Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Friday 22 November 2019

Czary bez mleka i po co Blyskawicy olej

Taki mam jakis tydzien w morde i nozem ze sama nie wiem co we mnie udezylo.

Zaczelo sie od tego, ze w poniedzialek ponizszy napis przecztalam jako

The system is rolling out security ENCHANTMENTS... (System wdraza czary/uroki/zaklecia bezpieczenstwa) co samo w sobie nie jest jakies niezwykle bo jak kiedys zaczelam zglebiac nieco zagadnienia zabezpieczen systemowych i algorytmów szyfrowania to tak wlasnie sie czulam jakby czytalam magiczne inkantacje i przepisy na eliksiry:

"Ogon szczura zasuplaj dwukrotnie w prawo, nastepnie przenicuj i zasuplaj w lewo i takim sposobem wlasnie zabezpieczyles przesylany pakiet danych Potrójnym DESem"

Ale nawet od Systemu (nazwa produktu i producenta jest ta sama), który ma dosc niekonwencjonalne podejscie do takich rzeczy jak nazwy modulów czy patronatu nad nimi (taka koza na przyklad jest symbolem modulu/pakietu marketingowego) nie spodziewalam sie siegania po czary!

Enhancement idiotko, nie Enchantments!!
Ale jak widac (acz moze malo wyraznie), chodzilo o ENHANCEMENTS, czyli udoskonalenia/usprawnienia.

Brawo ja?

Po takim poczatku moglo byc juz tylko gorzej.

Nieco pózniej udalam sie do kombo drukarkowo-xero-skanujacego celem wydrukowania, podpisania i zeskanowania, a nastepnie nadania owego skanu na moja skrzynke emailowa pewnego dokumentu dosc pilnie potrzebnego jako papierologia pewne sprawy, która sie ciagnie za mna od póltora roku (i dla wtajemniczonych - wlasnie ulega finalizacji, bez mojej obecnosci!!).
Plan wykonalam, nawet z rozpedu dwukrotnie wysylajac do siebie skan, wrócilam do laptoka, otworzylam jednego z identycznych maili, otworzylam zalacznik i troche zbaranialam bo zeskanowana strona byla pusta. Najpierw pomyslalam, ze zeskanowalam jak idiotka do góry nogami i bede sie teraz gimnastykowac, zeby odwrócic pdfa, ale nie, niz z tych rzeczy - pusta strona od góry do dolu. Z rozpedu sprawdzilam oryginal, ale nie, tekst nie wyparowal podczas skanowania.
Rozgoryczona wrócilam do druk-skanera celem powtórki i tylko tym razem uwaznie spojrzalam na znaczki na nakladce podajnika do glowicy skanujacej.
Tak
Okazalo sie ze papier trzeba klasc tekstem do góry, a ja polozylam dokument napisem do dolu, tak jakby to robila przy kopiowaniu, bo ze ja zwykle nie uzywam tej nakladki i polozylam papier tak jakbym kladla beposrednio na plycie kserokopiarki.

No i nadal brawo ja.

Dalej to byl wtorek i bardzo dlugi dzien i jak wracalam mocno zryta mentalnie wieczorem to byla osobliwa kolejka i w samym srodku tej kolejki zapalilo mi sie na pulpicie auta swiatelko smarowania - taka ikonka co wyglada jak dzbanuszek z kropla na koncu.
A to nie jest dobry znak.
Zgasla, a ja zmartwialam.
No niby moge sie zatrzyamc, ale co mi to da - ciemno jak w czarnoziemiu, olej niby mam ale bede go chyba przelewac garstka bo na Wyspowych ulicach instytucja latarni jest chyba wylacznie zarezerwowana do centrów wiekszych miast.
Dojechalam w nerwach do domu i poszlam spac, bo co wiecej moglam po nocy zdzialac.

Tlo tematu jest takie, ze jak bylam w czerwcu na badaniu technicznym to mi powiedzieli, ze oleju trzeba dolac, bo troche malawo jest.
Kazalam dolac i zapytalam o detale - czy mam sie zaczac denerwowac, bo w styczniu byla wymiana oleju, wiec raptem pól roku, czemu tak, itp. 
Powiedziano mi, ze mam sobie co jakis czas sprawdzac, miec zapas jakby bylo znowu malawo, ale ze w samochodach po przekroczeniu pewnego wieku takie rzeczy zaczynaja sie dziac.
Uznalam, ze przeciez nie bede co miesiac sprawdzala skoro pól roku bylo ok no i poza tym no do cholery, tak?
Sprawdzialm zatem jakos chyba w sierpniu i nie pamietam czy bylo to po czy przed przygodzie pewnej opony i wygladalo, ze jest tego oleju ze ho-ho, wrecz czubato.
Teraz tak patrzac z perspektywy tego tygodnia zaczynam podejrzewac, ze spojrzalam ze zle strony bagnetu, ale wtedy wygladalo, ze jest elegancko, a olej byl czysciutki.
Od tamtej pory jezdzilam sporo w dluzsze trasy, a calkiem ostatnio, w pazdzierniku po pogniecionym nabrzezu Wysepki, czyli czesto na wysokich obrotach a juz najczesciej to w korkach.
Podobno takie atrakcje zwiekszaja zertosc silnika na olej.
Mysl o sprawdzeniu poziomu oleju przemykala mi przez glowe pare razy ale tak niezbyt natretnie bo przeciez dopiero 2 miesiace (no dobra, z hakiem) od poprzedniego sprawdzania, no to przesz bez przesady, nie?

Rano wstalam czarnym switem, popukalam sie w czolo bo i tak nic mi nie dawala ta pobudka skoro ciemno, ale korzystajac z czasu ogarnelam sie wczesniej przed-pracowo, naszykowalam wszystko do Kolchozu, w tym czasie zaczelo szarzec wiec wyszlam zajrzec Blyskawicy pod maske.
Przygotowalam olej, recznik papierowy, nerwy wlasne i zajrzalam.

Poziom oleju by dramatycznie niski.
To znaczy po jednej stronie bagnetu, bo po drugiej bylo go jeszcze w normie, niskiej, ale normie.

Tu przemknela mi mysl, ze moze te 2.5 miesiaca temu spojrzalam tylko na te optymistyczna strone, ale zepchnelam ja do kata, zeby sie dodatkowo nie denerwowac.

Zajrzalam ponowniem celem namierzenia gdzie ten olej, co go mam, powinnam wlac.
Nie powiem co mi to dalo, bo ilosc posiadanych przez Blyskawice nakretek, które mogly byc do oleju troche mnie przerosla, a nie moglam nic na nich wyczytac (bo sa opisanie) albowiem mimo szarówki, bylo jeszcze za ciemno.
Pobieglam zatem do domu i rzucilam sie w poszukiwanie ksiazki samochodowej.
Wbrew pozorom nie bylo to dlugie szukanie, bo moze i jestem skromnym dodatkiem do poteznego roztargnienia, to w temacie samochodowym prezentuje osobliwa pedanterie - otóz wiem doskonale gdzie mam cala papierologia dotyczaca auta.

W czasie jak wydobywalam ksiazke i wertowalam ja szukajac wlasciwego rysunku z informacja, zrobilo sie juz na tyle jasno ze jak poszlam zbrojna w wiedze to i napisy staly mi sie dostepne.

Zaczelam silowac sie z zakretka, ale ta cholera ani drgnela, ani w jedna ani w druga strone.

Rzucilam sie znowu do domu zeby doczytac w ksiazce w która strone sie kreci - a! w przeciwna do wskazówek zegara.
No tak ale ja znam zegar który chodzi w przeciwna strone.
No ale opanowalam z wyslikiem gonitwe mysli i dawaj znowu silowac sie z pokretlem.

Ni chu-chu nie drgnie.

A jakby tam czyms zlapac z boku? Qrwasz, ze ja nic nie.. A! Mam przeciez kombinerki!

Pobieglam do kuchni szukac kombinerek - te dla osdmiany tez doskonale wiem gdzie trzymam, bo w szafce pod zlewem w puszce z innymi narzedziami, a narzedzia mam nie tylko funkcjonalne, ale niektóre wrecz ladne!
Oczywiscie moje sa Niebieskie, a nie juziowe i posiadam wylacznie srubokret i mlotek (który ma w raczce matrioszke srubokretowa, a mimo to calkiem nezle wywazony!) - kombinerki posiadam wylacznie funkcjonalne, bo jakos nie mialam wiary z trwalosc tych "ladnych" :)
Zlapalam kombinerki i dodatkowe papierowe reczniki zeby w ferworze walki nie popkac plastykowej zakretki - taka trzezwosc umyslu zachowalam ze i zawód wyuczony (inzynier nie-calkiem-mechanik) sie mi odezwal i wykonywany (analityk)!

Odkrecilam te cholerna zakretke i tu troche mnie opuscily rózne zalety umyslowe bo usilowalam wcelowac do sredni duzego otworu przy srednim oswietleniu z wysokosci 10cm.
Troche mi nie wyszlo i reka mi drgnela, ale pelan nadziei, ze hamulców sobie olejem nie zalalam bo to nie tu, lalam dalej. Litr to byl wiec mialam leki czy to aby nei za malo, zebym mogla pojechac do pracy i po wiecej oleju, ale po odczekaniu (w tymczasie wytarlam te krople co mi sie wymsknela, a takze rece i zapamietalam typ oleju) chwili sprawdzilam poziom oleju i zatkalo mnie po raz kolejny tego poranka.
Oleju bylo do polowy pomiedzy niskim i wysokim poziomem.
Po tej pesymistycznej stronie bangetu!

Uspokojona posprzatalam brudne papierowe reczniki, narzedzia, ogarnelam troche tajfun w kuchni - bo do pudelka z narzedziami (po czekoladkach z Chopinem) w szafce pod zlewem szlam po trupach, nie oszukujmy sie, a takze w sypialni bo ksiazke samochodowa mam w kontenerku przy lózku, tak kocham swój pojazd, ze skoro nie moge z nim sypiac to chociaz zdjecia jego mam pod reka kazdej nocy hehehe.
Nawet rece spróbowalam domyc! Ale udalo mi sie to dopiero na drugi dzien.
Urwalam sie troche z pracy i udalam do Dilera zeby dokupic sobie oleju - moze nie najtaniej ale jakbym zle zapamietala typ to sprawdza w systemie co mi sprzedali poprzednio!
Tam tez poradzono mi, po wysluchaniu historii, dolac pól litra i sprawdzic poziom, bo moze byc ze wystarczy.
Nastepnego poranka nie mialam sily zerwac sie mrocznym switem i obiecalam Blyskawicy, ze doleje po pracy.
Pelna dobrych intencji wyszabrowalam papierowe reczniki z Kolchozu i pobieglam do auta zeby póki jeszcze zmrok nie zapadl wcelowac.
Otworzylam maske, sprawdzilam poziom - nawet jakby wiecej bylo niz poprzedniego dnia! Ale moze to bylo zludzenie apteczne bo róznica wydawala mi sie minimalna.
Zlapalam za zakretke a ona znowu swoje - ani drgnie!
A kombinerki gdzie?
A w domu.

No i brawo ja po raz kolejny!

No to spakowalam recznik papierowy, i olej, zurzyty do smieci, wsiadlam jak nie pyszna za kierownice i pojechalam do domu.

Oleju dolalam dzis rano, zatrzymala sie na 0.4 i po pesymistycznej stronie bagnetu poziom okazal sie byc na wyokiej kropce.

Niniejszym rozpoczynamy testy zuzycia oleju.

