Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 8 April 2019

Niszczyciel ma towarzystwo.

Po dwóch dniach obserwacji pasywnej doszlam do wniosku ze dopadlo nas cos co Urosz okreslil syndromem "Mentalna Krowa".
Poniewaz dopadlo nie tylko mnie to uznalam, ze nie bede rozdymac i tak juz poteznego ego mojego Niszczyciela zwalajac nan odpowiedzialnosc i poszukam winnych gdzies w eterze.
A zanim to zrobie to opowiem o wydarzeniach, które zaobserwowalam i które robocza przypiszemy owej Mentalnej Krowie.
ukradzione z internetów
Otóz we ubiegly wtorek w naszym zastepczym biurze pojawil sie mój partner in crime (znaczy nie, ze mój partner zyciowy tylko koncertowy) - Stu - który od pewnego czasu, ze mna tez pracuje (a jego polowica dla odmiany juz nie pracuje ze mna - czyli uklad sil nie ulegl zachwianiu).
Przyjechal do nas nie wiem po co, bo specjalnie nie dzialo sie nic co wymagalo jego obecnosci, ale widac mial dosc pracy z domu w samotnosci i postanowil sie przewietrzyc.
Ponizszy przypadek to zarazem swietlany przyklad dlaczego praca w domu szczególnie dlugoterminowa jest szkodliwa!
Przyjechal do nas na dajmy na to 8.50. pozostal w obiekcie do powiedzmy 11.40, nastepnie udal sie do kolejnej siedziby tymczasowej na spotkanie, a po drodze skoczyl w bok w jeszcze innej siedzibie tymaczasowej aby odwiedzic swoich pracowników bezposrednio podleglych. Tym samym zniknal wszystkim z horyzontu, bo jego laptop stracil zdolnosci bezprzewodowe.
Okolo 12.40 kolega akwaryjny P napisal do mnie pytanie:
"mRufa, czy Stu od Was juz wyjechal i jesli tak to czy wiesz gdzie sie udal i czy do nas?"
Odparlam beztrosko, ze owszem, porzucil nas niegodnych celem udania sie do nich, acz po drodze do nich mial gdzies wstapic.
"Acha" odparl P
"A czy wiesz gdzie mial wstapic? Bo 10 osób czeka na niego tu ze mna na spotkanie"
Tu troche sie sploszylam i popytalam wokolo i odparlam, ze chyba (bosmy nie byli pewni na 100% czy) zajrzec do swojego zespolu.
Dodam ze Stu jest u nas "product ownerem" czyli chyba "kierownikiem produktu" po naszemu i zarazem ma kompleks tyrana, wiec nic bez niego o nim.
Sploszenie udzielilo sie szerszemu gronu, wiec jak okolo 13.05 dostalam od P wiadomosc, ze juz sie zguba odnalazl, westchnienie ulgi wybrzuszylo szyby w tymczasowej siedzibie.
Otóz wkroczyl Stu na sale i radosnie sie usprawiedzliwil "Sorry za spóznienie - parkowalem samochów dluzej niz zwykle"
I z ogromny zaskoczeniem uslyszal wyrzut
"Ale przez pól godziny??"
Albowiem Stu byl swiecie przekonany, ze spotkanie sie zaczynal wlasnie 5 minut temu czyli o 13tej.
W sumie to i tak nie najgorzej bo mógl wkroczyc radosnie z godzinnym opóznieniem w swietle zmiany czasu na letni.
(co zreszta w wydaniu jesiennym spotkalo mnie kilka razy)
We srode o poranku juz tez zaczelo sie niezle albowiem nie bylo nikogo z regularnych pracowników isntytucji, tylko my - znaczy przygarnieci po-powodziowi uchodzcy z Kolchozu.
Co oznacza, ze jak zajechalam sobie radosnie o 8.10 pod wejscie dla pracowników czekal jeden koles od nas z mocno nadeta mina i przywital mnie slowami "czy zmienil sie kod wejsciowy?" i dopiero jak odparlam, ze nie, ale pewnie budynek jeszcze zamkniety dodal po namysle, ze "Dziendobry".
