poprosil, zebym nie zapomniala, zeby do nich zadzwonic, przy okazji przypominajac sobie, ze mial ten klucz w reku az do zejscia do recepcji, a dalej bylo szarpanie z tym czajnikiem itp i widocznie musial odruchowo schowac go do kieszyni i czym predzej zapomniec.
Dojechalismy do Elblaga, do sklepu, zrobilismy zakupy, ja wyjelam telefony celem zdobycia numeru do hotelu, guglam go zawziecie, trafiam na wzmianke o pozarze w Londynie, wreszcie znajduje numer, siegam po telefon do dzwonienia, a tam...

...7 nieodebranych polaczen, z numeru zywo przypominajacego ten, ktory wlasnie zamierzalam wybrac...

"Ocho", mówie do Fadera, "chyba hotel do nas dzwonil."

Istotnie.
Dzwonil, mailowal, wysylal wiadomosc przez strone bukujaca pokoje, a na horyzoncie dostrzeglam znakim dymne i uslyszalam cichnace odlegle tamtamy...
Oddzwonilam.
Okazalo sie, ze byly to jedyne klucze oprócz zapasu u sprzataczki (WTF??), a od tego dnia az do niedzieli mieli miec komplet i co tu zrobic, wstyd przed goscmi dac im klucz bez blachy...

Nie mialam serca powiedziec, ze dorobic po kluczu i miec zapas, bo w koncu to byla nasza wina, zesmy zapomnieli oddac, a nie tylko hotelu za to ze nie zarzadal zwrotu, ale przeciez ja moglam jechac prosto na lotnisko i z lotniska to juz na pewno bym nie wracala, ani nawet spod Ostroleki, o Stolycy nie wspomne. 
Troche zatem wolno mi ich poszkalowac, ten hotel, bo niby milutko itp, ale jednak szczyty hotelowej obslugi to to nie sa. 
A cena jednak taka bardziej nic mniej.
Wrocilismy wiec do Fromborka, Fader wielkodusznie poszedl oddac klucze i podjelismy kolejna probe powrotu d oStolycy, tym razem juz udana.
Udalo nam sie tez zdazyc do FastFuda po trasie pomiedzy 2ma wycieczkami glodnej mlodziezy i do Stolycy dotatlismy sporo pozniej niz mialam nadzieje, ale w niczym mi to nie przeszkodzilo. 
Po prostu do Smoków pojechalam 1.5 godziny pozniej niz wstepnie myslalam.
Po drodze do L, wykorzystujac czerwone swiatlo, zameldowalam Smoczynskiej ze zaraz bede, ale nie zdazylam juz schowac telefonu wiec rzucilam go tylko na siedzenie obok, myslac sobie 
“Musze nie zapomniec, ze tu ten telefon rzucam”. 
I pojechalam dalej.

Pod blokiem Smoków jak zbieralam klamoty dostrzeglo mnie z balkonu Smoczatko czyli moja CO i dostala glupawki wolajac mnie i powrzaskujac radosnie “Ciocia!! Ciocia!! CiociamRufa!!”
Wystraszyla tym sposobem swoja Babcie, która zle doslyszala i zrozumialam ze dziecko wola “Tata!!” wiec czym predzej zebrala swoje klamoty usilujac “dac dyla” przed Zieciem. 
Nie miala biedna farta bo oczywiscie trafila na mnie, a ja czujac w sobie zew obywatelski wciagnelam Babcie w dialog. 
W koncu jednakowoz dotarlam do klatki, wlazlam na 3cie pietro, zasapalam sie, jak to mam w zwyczaju juz na miejscu, czyli pode drzwiami, odpracowalam powitanie i chcialam zadzwonic do Fadera, upewnic sie ze nie zasnal przy czajniku na gazie albo co, pomacalam za telefonem w telefonciznej kieszonce, a tam pustka.

Cholera jasna.