Bo po co mój samochód ten olej zaczal wciagac, to slowo daje nie wiem.
Jeszcze jakbym ja, to by mozna bylo powiedziec, ze uzupelniam braki oleju w glowie!
A tak to nie wiem.
No chyba, ze faktycznie jest to zemsta za powozenia Blyskawicy stoczami Ventonru?

----------------------------------------

I na oslode i finale wpisu oraz calkiem z czapy, rozmowa z dzis.

Osoby: Kolega obok, pracujacy dzis z domu, mRufa, Kolezanka tez pracujaca z domu.

Kolega (lekko rozzalony) - wlasnie zostalem ochrzaniony przez zone, ze wczoraj przy rozpakowywaniu zakupów schowalem czipsy do lodówki...

mRufa (smiertelnie powaznie) - bylo schowac do zamrazalnika, byly by extra-chrupiace.

Kolezanka - (nieokielznany rechot) Oh, sorry, to bylo srasznie smieszne!

Kurtyna.

Friday 8 November 2019

Co mozna znalezc podczas poszukiwania browaru?

Po wyczochraniu Tapira i przebraniu sie w zapasowa kurtke, nie podeptana przez gang malych kangurów, zasiadlam do Czerwonej Blyskawicy i zaczelysmy sie z Kuzynka zastanawiac co zrobic z tak milo rozpoczetym dniem.
Z racji lokalizacji naszej i nie tylko padl pomysl, ze poszukamy sobie jednego z kilku lokalnych browarów, w konkretnie tego najstarszego, bo piwa mieli smakowite - Kuzynka przetestowala, a z moich dotychczasowych doswiadczen wynikalo, ze wizyta w takim browarze zwykle dawala opcje degustacji produktów przed zakupem, a mnie zamajaczylo sie zakupienie kilku próbek. Nie wnikajmy dla kogo, bo byla to chwila slabosci, której nie uleglam dodam z duma, acz wylacznie ze wzgledu na niesprzyjajace okolicznosci.
Winnice nas nie interesowaly, bo ku memu zaskoczeniu Kuzynka wyznala, ze nie przepada, co sprawilo ze musialam sobie przewartosciowac rózne rzeczy albowiem od lat tkwilam w przekonaniu, ze Kuzynka wlasnie wino lubi. A tu taka niespodziaka.
Mnie osobiscie bylo to obojetne bo ja ani wina ani piwa nie uzywam (tak, wiem na festiwalach piwa bywam co jakis czas), ale wina nie cierpie wrecz organicznie (co wyjasnia czemu na fetiwalach wina nie bywam).
Wbilam wiec w nawidakcje kod pocztowy, bo kombinacja ulicy i kodu na mojej nawidakcji nie istniala, a przywyklam ufac bardziej kodom, byc moze nie calkie mslusznie.
I ruszylysmy.
Trasa byla dosc krótka, ale troche mnie zaczelo niepokoic systemateyczne zwezanie sie dróg jakimi mialam podazac.
Na ostatnim skrzyzowaniu wpadlam w rzetalny stupor, bo nawidakcja zalecala mi jechac prosto, a prosto to byl wylacznie las.
Z droga, owszem, ale las i z droga raczje lesna.

To byly mile zlego poczatki czyli pierwszy kawalek lesnej drogi.
Ale dosc dobrze ubita wiec zaryzykowalam.
Jakas mile w las oznajmilam Kuzynce, ze cos jest na rzeczy albowiem wylacznie z nia udaje mi sie wpier***ic w takie lesne drogi i omc bezdroza (tu przeleciala nade mna zla godzina), wiec w zasadzie nie mam czemu sie dziwic, ze dalo nam sie to równiez w kraju w 90% pozbawionym lasów, ale parlam dalej, bo nawidaktor mi mówil mi ze jeszcze troche.

tu widok wraz z Mapka okolicznosci drogowych i istotnie owa omc droga która wciaz sie zwezala i robila wyboista.
Raz musialam przepuscic rowerzyste, który walil na mnie taranem jak ta owieczka w Irlandii. Minelam w koncu jakies rozwidlenie z wiazdem jakby na pole i pociagnelam dalej, az w konczu oczom mym ukazal sie ... nadal las, a droga juz od dluzzej chwili nie tak pieknie ubita, robila sie wrecz dla zwyklego samochodu nieprzejezdna, a jej szerokosc (a raczej brak szerekosci) wykluczala zawrócenie.
Nawidaktor twierdzil, ze pozostala mi jeszcze mila albo i ponizej do celu, ale przestalam w sobie czuc ducha odkrywcy i zdobywcy, bo jakie by to piwo nie bylo dobre, nie bylo warte porysowanej karoserii czy tfu-tfu gumy w srodku lasu.
Nieco sploszona oznajmilam, ze sie poddaje i ze Kuzynka ma sie modlic do bóstw motoryzacji zeby nic za nami sie tu nie pchalo bo ja sie musze wycofac do jakiegos szerszego miejsca celem zawrotki i ruszylam tylem.
Informuje uprzejmie, ze do jazdy ciaglej tylem kamerka cofania jest przydatna, ale nie az tak jak sie moze niektórym wydawac - no chyab ze po zmroku, bo wówczas owszem.
A jazda tylem w linii prostej jest dla mnie wyzwaniem na równej drodze, a co dobiero na wyboistej i w lesie.
Wycofalysmy sie do owego rozwidelnia, które pozwolilo mi zawrócic (tu kamerka cofania oddala nieocenione uslugi, bo wbrew pozorom rozwidelnie nie przypominalo Placu Defilad, ani nawet drogi dwukierunkowej) i ruszylam do tego ostatniego skrzyzowania przed lasem.

Pamietajac zgrubnie wyglad mapy pojechalam nas w prawo i ignorujac protesty Nawidkacji jechalam tak dlugo, az trafilam na miejsce gdzie moglam zaparkowac - mianowicie - przed supermarketem.

Tam dluzsza chwile bladzilysmy nosami po mapie, nastepnie po ekranie mojego telefonu bo usilowalam wypatrzec jakis bardziej sesnowny adres, taki dla turystów, który na stronie nie byl ujawniony, a co gorsza mimo godzin otwarcia, nigdzie ni bylo opcji typu "wycieczka po browarze" czy tez "degustacja", ale mozliwosc, ze Browar dla zwiedzajacych nie jest otwarty wyparlam kompletnie i w koncu ruszylysmy.

Droga tym razem byla asfaltowa i dosc dlugo bardzo zachecajaco szeroka, az w koncu nastapilo skrzyzowanie które zabralo nas na droge bardzo waska, ale nadal uczciwie asfaltowa i po pewnym czasie taranem rzucila sie na nas kobieta spieszona.
Przepuscilam ja grzecznie boczkiem, a ona sie usmiechnale jakims takim wiedzacym usmiechem, ze poczulam lekki niepokój.
Kuzynka wysnula przypuszczenie, ze obecna droga laczy sie z ta poprzednia lesna, co wydalo mi sie prawdopodobne, ale parlam dalej.

druga droga - prawie tak samo waska jak ta lesna, ale nadal uparcie asfaltowa i równa.
W koncu uznalysmy zgodnie, ze to nie mozliwe, aby taka droga prowadzila jako glówna do browaru i ze to pewnie jest droga dostawcza, a wizja cysterny lub tira z piwem idacego na mnie taranem mocno mnie zdegustowala, wiec zawrócilam przy najblizszej okazji i zaczelam nas wyjezdzac.

W polowie zatrzymalam nas celem wbicia w nawidakcje jakiegos innego koordynatu - juz nie pamietam czy by to drugi browar, równie niedaleki i równie enigmatyczny co do otwarcia dla zwiedzajacych, czy moze promenada w Shanklin, ale cos tam wbilam i ruszylam dalej.
Po przejechaniu paru mil ukazal mi sie z nienacka znak pt "Mermaid Gin Distillery". (Mermaid - Syrena (morska, nie okretowa, ani spalinowa))
Totalnie zaskoczona, oglosilam to gromko i dodalam "wjezdzamy??"
Kuzynka zaaprobowala i smy wiechalysmy.
Na parking wjechalysmy.
Parking przynalezal do czegosc co wygladalo raczej na pub, a nie destylernie.
Ale napisy wokolo glosily "Wejdz i spróbuje naszego syrenkowego dzinu", "tu robiony jest Dzin Syrenkowy".
No to weszlysmy.
Z mysla, ze nawet jak z dzinem to sciema to moze chociaz cos zjemy.
Otóz byl to istotnie pub/bar ale na tylach mial destylarnie.
Dzinu.
Dzin okazal sie bardzo dobry, ale takze dosc kosztowny w duzuch butelkach, wiec tylkosmy sobie podegustowaly, ja przy okazji rumu ichniej produkcji spróbowalam, wysluchalysmy opowiesci o korzeniach zakladu - okazalo sie, ze zalozyciel tego Utajonego Browaru oraz loklanej winnicy i ktos jeszcze zebrali sie do kupy i wymózdzyli, ze beda robic whisky. 
Ale ze whisky wymaga lezakowania minimum 3 lata aby nazwac sie whisky, a zalozyciele postanowili nie ograniczac sie do minimum to ich pierwsze barylki juz lezakuja od pewnego czasu i jeszcze im paru lat brakuje (do planowanych lat 5ciu) to w miedzyczasie przypadkiem zaczeli produkcje dzinu, a w chwili obecnej planuja wejscie na rynek krajowy (prawda - na bezclówce lotniska Heathrow 26 pazdziernika 2019 juz byli) ze swoimi dwoma produktami - dzinem rózowym i niebieskim.
Podobno opakowanie (butelka) w pelni biodegradowalna, co mnie zaintrygowalo, ale jeszcze tego nie sprawdzilam.
I tak to w poszukiwaniu browaru udalo nam sie znalezc jedyna na wyspie destylarnie. I to na dodatek Dzinu Syrenkowego!!
Oraz prawdopodobnie jedyna lesna omc przejezdna droge w pól-promieniu 500 mil!
Po odczekaniu, az troche mi te dwa naparstki dzinu wyparuja z organizmu (i pozarciu paczki orzeszków solonych aby w tym parowaniu pomóc) pojechalysmy dalej i nawet prze chwile mialam obawy, ze pozaluje pomyslu, bo znowu trafilam na mocno pognieciony kawalek nabrzeza, ale okazalo sie ze tuz przy samym brzegu ulega rozprostowaniu i prezentuje dosc urokliwa plaze, dostepna nie tylko alpinistom, bo prowadzila wzdluz niego przejezdna promenada, a takze operowala winda dla spieszonych, która bylam zachwycona i tylko zalowalam, ze nie mam okazji skorzystac bo wynalazek byl cudny, szczególnie, ze klif znacznie przerastal nasz osobisty jastrzebiogórski, a wszak nawet u nas funkcjonowalo cos w rodzaju kolejki, zdaje sie ze w okolicy Rozewia?

Ciag dalszy relacji ze zdobywania Wysepki byc moze nastapi, ale obecnie mam na tapecie inny temat, który mnie przesladuje od paru dekad, wiec to na razie tyle.

PS. cos mam farta to jezdzenia tylem na okolicznosc Isle of Wight, co?

Monday 28 October 2019

Poczochraj Tapira, czyli kazdy ma takiego Rumaka, na jakiego zasluzyl.

Czyli ciag dalszy

Wystepy goscinne trwaly kilka dni i z racji limitowanej pogody bez deszczu nie udalo nam sie zrobic az tak duzo jak chcialysmy, ale poniewaz pogoda bez deszczu wystapila laskawie w kawalkach przez trzy dni, to udalo nam sie zrobic cos fajnego/zabawnego kazdego z tych trzech dni.
I tak na srode zaplanowalam dla nas szereg atrakcji poczynajac od Farmy Czosnku, gdzie trafilysmy zaskakujaco latwo i na której mozna bylo spróbowac duzo czosnku w róznych formach - lacznie z konfitura czosnkowa i kupic go jeszce wiecej w jeszcze wiekszej ilosci odslon - równiez jako piwo.
Piwa nie mialam odwagi kupic, na wypadek gdyby okazalo sie czosnkowe w smaku.
Mozliwe, ze byl to blad albowiem do produkcji uzywany jest tzw "czarny czosnek" który wizualnie wyglada jak drobny wegiel, a wg opisu smakuje nieco podobnie do lukrecji. No ale spekalam sie. Solennie obiecuje, ze sie odwaze przy kolejnej wizycie na Wyspie Wight, której absolutnie nie wykluczam.
Po wizycie na farmie obralysmy kierunek na Amazon Zoo, czyli jeden z dwóch zoologicznych obiektów na Wysepce, z niecnym planem pomacania Pancernika.
Albowiem obiekt oferowal, za dodatkowa oplata mozliwosc pomacania nastepujacych stworzonek - Surykatek, Pancernika i Tapira.
Oczywiscie kazde z nich bylo odplatne osobno, ale kurcze, potencjalne pomacanie Pancernika bylo totalnie warte dodatkowej odplatnosci, wiec pedzilam do owego zoologa za przewodem mojej nadal uparcie milczacej nawidakcji, a i Kuzynka nie byla przeciwna.
Nawidakcja prowadzila nas wytrwale, acz w ciszy i jak to czesto bywa z przygodami, tzn konkretnie to dotarlam do "celu", nie zobaczylam owego "celu" i pojechalam dalej.
Przeklinajac Nawidakcje ile wlezie.
Pojechalam na tyle dalej, ze zaczelam miec watpliwosci czy slusznie przeklinam, bo jestem pewna, ze pare dni wczesniej widzialam znaki mówiac, ze "cel" byl faktycznie blisko "celu".
Zawrócilam i ignorujac juz Nawidakcje, co bylo latwe, bo nie pyskowala, obserwowalam wraz z Kuzynka znaki dymne przy drodze.
Otóz slusznie - znaki wskazywaly bardzo wyraznie, ze nalezy skrecic tam skad w gniewie (nawidakcyjnym) wyjechalam, wiec skrecilam przy akompaniamencie pelnego oburzenia monologu na temat nawidakcji, znaków drogowych i dróg na Wysepce w szczególnosci, ale poruszalam sie juz duzo wolniej i z zaskoczeniem zobaczylam, ze znaki mówia prawde, a i nawidakcja sie nie mylila, bo zoolog jest ukryty w ramach wiekszego parku omc biznesowego gdzie biznes jest nieco przyziemny, a konkretnie ogrodniczy.
Przeprosilam Nawidkacje, ale ta chyba nie do konca mi wybaczyla. Ale to za chwile.
Poszlysmy w strone wejscia do zoologa i ze smutkiem spostrzeglam ze na dwóch z trzech plakatów o bliskich kontaktach z natura jest napis "Niedostepne".
Smutek mój poglebil sie, gdy dostrzeglam ze ten jedyny dostepny to wcale nie Pancernik.
Ale nie tracac jeszcze poprawionego sukcesem nawidakcyjnym nastroju udalysmy sie do kasy.
Przy kasie okazalo sie, ze istotnie z bliskich spotkan trzeciego stopnia dostepne jest tylo jedno i nie jest to Pancernik, gdyz Pancernik sie zasmarkal i co gorsza dostaje antybiotyk, wiec sie poddalam bo jednak zlapac katar od Pancernika to nie jest eksperyment dla osób o slabych nerwach.
Upewnilam sie tylko, ze bede mogla tego pancernika zobaczyc chocby przez szybke i zaczelam debatowac ze soba czy czuje sie na silach na spotkanie z Tapirem,
Kuzynka oznajmila, ze ona mi chetnie zasponsoruje te impreze ale sama absolutnie nie reflektuje.
Przez chwile sama mialam watpliwosci, czy chce sie zmierzyc z grzywiasta bestia, bo zapytawszy o porównacza wielkosc uslyszalam, ze on wiekszy od sredniego cielaka.
Co bylo kompletna bzdura, bo na wysokosc, dorosly Tapir jest wlasnie wielkosci sredniego cielaka.
(Refleksja po czasie - moze na wysepce cielaki sa mniejsze?)
Aczkolwiek idac w mase to pokonuje cielaka walkoverem, ale umówmy sie, ze ja sie dopytywalam o wielkosc wzywyz, a nie wszerz.
No krótko mówiac, zdecydowalam sie.
Do randki z Tapirami (bo bylo ich dwoje) mialam przeszlo godzine wiec udalysmy sie na zwiedzanie reszty zoologa.
Jako, ze mamy pazdzienrik, a na Wysepce to wrecz Pi**ernik, to wiekszosc zwierzaków ukrywala sie w swoich dziuplach, skulona wokol lamp grzejacych itp, wiec taki na przyklad leniwiec wykrecony byl do nas swoim bardzo kudlatym tylkiem. 
Surykatki w zasadzie sie krecily, ale tez w poblizu swojej lampy kwarcowej, a do ocelota przyszla paczka z amazona, ale go nie bylo wiec mu ja w ogródku zostawili.
Czerwone Pandy okazaly nam uprzejmosc i wylegiwaly sie w swojej altanie, a Tapiry i Kapibary lezaly sobie na kupie w swoim domku.
Pancerników bylo cale mnóstwo, ale wiekszosc z nich zakopana po grzbiet w trocniach pod kwarcówkami.
Do randki mojej wciaz bylo troche czasu, wiec namówilam kuzynke zebysmy poszly podkarmic kangury.
Byly to Male kangury - Wallabies.
To znaczy to byl Gang ulicznych Wallabies, ale o tym dowiedzialysmy sie dopiero podczas ich ataku.
Moje uprzednie doswiadczenia z kangurami pozwolily mi na pewna smialosc, wiec nabylam nam po garsci karmy i weszlysmy.
To znaczy prawiesmy weszly bo w momencie otwarcia "sluzy" dwa cwaniaki wepchaly nam sie pod nogami do owej "sluzy" i nawet nie usilowaly udawac ze to przez pomylke.
Nieco zbite z tropu odstalysmy dluzsza chwile usilujac je naklonic do powrotu na wybieg, ale jedyne co moglysmy osiagnac to szanse na empiryczny eksperyment pt ile kangurów zmiescie sie w budce telefonicznej, bo takiej wielkosci byla owa "sluza".
Z przejecia, ze niechcacy wypuszcze skaczace pluszaki z zagrody nie mialam nawet szansy trzepnac fotki tym dwóm omc dezerterom.
Zamiast tego usilowalam malo skutecznie je zachecic do powrotu do srodka, podczas gdy kuzynka dzielnie odciaga reszte bandy od bramek.
Jeden kangur dal sie znecic pasza do powrotu na wybieg, a na drugiego juz mi zabraklo zarla, wiec posluzylam sie druga "sluza" do wyjscia i dokupienia kolejnej podwójnej porji tych roslinnych bobków.
Oczywiscie wejscie bylo utrudnione bo w sluzie tkwil ten cholerny kangur.
Musialam go troche przepchnac, nadepnelam mu niechcacy na ogon, czego nawet nie zauwazyl, nastepnie przycielam mu ten ogon, równie niechcacy w miedzy bramka a pekiem trawki, wycofalam sie, skopalam delikatnie ogon z drogi, wlazlam i myslalam, ze pójdzie futerkowa gadzina za mna skuszona iloscia zarcia jakie mialam w rekach, ale nic z tego.
Tkwil uparcie ni to wpatrzony w dal za siatkowa bramka ni to poskubujacy kazionna trawke w sluzie.
Nie to nie, powiedzialam i zajelam sie reszta stada.
Wróc.
BANDY.
    

To byla zorganizowana grupa przestepcza specjalizujaca sie w wymuszeniach, deptaniu bo obuwiu i odziezy i jako dodatkowe srodki wymuszajace stosujac powarkiwanie i poddrapywanie.


Rózowe buty naleza do kuzynki. Kangury tez mialy do nich uraz bo podeptaly ja epicko.

A poza tym urocza jak cholera i zeby nie randka z Tapirem to bym tam z nimi siedziala do dzis, wychodzac tylko co jakis czas na siku i celem dokupienie tych roslinnych bobków do podkarmiania.
A na sam koniec udalo mi sie tego podelca ze sluzy wejsciowej zwabic do srodka. Widac dotarlo do niego, ze tkwiac w wEjsciu raczej nie wYjdzie.
W koncu nadeszla pora aby porzucic tych kudlatych gangsterów, umyc lapy, przynajmniej górne (kuzynka umyla sie prawie cala bo w przeciwienstwie do mnie nie miala zapasowej kurtki) i udac sie pod wybieg Tapirów które nadal polegiwaly sobie radosnie w towarzystwie Kapibar.
Nie ukrywam, ze wciaz mialam wewnetrzne opory, bo ten cielakowatej wielkosci stwór wygladajacy jak krzyzówka malego slonika z dzikiem, albo sredniego kuca z mrówkojadem, troche mnie peszyl.

Ale okazal sie przeurocza para - matka i syn, radosnie witajacy mój poczestunek.

Uparcie i blednie nazywalam Matke Nelsonem uwazajac ze jak wieksze to chlop. Pozywienie stanowily cwiartki jablek, bananów i marchewki, tzn banan i marchew byly podziabane w poprzek, a nie na cwiartki.

Nastepnie, zebym sobie nie myslala, wreczono mi szczote i kazano czochrac Tapira.
A ja glupia myslama ze chodzilo o grzywke.
No cóz. 
Kazdy ma takiego Rumaka na jakiego zasluzyl...

Nelson sie na mnie kompletnie wypial jak tylko skonczylo sie zarelko i wyjechalam ze szczota wiec zaczelam wyczesywac Matke tapirowana.
Acz nie narzekam.
Otóz dobrze wyczesany Tapir lubi sie usmiechnac.



Widok usmiechnietego Tapira byl tego wart!

PS. Ciag dalszy nastapi bo to wcale nie byl koniec dnia, a co dopiero wycieczki. Tapira skonczylam czochrac kolo 14tej, wiec dzien byl wciaz mlody wiec postanowilysmy odwiedzic jeden z lokalnych browarów. Ale o tym przy innej okazji!

Thursday 24 October 2019

Ja sie stad nie ruszam, czyli mRufa nie jest juz kuloodporna?

Przyjechala kuzynka na wystepy goscinne - to tak tytulem wstepu.

Ja tam bardzo lubie jak kuzynka (zwana czasem Macia mojego CO) przyjezdza, bo ma duza tolerancje na zycie pasazerskie i tylko musi sie minimum raz na dwa dni dobrze "wybiegac".
Nie zeby wskakiwala w spandexa i ruszala w maratona tylko, ze lubi sobie pochodzic.

Tym razem, dla odmiany i z racji pózniejszej pory roku niz w roku ubieglym zaproponowalam lokalizacje bardziej centralno-poludniowe na nasza kolejna wyprawe.
Oczywiscie jak co roku zarzekalam, sie ze ona ma wymyslic tym razem gdzie, ale znowu wyszlo, ze wybralam w zasadzie ja.
Ale Kuzynka zaaprobowala, zeby nie bylo.
Wybralaysmy zatem Wysepke.
Tzn jedna z wielu okolicznych Wyspie - Isle of Wight.
Tym bardziej, ze tuz przed podjeciem przez nas decyzji kolega z Akwarium opowiadala jak to sie wybrali na dzien na te wyspe i jako to fajnie bylo.
Wysepke odbadalam wirtualnie i wygladala zaprawde sympatycznie wiec tylko musialam zdecydowac sie na kwatere godna naszych bogatych osobowosci.
I tu nie ma to-tamto.