Pomacalam niemrawo obok kieszonki, ale bardzo bez przekoniania po czym uzalilam sie Smoczynskiej, ze zostawilam telefon na siedzeniu samochodu, co nie jest madre, a tak cholernie nie chce mi sie leciec znowu na dól wracac znowu na gore.
Smoczynska przytomnie mowi “Czekaj, zadwonie do Smoka, bo powinien juz dojezdzac”. 
Istotnie, Smok wlasnie przykolowal i szykowal sie do szturmu na klatke. 
Ale powiadomiony o moim problemie zgodzil sie zawrocic i zajrzec do Czolgu. 
Szczesliwie Czolg byl widoczny miedzy galeziami i dal sie otworzyc (a pozniej zamknac) z 3ciego pietra (!!). 
Smoka zajrzal i mowi ze nie widzi. 
Na podlodze tez nie widzi. Idzie do drzwi kierowcy i tez nie widzi i w tym momencie ja tez cos widze.

Mianowiecie okiem pamieci widze, jak lapie na kolejnych swiatlach telefon i wbijam go wglab torebki byle gdzie, byle gleboko i jade dalej.
FacePalm. znalezione w Internetach.
Bardzo slabym glosem mowie Smoczynskiej, zeby Smok juz nie szukal w bagazniku, ani pod siedzeniami, bo tam na pewno nie ma i ze niech juz wraca, a ja mu opowiem co sie stalo.

Moja CO przez caly ten czas nadajac na swoich falach usiluje w tym czasie sie o wszystko dopytac na raz i domaga sie demonstracji kluczyków i sprawdzenia czy ona tez moze otworzyc i zamknac auto, a ja okiem wyobrazni widze jak jej nie wychodzi i rozzloszczona rzuca moim kluczykiem, ktory szybuje gdzies w nieznane i w zielone (sorki Smoczynska, ale taka ta moja wyobraznia jest ;) )

Ogarnawszy wewnetrzna slabosc (i ten zywiol na wysokosci mniej wiecej metra dwadziescia), poszlam niemrawo do torby i tym razem bezblednym ruchem nadgarstka wykopalam z niej telefon, po czym zaprezentowalam Smokowi wraz z powyzsza historia, dostarczajac mu ubawu, bo on wraz ze Smoczynska, jako jedyni padli juz raz ofiara tego rodzaju ataku roztargnienia przed laty, odwiedzajac mnie na Wyspie. Jesli nie opisalam, to opisze kiedys, bo na razie starczy tych kompromitacji w tym odcinku finalowym.
W w ramach atrakcji piatek przyprawilam sama siebie o mini atak serca, bo mialam zamowienie dostarczyc taka bardzo funky pomadke do ust w "kolorze" fioletu, a wiozlam 2 fiolet i czerwien i trzy raz w domu usprawdzalam czy dobra pakuje do torby z rzeczami dla dElvix i przyleglosci, ale tuz przed wyjazdem zerknelam tylko czy tam jest, nie patrzac czy to ta wlasciwa, a na miejscu juz u dElvix, biorac pod uwage dotychczasowe osiagniecia nagle zwtapilam w swoje wczesniejsze sprawdzanie i pomyslalam ze zgroza 'oh qrwasz i co ja zrobie jak sie okaze, ze mam ze soba te czerwona??? Przesz juz nie zdaze pojechac do nich po raz drugi'.
Po czymna bezdechu wiec ultra szybko zweryfikowalam zawartosci torby i odetchnelam z ulga, rozbawiajac przy tym dElvix tak sama panika jak i powyzsza opowiescia, która przy kluczu numer 2 dElvix skwitowalam rzeczowo "To juz wiesz po kim tak masz"... 
No.
Niszczyciel jest dziedziczny.

Jako wisienka na torcie w tej Komedi Pomylek wystapilam w sobote w samolocie, pieczolowicie szukajac mojego rzedu numer 27, tylko po to aby z namaszczeniem zasiasc o rzad dalej, a po rozlokowaniu sie i ukokoszeniu musialam jak niepyszna przeniesc na prawowite miejsce najadajac sie nieco wstydu i rozbawiajac sasiadów smetno ubawionym komentarzem “Nie jest to bynajmniej moj pierwszy raz...” bo nadciagnal prawowity wlascicie miejsca w 28 rzedzie i mnie uswiadomil, ze to gdzie ja siedze to na pewno rzad 27my nie jest...

c'est la vie...

Kurtyna!

Ciag dalszy Dziedzicznosci Niszczyciela nastapi bardzo wkrótce ;)