Lokalizacje i Kwatere wybralam ja.

Sama.

Nie moge nikogo obwiniac.

Wybieralam przy pomocy pewnej strony (nie air B&B), której nie bede kryptoreklamowac, ale prywatnie polecam, a wybieralam pod katem kilku kryteriów - np 2 duze sypialnie (z duzymi lozami, a nie jakis tam dwie jedynki w pokoju) i koniecznie osobne lazienki - no co troche luksusu sie nalezy na urlopie, parking tez koniecznie zapewniony w ramach i nie na ulicy (co skreslilo dwa piekne apartamenta nad samym brzegiem morza w innej miejscowosci - konkretnie to przez droge do plazy), no i wnetrze mialo tez byc wizualnie przyjemne.
Lokalizacja geograficzna byla mi dosc obojetna tylko nie chcialam nas w jakies bezludzie rzucic, bo znam Kuzynke i wiem ze lubie sobie pospacerowac, a ja lubie byc blisko morza.

Wszyscy juz chyba wiedza, ze ja lubie pobyc sama co jakis czas, ona zas lubi sobie pospacerowac, a kompromis w postaci noszenia przez nia telefonu na te marsze jesienne (i wiosenne) osiagnelysmy juz rok temu, wiec jestesmy pod tym wzgledem kompatybilne.
W koncu z kilku kandydatów wybralam jeden domek.
Nazywal sie Sloneczna Pulapka.
Z zewnatrz moze dupy nie urywal (fotka ponizej), ale wnetrze prezentowalo sie bogato, czysto, nowoczesnie gdzie trzeba i przytulnie gdzie mozna.

fotka reklamowa, bo takiej pogody tosmy jednak przed domkiem za duzo nie mialy.
Miejscowosc w poblizu nazywa sie Ventnor.
I od razu mówie - domek calkowicie spelnial oczekiwania.
No moze mial ze dwa mankamenty, ale to za chwile, bo jeszcze don nie dojechalysmy.
Podróz zasadniczo trwala 3 godziny, tyle ze dodatkowa, 4ta trzeba bylo odsiedziec na terminalu promowym.
Do Terminala dotarlysmy w przepisowa godzinke, przy milczacym wsparciu nawidakcji.
Na miejscu padalo co pokrywalo sie z prognoza pogodyu na caly nasz pobyt na Wysepce - otóz mialo dupic zabami przez 5 dni.
Co prawda jak sprawdzilam prognoze w poniedzialek to mówilo, ze owszem dzis leje jak z cebra, ale jutro czyli we wtorek moze byc calkiem bezdeszczowo.
Ja troche nieufna jestem, wiec zalecilam juz zawczasu Kuzynce zabrac odziez przeciwdeszczowa, sama robiac to samo.
Na Terminalu powiatala nas ulewa, która przeczekalysmy, a nastepnie slalomem miedyz innymi samochodami, a takze kroplami wody udalysmy sie do poczekalni. Im blizej budynku poczekalni tym bardziej dochodzil do mnie halas przypominajacy salon gier dla dzieci, tlumny basen i korytarz szkolny podczas duzej przerwy.
Zaniepokojne ostroznie wlazlysmy i okazalo sie istotnie jest to korytarz pelen dzieci w wieki powiedzmy 10 lat. Dzieci byly ciasno upchniete na podlodze, robiac rózne rzeczy od gry w karty do gry na telefonach i przy okazji drac mordy ile sil w plucach. Korytarz zakrecal, nadal ciasno upchnay dziecmi.
Ja ogólnie lubie dzieci i nawet nie musza byc w warzywach, ale mam limitowana tolerancje na halas, szczgólnie taki nieokielznany i nijak niezorganizowany, wiec nawet siku mi sie odechcialo.
Kuzynka twardsza, bo wlasna dwójke odchowala i nawet na wycieczki szkolne z niektórymi jezdzila, wiec z wychodka skorzystala, a ja przeczekalam to z zacisnietymi zebami i paznokciami wbitymi w dlone tak, ze prawie na przelot przeszly.
I wrócilysmy do samochodu, nie baczac na wzmagajacy sie deszcz bosmy zgodnie uznaly, ze tam jednak bedziemy mialy wiekszy komfort.
Przy wjezdzie na prom przezylam chwile niepokoju, bo samochód przede mna usilowal sie cofnac, co bym jeszcze zniosla z zgodnoscia, ale zobaczylam ze on sie usiluje cofnac bo inny przed nim cofa sie wrecz przesadnie, a ze z dolu i pod katem to nie bardzo wiedzialam co sie dzieje, a samochód za mna postanowil nie zwazac na cofania i przytulil mi sie do tylka.
Szczesliwie ten przede mna spanikowal zbednie, ten przed nim ustawial sie jakostam i zaluje ze nie zwrócilam na to wiekszej uwagi, bo za chwile ja wjechalam na poklad i kazano mi wjechac w aneks.
Aneks polegal na tym, ze przede mna byl koniec promu i wcale nie wyjazd tylko po prostu koniec.
Bardzo dlugo i tepo wpatrywalam sie w barierke przede samochodem, usilajac wypatrzec na niej jakies zawiaski, ale nie ukazaly sie wiec musialam sie pogodzic, ze bede sie musiala jakos z tego miejsca wycofac po drugiej stronie Kanalu.
Zrezygnowana udalam sie do srodka promu i tam znowu uslyszalam halas przypominajacy salon gier dla dzieci, tlumny basen i korytarz szkolny podczas duzej przerwy. Kuzynka slusznie zauwazyla, ze pewnie to te dzieci co wczesniej okupowaly poczekalnie, ale ja jeszcze mialam cicha nadzieje, ze rozleza sie po pokladach i jednak bedzie ciszej, ale bylam w bledzie.
Przeprawa trwala chyba niecala godzinke i ustawilysmy sie do wyjscia na poklad z samochodami.
Tam, po drodze do samochodu wzielysmy porzadny prysznic - deszcze padal coraz intensywniej, a do tego zrobil sie horyzontalny w kierunku do wody i zarazem w nasze twarze.
Tak przybita i nadal nie wysikana, bo jak sie mi z powrotem zachcialo to wychodki byly zakolejkowane, mokra na ryju wsiadlam do samochodu i zaczelam znowu zlowrogo kontemplowac te cholerna bariere przede mna.
W koncu osiagnelam mase krytyczna i przestalam sie przejmowac. Skoro kazali wjechac to widac wyjechac tez sie da.
A ze to poklad promu który sie nieco buja i jest caly mokry to juz drobiazg.
I tak wlasnie zdobylam nowa sprawnosc pt wyjezdzanie z promu tylem.
To znaczy tylko troche tylem bo jednak na lad to juz jednak przodem, albowiem wasko, stromo i z zakretami to tylem byloby malo fajnie i uwazam ze tkwilabym na pierwszym zakrecie do dzis.
Instrukcje do Nawidakcji wbilam juz na pokladzie wiec w teori powinnam byla trafic do celu i z taka mysla nawet nie usilowalam sobie przypomniec instrukcji, co bylo bardzo glupie, ale o tym za moment.
Otóz wlascicielka naszej kwatery napisala mi zeby unikac glównej drogi i jechac przez Wroxal bo glówna jest czesciowo zamknieta.
Nawidakcja troche stawiala opór wiec w koncu poddalam sie i pozwolilam jej robic co chce, wiedzac ze i tak stanie na moim.
Jako cel wybralam cos zblizonego do adresu kwatery, bo oczywiscie dokladnego adresu nawidakcja nie znala.
I smy ruszyly.
Zablokowana droga znalazlam od reki bo faktycznie tam usilowalam mnie w milczeniu prowadzic nawidakcja.
Objazd byl oznakowany wiec poczatkowo jedynym wyzwaniem byl deszcz.
Droga miala zajac okolo 40 minut wiec uwazalam, ze dojedziemy, rozladujemy samochód i skoczymy na jakis spozywczak zeby zrobic zapasy zywnosciwow-pitne na caly pobyt.
(Zeby nie bylo to pól butelki ginu, oraz prawie litr toniku i 2/3 cytryny mialysmy zadolowane, wiec kryzysu by nie bylo, ale wiadomo bylo, ze chcemy raczej pokosztowac miejscowych specjalów, wiec tego.)
Jakis 10 minut od celu droga zaczela sie komplikowac.
Po pierwsza zrobila sie jakas okropnie skosna, dalej coraz bardziej kreta a juz calkiem dalej to w cholere waska, acz w teorii wciaz dwukierunkowa.
Do tego ten deszcz mocno skosny i chwilami poprzeczny, pelen pecherz i jakos tak szaro na zewnatrz.
Wjazd do miasteczka tylko pogorszyl sprawe bo do powyzszego doszlo pare pietrowych autobusów z przeciwka, piesi oraz swiatla pod górke itp.
Zaczelam z niecierpliwoscia wygladac wyjazdu z miasteczka.
Niestety nie doczekalam sie bo nagle nawidakcja kazala odbic w prawo a zdrowy rozsadek twierdzil, ze tam sie samochód nie zmiesci.
Niepewna czy dobrze robie zaczelam przygotowania do tego skretu gdy z nienacka wyskoczyl stamtad póldostawczy samochód.
To mnie troche uspokoilo mimo zaskoczenia, bo to oznaczalo ze jednak sie tam zmiescimy bo moje auto jest mniejsze niz póldostawczak.
W dodatku katem oka zobaczylam ze ulica nazywa sie zgodnie z naszym adresem - Madeira Road.
Kuzynka po kilkudziesieciu metrach wyznala, ze istotnie droga jak na Maderze - ja nie nie bylam ale wlasnie wtedy postanowilam, ze NIE CHCE tam byc.
A to byl dopiero poczatek trudnosci, bo droga prowadzila pod tak dzikim katem w dól, ze kazdy zakret wital mnie nowym wyrzutem adrenaliny, bo "co ja zrobie jak ktos z przeciwka nadjedzie??".
Po kilku takich zwrotach, wzlotach i zjazdach bylam spocona, prawie niebieska od wstrzymywania oddechu, z poteznym wytrzeszczem, bo mrugac tez sie balam, a nachylenie zjazdów wykluczalo uzywanie jakiegokolwiek biegu w samochodzi i ograniczalo sie do panicznego wbijania hamulca w podloge.
Gorszy samochód zakonczyly by jako samochód Flinstonów.
Slowo daje, a ja doprawdy nader rzadko przesadzam.
Bo oprócz tego wciaz padalo, co i rusz cos jechalo albo szlo z przeciwka, mnie chcialo sie sikac i zaczynalam byc równoczesnie niedotleniona i odwodniona.
I tak jechalam i jechalam, minelam "cel" z nawidakcji", nie namierzylam obiektu wlasciwego i nagle skonczyla mi sie Madeira Road.
Powyzsze zrzuty nie oddaja natury tych baranich kiszek bo nie widac na nich jej waskosci, ani upadków i wzlotów drogi, a zapewnia odbiorcom, ze droga ta nie mialam wiecej jak 2 metry plaskiego kawalka, no góra 3 - Kuzynka swiadkiem!! ;)
Pierwsze podejscie trasy prowadzilo z lewej w prawa.
Co wcale nie poprawilo mojej sytuacji, ani charakteru dróg.
Pojechalam z rozpedu dalej, gdzie tez zawrócilam bo droga byla zablokowana, pojechalama w jakims innym kierunku, losowo wybranym, a w koncu podjezdzajac pod kolejna górke stracilam serce do calej imprezy, zablokowalam cudza brame i odmówilam uslug.
Kuzynka znosila to wszystko bardzo stoicko.
Wyciagnelam telefon i zaczelam ogladac mapke podeslana nam przez wlascicielke, co upewnilo mnie, ze musze znalezc sie znowu na tej cholernej baraniej kiszce, zwanej przez lokalnych górnolotnie "droga".
Cos z naprzeciwka przejechalo i dalo mi motywacje zeby szybko gdzie zawrócic i pojechac za nimi - w kupie razniej, a i przepuszczac nie trzeba jaks sie jedzie w tlumie.
Niestety, moja lokalizacja nie dawala szansy na nawrotke wiec musialam pojechac dalej pod górke.
Co tez uczynilam i na samym wstepie trafilam na Astona Martina w kolorze niebieskim jadacego z góry.
Co gorsza zajmowal wieksza polowe drogi i nie zamierzal z mojej czesci sie usunac - czyli usilowal mnie zepchnac na kraweznik.
Ale nie ze mna te numery. Juz sie raz na mnie kraweznik rzucil i wiecej sie nie dam tak zalatwic, wiec z wielkim krzykiem (mozliwe, ze wewnetrznym) "gdzie sie pchasz baranie" postanowilam, ze bedzie mu szkoda porysowac sie o moja Czerwona Blyskawice i mialam racje, ale za chwile zrozumialam, czemu wolal ryzykowac pocalunek "Zabójcy Lisuff" - otóz jak juz zawrócilam i wyparlam gdzie, bo kompletnie tego nie pamietam to odkrylam, ze murek po drugiej stronie tej drogi wyglada wyjatkowo jadowicie i sama usilowalam sie od niego odsuwac mozliwie daleko.
Wjechalam ponownie w Madeira Road, tym razem w lewo, podjazd wygladal równie niedostepnie jak zjazd z drugiej strony, ale po pokonaniu dwóch wyjatkowo podlych zakretów smierci, z czego jeden polegal glównie na ominieciu nadgryzionego zebem czasu Bulika w kolorze mechanicznej Pomaranczy, minelam punkt, który wydawal sie byc na mapie naszym wjazdem, ale byl opisany jako zupelnie inny wjazd, wiec na widok tego oto zachecajacego widoku - parkingu na okolo 9 samochodów, szczesliwie pustego podjelam decyzje - dosc, musze sie zatrzymac chocby dla nabrania oddechu.
Wjechalam na niego w desperacji i jakims cudem oraz z talentem zajelam caly  i ze slowami - "**uj poddaje sie dzwonie do wlascicielki" zaczelam kopac za telefonem.

Parking na 9? pojazdów który jakims cudem zajelam caly moim skad innad niezbyt poteznym pojazdem.

Zanim dokopalam sie do jej numeru telefonu trafilam na fakture z adresem i ....
instrukcja dojazdu, która kiedys tam z raz przeczytalam.
Zamierzalam wlasnie zamknac dokument i szukac dalej gdy mój wzrok padl na slowa "Hotel Ventnor Tower" który wlasnie przed ulamkiem jednostki czasowej przeczytalam gdzies przed lub nad soba, albo moze uslyszalam z ust Kuzynki i zamierzalam uzyc wyjasniajac wlascicielce gdzie jestesmy i zeby nam pomogla.
Zbaranialam na poczekniu, dzieki czemu przeczytalam slowa wokolo tej nazwy - mianowicie, ze ma on byc po prawej (ten hotel) i TUZ za nim nalezy skrecic w prawo.
Kuzynka juz byla gotow wyskakiwac z auta zeby zerknac, ale mnie stanela przed oczami seria strasznych wizji o tym jak to ktos na nia najedzie, bo tam zaraz slepy zakret, albo ze usilujac ja wpuscic do samochodu z powrotem i trafia na auto jadace z którejs strony i w desperacji wrzasnelam "Siedz! nigdzie nie wysiadaj" i wyjechalam z tego parkingu dla Smartków i motorów, bo jakim cudem tam sie inne samochody mogly upchnac w takiej ilosci bylo nie do pomyslenia, a nastepnie natychmiast odbilam w prawo, SWIECIE przekonana ze laduje sie komus na posesje, bo z obu stron tak ten wiazd wygladal.

Bylam wrecz bliska zamkniecia "ócz" mych wytrzeszczonych, ale sie powstrzymalam i okazalo sie, ze wjazd byl trojaki - po prawo posesja, po lewo jakis maly kompleksik domków, a prosto niby nic, a niby droga, ale glównie to krzaki i tabliczka z nazwa naszego kompleksu.

Centralnie na tym drzewie pomiedzy prawym, a lewymwjazdem widac taka jakby tabliczke bialawa i to wlasnie oznaczenie naszego wjazdu, tylko, ze nie widac jej ani jak sie mija ja z prawej, a nie z lewej z racji kata i waskosci wjazdu. po prawo zrzutu wida ten parking na którym wpadlam w desperacje.
Dalej wygladalo to tak.
Ponizsza i powyzsza fotka robione byly przedostatniego dnia, bo jak przyjechalysmy to lalo duzo solidniej.
A za zakretem (w lewo-prawo) o tak.
Zdjecia z samochodu rzadko oddaja groze widoku przed maska, szczególnie gdy groza polega na stromym zboczu. Powinnam byla namówic Kuzynke na pykniecie fotki z podjazdu, ale juz po ptokach.

A juz calkiem na koncu to juz byl parking i tylko pojawila sie watpliwosc czy nasz domek jest na dole czy na górze, bo kompleks mial domki na dwóch poziomach, a ten trzeci najwyzej to juz byl cudzy i sie juz znajduje na wysokosci tej drogi po której sie tak rozpaczliwie platalam.

Nasz domek byl w najdolniejszym rzedzie ten najbardziej lewy w tym podzbiorze po prawej
Kuzynka wielkodusznie ruszyla na przeszpiegi, bo ja z ulgi kompletnie stracilam sile w konczynach i nawet drzwi przez chwile nie moglam otworzy, poza tym musialam sie pilnie napic i sie przy tym nie zesikac.
Okazalo sie, ze nasz domek jednak na dole, co bylo dla mnie ulga bezdenna, choc nie wiem czemu.
Do domku sie doczlapalam na oparach, siku mi sie znowu zdazylo odechciec, z tej ulgi chyba, a moze z obaw czy w srodku domek nie okaze sie równie wielkim wyzwaniem jak droga do niego.
Wnetrze okazalo sie zgodnie z reklama z prospetu wiec ulga sie poglebila.

Kuzynka zaoferowala sie wrócic dla samochodu beze mnie po ten Gin i Tonik, a ja pozegnalam ja slowami
- Ja stad sie nie ruszam do piatku 10tej rano, a Ty sobie rób co chcesz.
Zaledwie po 4 godzinach podrózy z czego tylko 2 godzinach z kierownica.
Poprzednio taki kryzys przezylam jak wracalam z O do domku pod Edynburgiem po 13 godzinach podrózy (z zego okolo 11-12 jazdy wlasciwej) gdzie czekali na mnie Smoki.

To co, chyba juz nie jestem kuloodporna, co?

PS.
Oczywiscie nastepnego dnia sie ruszylam bo juz nie padalo no i pojawila sie ciekawosc czy cala ta Wysepka jest taka pomarszczona na brzegach czy ma tez kawalki brzegu BEZ klifa.

Ciag dalszy nastapi.

Wednesday 9 October 2019

Czyzby Mentalna Krowa znowu w natarciu?

Taki to byl ten bywszy piatek, ze nie wiem jak go zakwalifikowac, bo nie mój Niszczyciel, a ofiary byly i przypomniala mi sie ta Mentalna Krowa Uroszowa.
ukradzione z internetów
Otóz z samego rana kolezanka Sandra z jakiegos powodu wspomniala jajka, na co mój kolega z lewej sie obruszyl okropnie...

A juz wiem - bo ów kolega poszedl wczesniej na sniadanie do pubu przez droge i wg slów wlasnyc hza dosc drobne kwoty zezarl pól prosiaka w formie smozonego bekonu oraz kielbasek.
Na co Sandra zapytala sie czy jadl tez jakies jajka.
No to kolega odparl, ze nie, on nie bo on jajek nie cierpi, ale towarzyszaca mu omc byla szefowa nadrobila. Owa omc byla szefowa wlasnie wychodzila od nas z Akwarium wiec sie jeje zapytalam czy zjadla stosowna porcje kurczat nienarodzonych.

No co - jajorodne, czy nie?
No wlasnie.
A ze troche niepoprawne politycznie, to tyle powiem, ze u siebie jestem to moge pisac co chce ;).
No i wlasnie ten obruszony kolega z lewej stad sie wzial.

Na co Sandra odparla rozmarzona, ze ona lubi jajka i takie jajko na miekko to dla niej domowy lunch na poprawe nastroju i ze zwykle taki lunch jada wlasnie pracujac z domu we wtorku i/lub czwartki.
Ale poprzedniego dnia, czyli wlasnie we czwartek, nie jadla tekiego lunchu, bo dzien wczesniej zrobila risotto z cukinii i ze wyszlo jej bardzo dobre i zjadla je wlasnie wczoraj na ten lunch.
To znaczy to co z obiadu zostalo zaproponowala swojemu partnerowi na wynos do pracy na lunch bo on z domu rzadko pracuje.
Partner zaaprobowal.
We czwartek zatem Sandra siegnela do lodówki po jajko, gdy dostrzegla pojemnik z risotto, którego jej Partner nie zabral, zapewne przez zapomnienie ze soba do pracy.
Nie wiele myslac, zlapala wiec to risotto, podgrzala i zjadla.
Ze smakiem.
Nie minela godzina, jak do domu wszedl jej Partner i po chwili zahuczal do niej z kuchni
"Gdzie jest mój lunch?!?"
Na co ona równie gromko odparla, ze zapomniala, ze mial pracowac z domu po poludniu, myslala ze zapomnial zabrac i mu zezarla.
Brawo Sandra.

Powiedziala nam, ze miala wyrzuty sumienia przez jakies 2 sekundy, bo bardzo jej ten kradziony lunch smakowal.

Dalej to bylo tak, ze przyszla moja omc-byla-szefowa (H) i pokazywala nam zdjatka swojego nowego szczeniaka jakiejs osobliwej rasy - krzyzówka miedzy cockerspanielem i pudlem chyba, nastepnie zabrala swoje manele i pobiegla na jakies spotkanie.
Po pewnym czasie - kolo poludnia Sandra zaczela latac po Akwarium i przerzucac manele swoje oraz cudze, mamroczac pod nosem.
Zapytana przez nas czego szuka odparla, ze karty wejsciowej do budynku bo ma isc z moja omc-byla-szefowa na spacer w przerwie i potrzebuje w tym celu swojej karty.

Zaczelismy sie rozgladac wraz z nia, ale nic to nie dalo wiec kolega z lewej zaproponowaj jej pozyczenie swojej karty, opowiadajac równoczesnie jak to latal i szukal swojej karty w domu rano przed wyjsciem, z pudelkiem salaty na lunch w jednym reku, a butelka mleka w drugiej rece i latalby tak do dzis gdyby w koncu sfrustrowany nie wrzasnal, wypuszczajac w ten sposób swoja karte z pyska.

Istne okulary Fadera-Hilarego (tzn Fader nie mam na imie Hilary tylko odstawil scene jak z wierszyka pare lat temu i od tamtej pory totalnie wierze, ze tak sie da).

Sandara przyjela oferte i pobiegla spotkac sie ze swoja wspólspacerowiczka.
Po chwili wraca obsmiana jak norka z dwoma kartami w reku - swoja i kolegi z lewej.
Oddala karte koledze i opowiada:
"Podchodze do H i jej opowiadam o moim dramacie z karta, patrze, a ona ma na szyi dwa naszyjniki z kartami, to sie jej pytam - H a czemu Ty masz dwie karty?? H zaskoczona zerka na popiersie, unosi jedna z nich, a to MOJA karta! To sie jej pytam oburzona - H, dlaczego Ty masz MOJA karte??"

Okazalo sie ze jak H byla u nas zaaferowana szczeniatkiem, niepomna, ze swoja karte ma na smyczy na szyi, zobaczylam na stole karte na takiej samej smyczy, wiec zlapala ja i wyszla, a nastepnie ja zalozyla i paradowala przez pare godzin w dwóch naszyjnych kartach.
Brawo H.

A na koniec dnia jako ta wisienka na torcie wystapila kolezanka L, która pracowala z nami do 27 wrzesnia i myslac ze zakonczymy do tego czasu projekt poszukala sobie nowej pracy w ramach Kolchozu i nas porzucila.
Ale ze sympatyczna to jej wybaczylismy.
Przybiegla zobaczyc sie z Sandra.
Juz w kurtce przybiegla bo po drodze do wyjscia wstapila.
Kurteczka miala nowa, bardzo przyjemna z gatunku tych z przedluzonym mankietem z softshella i dziurka na kciuka w tym mankiecie.
Rozmawiamy i skomplementowalam jej kurtke, a ona opowiada gdzie ja kupila, podwijajac do srodka te mankiety.
Zwrócilam uwage na ten makiet z kciukiem i ujawnilam go kolezance podziwiajac funkcyjnasc kurtki, a ona zaskoczona zagapila sie na mnie przez chwile, po czym zaczela sie smiac i mówi:
"No wiesz! A ja myslalam, ze to takie rekawy dlugie i ze widocznie ja mam krótkie rece, skoro mi siegaja do polowy dloni!"
Brawo L!

To co? Mentalna Krowa w natarciu?

Friday 4 October 2019

Kazdy ma takiego Syzyfa na jakiego zasluzyl - Scenki rodzajowe z Akwarium

Mamy problem.
Sluzbowo mamy.
Okazalo sie, ze taki jeden Proces-Rebeliant wyrwal sie po raz pierwszy na swobode i nabroil nam okropecznie.
Po dlugich calodziennych deliberacjach odkrylismy który to proces i co nabroil.
Malo tego, ze nabroil to na dodatek broil wciaz, bo duzo bylo do nabrojenia i jeszcze nie skonczyl.
Brojenie polegalo na tworzeniu nowych rekordów wplat.
Dla kazdej instancji polecenia zaplaty i zlecenia stalego.
Po dwa rekordy wplaty na kazde polecenie i zlecenie.
Mówimy o milionach rekordów wplat.
Deliberacje trwaly pare godzin i w koncu sie udalo wymózdzyc co trzeba zrobic zeby przestal broic, a nastepnie jak nadrobic to co juz sie popsulo.
Kolega on wspólwykonawcy zglosil, ze on sie zglasza na to nadrabianie i czym predzej je napoczal, inicjujac Proces 2.
Proces 2 mial za zadanie usuniecie polowy tych rekordów wplat - konkretnie dla wszystkich zlecen stalych, ale NIE polecen zaplaty.
Naprawianie mialo potrwac wiekszosc nocy wiec nastawilismy sie ze o poranku zaczniemy od nowa to co mialo byc robione dnia poprzedniego.
Nastepny ranek przyszedl a z nim grobowa iadomosc ze naprawianie trwa nadal i co gorsza konca nie widac.
Ten smutny stan rzeczy trwal do poludnia, kiedy okazalo sie, ze jakims cudem proces zaczal na nowo rozrabiac o poranku i nikt nie wie dlaczego, wiec okazalo sie ze:

Proces 2 pieczolowicie kasuje to co ma kasowac, a nowe inkarnacja Procesu-Rebelianta z poranka zasuwa cichcem za nim i tworzy nowe pary rekordów wplat.
I tak bez przerwy od 20 godzin.

Ukradzione z internetów
No cóz. Grecy mieli swojego Syzyfa, my mamy swojego.

Tez z Internetów - Syzyf 21 wieku.
Wspólwykonawca zbiorowo latal po Akwarium (na nasz koszt) rwac wlosy z glowu i nasuwajac mi wizje pozaru w burdelu, bo nikt nie umial pojac jak ten nowy Proces-Rebeliant sie wyrwal znowu spod kontroli i zaczal znowu rozrabiac na nowo, bo nikt go nie programowal na kolejny dzien.

Ja w tym czasie stracilam cale przedstawienie bo poszlam na hiszpanski, a jak wrócilam o 14tej to mnie kolega wykopal z akwarium i wezwal na strone i sprzedal najnowszego niusa.

Otóz w tym czasie co mnie nie bylo to kolega od wspólwykonawcy spojrzal przypadkiem na date przy tym procesie-rebeliancie i dotarlo do niego ze to wcale nie NOWY proces tylko to nadal ten wczorajszy jak broil tak broi kolejna dobe czyli nie ma co latac z podlysiala glowa tylko trzeba czym predzej wylaczyc pierwszego Rebelianta i pozwolic, zeby Proces 2 zakonczyl bieg.

I tak sie stalo, ale z naszego projektowego Syzyfa zasmiewam sie gorzko do dzis.
Bo akurat czas to pieniadz i nie jest to cos czego mamy w nadmiarze.

Wednesday 2 October 2019

Co sie odwlecze, czyli chyba przyszla faktura za brak przygód w sierpniu

W zasadzie nic dramatycznego, wiec chyba udalo sie opedzic temat drobnymi "kwotami" nerwów i frustracji, ale nie moglam przestac sie zastanawiac czy brak glupot i przypadlosci podczas wizyty gosci z Gdanska nie odbije sie na moim przyszlych wycieczkach.
Szczególnie, ze po tym jak odstawiwszy ich na terminal lotniskowy pomylilam zjazdy i zamiast na autostrade w szerokopojetym kierunku domu udalam sie z powrotem na ten sam terminal.
No i przyjechal gosc ze Stolycy, a raczej z L - moja kolezanka ze szkól podstawowych, z która nawiazalysmy kontakt 3 lata temu i dzieki której poznalam kolezanke, która przez pewien czas mieszkala w "caravanie" i okazalo sie ze chyba obawy byly poniekad sluszne.
Kolezanke odbieralam z Luton i umówilam sie, ze POCZEKA na terminalu na mój sygnal dymny, ze jestem (i gdzie jestem) lub ze zblizam sie do parkingu dlugoterminowego po czym dosiadzie autobusu na tenze parking.
Co prawda nabralam zlych przeczuc po tym jak napisala mi o poranku, ze jakby nie odbierala telefonu mam do niej dzwonic z mojej polskie komórki, na co nawet nie popukalam sie w glowe, bo juz sie rozpedzilam marnowac PLNy, skoro mam mase minut na polaczenia miedzynardowe z wsypowej komórki - no bo niby jak mam sobie te polska komórke na karte zasilic jak zuzyje te PLNy co je obecnie na niej mam??

No ale niektórzy rodacy stacjonujacy na Planecie Ojczystej wykazuje oslepiajaca wrecz krótkowzrocznosc wiec co poradzisz? Widac kolezanka, mimo doskonalego rocznika (mój, Smoczynskiej, czy Asi) równiez w ostatniej dekadzie na owa krótkowzrocznosc zapadla.

Juz poczatek byl niezly, bo wyjechalam z 10 minut pózniej niz planowalam, a po drodze udalo mi sie skrecic na niewlasciwym rondku w drodze na lotnisko, co tylko zwiekszylo opóznienie.
Wg nawidakcji, która nie zna najnowyszch dróg mialam byc 45 minut spózniona, ale stwierdzilam, w swietle ostatniego pobioru z Luton, ze samolot nawet jak sie nie spózni, to wymaga nieco czasu na rozladowanie i dostawe bagazy, a poza tym przecziez sie umówilam z kolezanka, ze POCZEKA na terminalu.
Jakies 35 minut od celu (wg mojej nawidakcji) zadzwonil telefon. Znaczy smochód zadzwonil.
Odebralam i z zaskoczeniem uslyszalam, ze kolezanka sie mnie pyta gdzie na nia czekam bo ona juz w autobusie na parking jedzie.
Nie zdzaylam sie nawet zirytowac bo przeciez miala POCZEKAC, ale nie omieszkalam sarkastycznei jej oznajmic, ze niech sobie robi co chce bo ja mam przed soba pól godziny jazdy, a ona miala poczekac na mój znak dymny ZANIM wsiadzie do autobusu.
Szczesliwie pogoda dopisywala, wiec opcja poczekania na parkingu na przystanku (jednym z wielu) nie wydawala mi sie szczególnie dobijajaca.
W okolice lotniska dotarlam znacznie szybciej niz w pól godziny bo jako rzeklam moja nawidakcja nie zna najnowszej trasy.
Kolezanke pobralam z przystanku, a nastepnie zostalam poinformowana, ze ona to jest raczej sluchawka, wiec zebym sie nie spodziewala rozmownosci.
Na takie dictum bylam gotowa wykopac ja z samochodu, bo jedno czego nie cierpie u pasazerów to pasywnych wymagan - nie dosc ze sie takeigo (taka) wiezie, to jeszcze se taki (taka) zyczy byc zabawiana rozmowa.
Szczesliwie jednak moje obawy byly plonne, bo okazalo sie, ze kolezanka tylko sie krygowala.

Do tego stopnia byly to plonne obawy, ze ostatniego dnia nad obiadem zagrozilam, ze jej te zupe wleje sila do gardla jesli sie nie zamknie i nie zacznie wioslowac.
Ale nie uprzedzajmy faktów.

W pewnym momencie, gdzies w 3/4 drogi - bo z Luton pojechalysmy od razy na Pólnoc, do naszej juz teraz wspólnej znajomej - tak mnie zagadala, ze przegapilam skret na mojej uparcie milczacej nawidakcji - nawidakcja zamilkla jakos w drodze z okolic Lindisfarne do Hornsea  na przelomie marca i kwietnia i milczy do tej pory, aczkolwiek z satelita sie juz laczy, wiec musze tylko pamietac, ze nie moge liczyc na werbalne wskazówki.

Przegapiony zjazdy byl jedynym na dystansie kilku mil wiec musialam jechac do kolejnego zjazdu i nieco zawrócic, ale kosztowalo nas to zaledwie jakies 5 minut, wiec nie bylo dramatu.
Zatrzymalysmy sie na popas, gdzies po drodze - i kolezanka wykazala zainteresowanie narodowa potrawa wyspy, mianowicie "Fish&chips". Nieco niespokojna o losy jej ukladu trawiennego przypomnialam, ze wlasnie wioze ja nad morze, wiec moze rybe z frytkami spozyje w miejscu po temu stosowniejszym, ale jak sie upiera spozywac ja na stacji serwisowej to prosze bardzo. Okazalo sie ze sie nie upierala.

Do celu dotarlysmy godzine pózniej niz wstepne szacunki, czyli calkiem znosnie biorac pod uwage opóznienia, których przy moich szacunkach nie bralam pod uwage.
Po weekendzie mialam wrócic do siebie i z racji sytuacji w Kolchozie nie chcialam tracic czasu, wiec postanowilam wracac bladym switem, aby zdazyc do pracy i w miare mozliwosci uniknac korków.
Niestety jak to zwykle bywa z takimi planami wyszlo mi to srednio - mianowicie panienki postanowily wybrac sie na spacer wieczorny i zostawily mnie w otwartym domu, nie biorac klucza, wiec nie moglam pójsc spac przed ich powrotem, co oznacza ze robudzilam sie dokumentnie jak przyszly i rzucly sie po chalupie jak nie powiem co i po czym, nastepnie gospodyni miala ciezki atak refluksu co objawialo sie wyjatkowo przerazajacym kaszlem, dopóki nie usnela czyli dobrze po 11stej wieczorem, nastepnie nie proszona wykonala mi radosnie pobudke o 30 minut wczesniej niz ja sobie planowala sie obudzic.
Czyli spalam jakies 3.5 godziny i wyjechalam 10 minut pózniej niz planowalam bo musialam byc towarzyska zamaist z zamknietymi oczami i kolderka w zebach stoczyc sie ze schodów prosto za kierownice.

NIGDY WIECEJ wczesnego startu jesli nie jestem we wlasnym domu.

No ale zaskakujaco, do pracy dotarlma PRAWIE nie spózniona.
Kolezanke mialam odebrac z Weston-s-Mare we czwartek po pracy.
Panienki mianowicie jechaly tam bo nasza gospodyni ma tam krewnych i zamierzala spedzic u nich weekend.
Po pracy udalam sie do domu, po nawidakcje, a takze odsapnac i przeczekac korki, co oznaczalo, ze dotre na miejsce blizej wieczora, przejme kolezanke metoda komandosów - w biegu (taki byl plan) - i przyjedziemy do mnie o takiej porze, ze pójde spac jak czlowiek (plan nieco spalil na panewce).
Panienki, od polowy drogi (mojej) pisaly do mnie jak szalone na mediach spolecznosciowych oraz smsy, ze juz prawie sa, juz sa, a mnie nie ma, ze mnie nie ma i gdzie ja jestem i dlaczego do cholery nie odpisuje.
A zdawac by sie moglo ze przynajmnie jedna z nich jest kierowca.
Eh.
Ja oczywiscie o tym wszystkim dowiedzialam sie jak do mnie w koncu jedna z nich zadzwonila z pelnym paniki i pretensji glosem, ze co sie dzieje i reszta jak wyzej.
No to odparlam dosc stoicko, ze jak jade to trudno mi równoczesnie surfowac po mediach spolecznosciowych, czytac i pisac smsy, a takze omijac skutecznie innych usytkowników dróg i ze jednak priorytetem sa dla mnei te dwie ostatnie rzeczy, a nie ich panika.
Oraz ze bede za 30 minut, o czym powinny wiedziec bo napisalam do nich przed wyjazdem, ze wyjezdzam i jakie bedzie mój ETA.
No ale to drobiazgi takie, prawie merkuryczne, wiec niegodne uwagi, szczególnie, ze mimo idioty na drodze powrotnej dotarlysmy do mnie wprawdzie pózniej niz przewidywal plan, ale bez wiekszych trudnosci.
Kolezanka na wstepie mi oznajmila, ze mimo pobytu nad morzem, na Fish&Chips sie nie zalapala, na co mnei zorbilo sie okropnie glupio w sobie bo zebym jej nie zniechecala to by se te narodowa potrawe spozyla, nawet jesli bylaby to jedyna potrawa spozyta w caly weekend, no ale juz trudno. Nie zjadla sobie tego Fish&Chips biedna.

Plan wizyty Kolezanki byl taki, ze wybierzemy sie do: Kamiennego Kregu, charytatywnego supersklepu, Kolezanka pozwiedza O, a jesli czas pozwoli to moze tez wybierzemy sie jeszcze gdzies.
Na to wszystko mialysmy 2 dni - piatek i sobote.
Czego nie przewidzialam to, ze Kolezanka wbrew zapewnieniom, ze wczesnie wstaje (miedzy 8ma a 9ta rano) wcale nie zamierza rzucac sie w wir akcji i na przyklad byc gotowa do wyjscia o 10tej.
To byl pierwszy dzien - piatek.
Otóz w piatek kolezanka obudzila mnie brzdakaniem kuchennym - które okazalo sie byc krojeniem pomidora na talerzu przy pomocy wyjatkowo tepego noza - takiego co sie nim smaruje maslo abo kroi gotowany ziemniak - wiec zagescilam ruchy i bylam gotowa do akcji gdy okazalo sie, ze po sniadaniu kolezanka wskoczyla jeszcze pod koldre na jakas godzinke.

Nie zeby mi to w czyms przeszkadzalo, ale tak jak z tym brakiem rozmownosci, okazalo sie ze to wczesne wstawania to byla troche sciema.

Wyjechalysmy zatem dopiero po 11stej, do Kamiennego Kregu dojechalysmy dobrze po 12stej.
Tlumów nawet nie bylo, ustawilysmy sie do okienka biletowego i tam troche mnie zatkalo bo katem okaz zobaczylam kwote wstepnego.

Otóz, jak zaczelam bywac w Kregu to ceny zaczynaly sie od 6 dukatów wyspowych. czyli tyle co nic. Bywal zatem dosc czesto.
Raz nawet w sniegu.
Pózniej teren wokolo zostal nieco inaczej zagospodarowany i cena poszla w góre, tak mniej wiecej dwukrotnie, ale to nadal bylo ok, bo parking zrobil sie elegancki, centrum informacyjne ciekawe, toalety praawie eleganckie i stnowczo czyste itp.
Taki uklad sil utrzymal sie jeszcze 3 lata temu kiedy przyjechali moi CO z Macia - aka Kuzynka.
Byl to chyba ostatni raz kiedy mialam okazje pójsc do Kregu.
Od tamtej pory owszem, spodziewalam sie podwyzki, ale nie TAKIEJ - jeszcze przy poprzednich gosciach - tych sierpniowych ogladalam cennik i ówczesne wejscie zdawalo mi sie jeszcze jakos do przelkniecia.
Otóz wejscie doroslego osobnika plasuje sie obecnie na wysokosci 23 dukatów.
Troche mi opadla szczeka, ale Kolezanka wygladala na niewzruszona, wiec opanowalam bezdech i wymienilam trzymany w garsci banknot na karte platnicza i bylam gotowa poswiecic sie dla dobra ogólu.
Dobrze jednak ze nie udalo mi sie opanowac okrzyku niedowierzania, bo okazalo sie ze kolezanka nie zwrócila uwagi na cene.
I tu musze oddac jej sprawiedliwosc - nieco przybladla, ale meznie gotowa byla isc dalej.
Ale nie mialam serca jej przyduszac bo i sama mnie przytkalo, wiec wyluszczylam, ze jesli nie czuje sie zdeterminowana to ja nie bede nalegac bo uwazam, ze przegieli pale - 15 to bym jeszcze zaplacilam, ale powyzej 20 za cos co sie nie robi piekniejsze, a przeciwnie - infrastrutkura sie starzeje to jest stanowczo przegiecie.
Zrobilysmy wiec tylko zakupy w sklepie z pamiatkami i nadal mocno rozczarowane porazka, udalysmy sie w kierunku planu B czyli Avebury, gdzie krag kamienny jest wiekszy i niewykluczone, ze starszy i na dodatek mozna podejsc do kamieni za darmo (no ok, za cene parkingu) i tak blisko ze nawet mozna je polizac.
Po drodze, sama juz glodna snulam przed Kolezanka ambitne plany, ze udamy sie w pierwszej kolejnosci do pubu bo maja tam dobre jedzenie i conajmniej dwa rodzaje zup (bo Kolezanka o zupie gledzila od poprzedneigo wieczoru) i tak tam fajnie i w ogóle.
Dojechalysmy pewnie tuz przed 14ta, ale do pubu dojscie zajelo nam tyle (sesje foto) ze dotarlysmy do baru celem zamówienie zarcia 14.14 i najnormalniej w swiecie odeslano mnie z kwitkiem.
Chociaz osoby tuz przede mna jeszcze zdolaly zlozyc zamówinie zywnosciowe.
Foch.
Czyli rozczarowanie numer Dwa i to tego samego popoludnia.

W zasadzie moglo by byc gorzej. Moglabym na przyklad pomyslec, ze dzis jest piatek.
Ukradzione z internetów.
Oglaszam zatem powszechnie ze na pub Czerwony Lew w Avesbury jestem obrazona smiertelnie i bardzo mozliwe, ze moja noga wiecej w nim nie postanie.

Jako grand finale wystapil srednio jadalny acz BARDZO goracy "pieróg" z ziemniakami skromni okraszonymi jakas padlina (chyba steak and ale pasty), ale dalej to juz bylo milo, bo sobie poczytalam ksiazke na powietrzu przy calkie mprzyjemnej pogodzie i prawie nie zmarzlam, podczas gdy Kolezanka obleciala dokola "mniejszy" krag kamienny.

Friday 23 August 2019

Przygody pewnej opony - czyli mRufa wpadla w panike

I wcale nie chodzi o te oponke na brzuchu, albowiem te nosze z duma, bo tak.
To juz raczej o brzuszek na oponie...

Ukradzione z internetów
Ale tez wlasciwie wcale nie jestem pewna czy chodzi mi wylacznie o opone samochodowa czy jednak o jedna z moich opon mózgowych, ale to pozostawie ocenie czytajacego.
O ile oprócz mnie, Bozenki i mojej kuzynki ktos to jeszcze czyta lol.
nadal ukradzione z internetów
Otóz rzecz sie dzieje tydzien temu.
Z malutkim haczykiem.
A konretnie jest wtorek w zeszlym tygodniu.
Mam na stanie jeszcze jeden dom z ogródkiem do opieki - drugi ogródek przezyl prawie bez strat w roslinnosci (jeden zlamany slonczenik i zwiedle sadzonki salaty), a i chomik przezyl i juz z 10 dni jak jest w lapkach Emu wiec jakby co nie moge byc juz niczemu winna ;).

Ogródek miesci sie okolo 30 minut jazdy ode mnie, a jakies 20 z Kolchozu.
Zostalam poproszona o okazjonalne podlewanie rzeczonego ogródka oraz roslinek w srodku domu. Domu nie kazali podlewac, ale i tak troche go podlewam, tak na wszelk iwypadek - jak juz tam dotre.
Przez pierwszy tydzien zbieralam sie jak sójka za morze, bo po poludniu ciagle zapowiadali deszcz, który chyba nie zostal o tym poinformowany bo jakos sie nie pojawial, az w koncu stracilam cierpliwosc i do siebie i do deszczu i prosto z Kolchozu pojechalam do tego ogródka.
Auto postawilam w zatoczce parkingowej, pod skosem i nieco pod górke - frontem nieco pod górke.
Okazalo sie, ze ogórdek podlewa sie bardzo latwo, wiec ogarnelam temat, zebrala plony w postaci pomidorków i zadowolona z siebie zaleglam w salonie przed telewizorem, zeby sie nieco odmózdzyc przy Big Bang Theory i pozrec te pomidorki.
Nieco przed 21wsza uznalam, ze czas udac sie do domu, wiec powylaczalam i pozamykalam wszystko, wyszlam z domu i udalam sie do zatoczki parkingowej po drugiej stronie ulicy do Czerwonej Blyskwicy. Zapakowalam manatki i ruszylam za kierownice.
Wzrok mój przyciagnela oponka prawa przednia, czyli od strony kierowcy, takim osobliwym wybrzuszeniem. Jakos nie pamietalam go wczesniej.
A stojac przodem pod górke to raczej sie spodziewalam wybrzuszonej tylnek opony, niz przedniej.
Zaniepokjona rzucilam sie macac opone, ale nic nie wymacalam.
Poniewaz od wieków przesladuje mnie zmora w postaci obaw na tle opon, to taka zaniepokojona wyjechalam wprawdzie z tej zatoczki parkingowej ale wsluchana w gibanie zawieszenia jak nie wiem co.
O, wiem! Jak nietoperze w swoje ultradzwieki.
Jakos tak dziwnie miekko i nierówno mi sie wszystko gibalo wiec czym predzej, nadal przed domem od ogródka, zatrzymalam sie pod najblizsza latarnia.
Glupio mi to wyszlo bo latarnia doskonale oswietlala mi lewe kola wiec po prawej stronie widziala dokladnie gówno.
Godzina byla juz po 21wszej, zmrok zapadal coraz glebszy i mnie sie wszystko w srodku skrecalo z niepewnosci i niepooju.
"Jechac? A jak to guma jednak i zejdzie mi powietrze gdzies na srodku drogi, albo co gorsza na rondo-wiadukcie? No to co ze mam pomoc drogowa wykupiona? Ile bede tkwila po nocy utknieta zanim do mnie przyjada? Hu*, nie ryzykuje."
Itym postanowieniem, wepcnieta d osamochodu, wycofalam sie z portoem do zatoczki, tym razem tylem do przodu, prznioslam manele do samochodu z zaprzyjaznionego ogródka (bo i tak nim jezdzilam na lotnisko i z powrotem jako wynajeta kierownica), wyprowadzilam auto z podjazdu, a soim zajelam ów podjazd i pojechalam do domu cudzym ,z mocnym postanowienie, ze na drugi dzien w porze lunchu, czyli w srodku dnia podjade i odbadalm sprawe.
Drugi dzien przyniósl sturgi deszczu.
Tak po dokladnym poldnaiu ogródka to nastapilo.
No to nie pojechalam, ale poczynilam mocne postanowienie, ze pojade w kolejny dzien.
Pozyczono mi równiez pompke typu kompresor czyli elektryczna.
Sprawdzilam nawet jakie jest zalecane cisnienie w kolach w moim modelu auta i tylko nie pamietalam jakie mam opony wiec usrednilam zalecana wartosc, biorac pod uwage wszytkie warianty oponowe.
Jezdze wiec juz drugi dzien cudzym autem, troche w nerwach bo niby mi wolno, ale wyspowe ubepieczenia sa troche dziwne, a poza tym ten cudzy samochód mi nie odpowiada.
Czwartek wieczór - dostalam sms. Od mojego "brother from another mother" czyli Urosza.
Czy jedzisz jutro do pracy? bo jak tak to czy moge sie z Toba zabrac, ale tylko w jedna strone -powrotna.
Co odczytalam najpierw jako "Potrzebuje taksi na jutro" i odparla ze nie ma sprawy tylko w drodze powrtoenj moze byc z objazdem jesli Ci to nie przeszkadza.
Po chwili dotarlo do mnie, ze on chce tylk w jedna strone i zmyslilam sobie ze tylko rano, wiec czym predzej dodalam
"A - tylko w jedna strone - to nie ma sprawy!"
Az w koncu przeczytalam dokladnie co bylo napisane i wyklarowalam, ze opcje sa dwie - albo kolo 5tej powrót jesli sie wyrwe z pracy w ciagu dnia na kontrole opony, a jak nie to ten objazd.
We czwartek kolo 11tej do akwarium wchodzi Urosz i pyta co sie stalo.
No to mu klaruje cala hostoria o potencjalnie kulawym samochodzie Shrodingera, który moze jest a moze nie jest kulawy i nie wiem jak bardzo, dopiero jak zobacze to sie dowiem.
Znowu w ciagu dnia nie pojechalam mimo, ze nawet hiszpanski odwolalam, bo po prostu zabraklo mi dnia, wiec Urosz zadeklarowal chec sluzenia meskim ramieniem, a koledzy moim akwarysci obsmiali sie jak norki wrózac mu, ze musi sobie zmieni imie na "Jack" (jack=podnosnik), bo nie bylam pewna czy w obecnym aucie takowy posiadam - okazalo sie ze posiadam wiec nie musi.
Pojechalismy.
Bylo okolo 5.30 jakesmy dotarli do B na wysokosci warsztatu samochodowego, albowiem bylo troche korków jak to zwykle w godzinach szczytu, nawet w wakacje i zazartowalam sobie, ze w razie draki i tak do 18tej pewnie nie zdazymy, zeby do tego warsztatu moje auto lub chociaz kolo dowiezc.
Dojechalismy pod dom z ogródkiem, ja w nerwach prawie bezdechu ostatnia mile jade, podjezdzam pod dom, mijam podjazd z moim samochodem i mijajac go rzucam mu ukradkowe spojrzenia na praw przednia lape... a ona stoi w lepszej prawie formie niz jak ja we wtorek porzucilam.
zbaranial, prawie przegapilam miejsc postojowe, ale jednak w nie trafiam, wypryskuje z auta z okrzykiem o charakterze budowlanym, i biegne przyjrzec sie tej cholerze dokladniej, a za mna znacznie stateczniej podaza Urosz.
Po dokladnych ogledzinach Urosz przyznal mi, ze opona istonie ma nieco brzuszka z boku, co mnie uspokoilo bo zaczynalam miec obawy ze jesli nie samochodwa to przynajmnie mózgowa opona mi sie skapcanila, ale jesli jestem pewna, ze nie jest on wiekszy niz 2 dni temu to moze zmierzmy jej cisnienie i podpompujmy bo cokolwiek jej jest, raczej jezdzic na niej moge.
Na ot dictum czym predzej przynioslam nasze manele i kompresor z pozyczonego auta, manele wbilam w mój bagaznik, a pompke podlaczylam do zapalniczki, wlaczyla msilnik i zaczelismy pompowanie.
Halasu bylo jak podczas bombardowania Monachium, a niedowierzanie Urosza, ze takie male-bele-co jest w stanie napompowac cokolwiek zamienilo sie w zachwyt.
Pompowalismy wiec az w koncu Urosz zadal pytanie miesiaca - to jakie cisnienie jest potrzebne??
Zdradzilam mu zapamietana wartosc usredniona, on ja zaokraglil po kawalersku, zakonczylismy pompowanie, opona bez brzuszka, a mnei cos tknelo...
"Ty, a wez sprawdz to cisnienie rekomendowane, co? Bo mam troche obaw czy czegos nie spitolilam.
Urosz, czlowie-dusza i bardzo cierpliwy, co zawdziecza Polowicy, sprawdzil i potwierdzil moje obawy - kawalerskie zaokraglenie byla stanowczo za duze.
Wlaczylam zatem znowu silnik, pomke do zapalniczki i tym razem zmierzylismy cisnienie porzadnie, spuscilismy nadmiar i....
Opona dostala z powrotem tego samego brzuszka co poprzednio. No moze nie calkiem takiego, ale prawie takiego.
Czyli cisnienie w oponie bylo praktycznie doskonale przed cala ta operacja.

bez zmian, kradne z internetów
Wniosek - okulala, a moze raczej wybrzuszyla sie chyba moja opona mógowa, a nie ta samochodowa.

Podsumowanie - bo to nie byl koniec.

W piatek juz wlasnym autem pojechalam do pracy, wizualnie sprawdzajac opone co pare godzin. Przyszla pora wyjscia do domu i ruszylam, ale zjechalam predziutko na stacje beznynowa bo mi sie zaczely opary konczyc. Zatankowalam, poszlam zpalacic, wychodze ze stacji i z przerazeniem widze, jak brzuszek na oponi sie powiekszyl.
QRRRRRRrrrrr zapial, pies zaszczekal.
Naplulam sobie na poczekaniu w brode, ze ten kompresor co juz mialam w koszyku w sklepie internetowym jednak nei zostal zamówiony bo bym na dniach go dostala i prawie zamarlam.
I co teraz?
No nic, jade do domu tam przynajmniem pozycze pompke od kogos znajomego. Urosz jest do wtorku, a od soboty bedzie kolezanka A.
Pojechalam do domu, wysiadlam no moim podjezdzie i...
...opona wygladala normalnie, prawie bez nijakiego wybrzuszenia.

CBDU.

Monday 12 August 2019

Bunt Robotów, czyli wady i zalety posiadania robo-odkurzacza - zaslyszane

Ciagle nie mam czasu na poopowiadanie moich przypadków, albowiem moje opowiesci maja tendencje do dluzyzny, co przeklada sie tez na ilosc czasu potrzebna do spisania.
Ale wlasnie zaslyszalam cos pieknego i musze sie tym podzielic.

Otóz jeden z pracowych znajomych osobników (ten sam co mi sprzedal Paint it Black) opowiadal nam przypadek ze swojego urlopu, który odbywal sie w minionym tygodniu.

A zaczelo sie od tego, ze powiedzial nam iz byl to urlop bardzo udany, acz z jedna chmura, wprawdzie nie taka jak chumra z urlopu zeszlorocznego Stu, który zdewastowal sobie samochód w drodze powrotnej z Francji, po kilku tygodniach urlopu tamze, ale mimo wszystko dosc zaskakujaca chmura.
Otóz wyjezdzajac z Belfastu, gdzie obecnie mieszka, jakims cudem zostawili z córka otwarte drzwi do domu. Ale nie ze tylko nie zakluczone. Calkiem rozwarte.
(Co wcale mnie nie zszokowalo bo tak Faderu jak i mnie zdazylo sie nie zamknac garazu - Faderu z wlasnym autem w srodku, a mnie pustego garazu, wiec tego, nie dziwi nic.)
Czas owego dnia plynal i w pewnym momencie robo-odkurzacz, który zaprogramowany na kurs poranny, nie napotkawszy przeszkody, wyszedl z domu, zaczal odkurzac podjazd.

Zaniepokojny sasiad widzac robota szalejacego na podjezdzie, podszedl do domu i odkryl, ze dom ma otwarte drzwi.

Belfast to jednak nie sielska prowincja gdzie sie drzwi zostawia niezamkniete, a juz na pewne nie otwarte na osciez, wiec sasiad zadzwonil do znajomego osobnika i poinformowal go o buncie robotów.
A raczej ucieczce Robota.

Ukradzione z internetów
Znajomy osobnik natychmiast zadzwonil do wlasciciela domu, z prosba o dokonanie zamkniecia drzwi na klucz, w jego imieniu, ale poniewaz mu nie ufal - temu wlascicielwi i obawial sie (znajomy), ze drzwi do domu pozostana otwarte przez dajmy na to 3 dni, to w efekcie, nastepnego dnia bladym switem, wrócil do Belfastu - z Westport, celem sprawdzenia osobiscie.
To zywo przypomnialo mi moje wlasne przezycie, ktore zaowocowalo maratonem Edynburg/O/Edynburg, w 13 godzin (z przerwa na sprawdzenie czy piekarnik jest wylaczony, tankowaniami oraz zakupami zywnosciowymi, dla uwieznionych na odludziu pod Edynburgiem Smoków, którzy spedzali urlop), a o którym nie wiem czy opowiadalam, wiec nie bedzie detali.
Znajomy osobnik z podziwem zaobserwowal jak czysty ma obecnie podjazd, zastanowil sei czy robot usilowal mu cos w ten sposób zakomunikowac i zanim zakluczyl drzwi i wrócil do córki siedzacej w Westport, zobaczyl sie jeszcze z uczynnym sasiadem i pobral od niego swój robo-odkurzacz.
Tak, ze chociaz czasem robot straszy koty, to ma tez swoje zalety.
Ale co o tym mysle to widze tego robota z jednym wylupiastym okiem (mial dwa, ale jedno mu odpadlo na sluzbie i prawdopodobnie dostalo przez niego wciagniete), radosnie popylajacego ulica kursem pijanego lumpa.