Dalej to rozbroilam alarm i otworzylam budynek (w odwrotnej kolejnosci), a po okolo 10 minutach napadla na mnie jakas osoba plci zenskiej, w polarku instytucji w której goscinnie i zastepczo urzedujemy i rzucila sie na mnie epatujac kluczem.
"Co ja mam zrobic z tym kluczem jak budynek byl otwarty?"
"Odlozyc go tam skad go wzielas?" odparlam niezbyt przytomnie, ale jednak trafnie.
"Bo to mój pierwszy dzien tu i ja nic nie wiem i co ja mam zrobic?"
Wyjasnilam jej zatem juz nieco przytomniej, ze ja jej nie odpowiem na te pytania, bo ja tu nawet nie sprzatam (tylko tyle co po sobie), a co dopiero wiedziec co ONA ma robic.
Zamachala mi zatem trzymana w reku kartka (w kratke!!*) z nagryzmolonymi instrukcjami.
Istotnie byly tam instrukcje jak wejsc do budynku.
W tym kod wejsciowy do wejscia dla pracowników.
No i fakt ze weszla tez o czyms swiadczyl.
Pomoglam jej namierzyc sale gdzie miala prowadic szkolenia, co bylo latwo, bo w budynku sa sale DWIE.
I poszlam w cholere, znaczy do naszego pokoju.
Dlugo sobie tam nie posiedzialam bo osoba nadala mnie znowu pytajac gdzie jest storage cupboard (szafka magazynowa w luuuznym przekladzie).
A co ja kurde prorok? powinnam odwarknac, ale zamiast tego uczynnie (tfu jego mac) pokazalam jej sejf w "naszym" pokoju, stationary storage (schowek papierniczy), szafke z "barkiem" szkoleniowym - bez ekscytacji - kawa, herbata, goraca czekolada, zero pradu.
Wszystko to nadaremno, bo miala to byc szafka z kodem na wejsciu i zasobami szkoleniowych materialów.
Juz zaczynalam tracic cierpliwosc gdy zaczal wydzwaniac wideofon na co ona spojrzala na mnie wyczekujaco.
Powiedzialam, ze ja nie otwieram drzwi, bo ja tu nie pracuje.
Powiedzialam jej tez, ze byc moze na dole cos jest i zeszla mz nia na ten dól.
Tam ona dotala ataku histerii bo nie wiem jak inaczej nazwac to podskoki i pokwikiwanie, bo okazalo sie, ze po pierwsze dzwonia uczestnicy jej szkolenia, a po drugie jest tam pudlo, w którym wg niej sa materialy na szkolenie.
Po czym ucieklam do pokoju porzucajac ja na dole w tlumie jakichs bab i w stanie tej histerii i z obserwacja, ze ona chyba przy nadziei ta histeryczka.
Minelo pewnie kolejne 10 minut i zaczal wydzwaniac wideofon.
Jak szalony dzwonil.
Koles w pokoju przez caly czas siedzial jak grzyb.
Czy mówilam ze za nim nie przepadam?
No to teraz jeszcze bardziej nie przepadam.
Dzwoni i dzwoni.
Histeryczka, która powinna byla otwierac drzwi i wpuszczac swoich kursantów gdzie znikla.
Wytrzymalam ile moglam to dzwonienie, ale w koncu wkurzona wyszlam z pokoju popatrzec na ekran i zglupialam, bo wyszlo mi ze pod wideofonem stoi ta histryczka.
Zajrzalam do salki, gdzie tkwili te baby i zapytalam gdzie zniknela ta histeryczka.
A one do mnie, ze jej tu nie ma.
Nie dalam rady sie opanowac i odwarknelam
"Tyle to ja widze. Ale gdzie?"
A nie tego to one nie wiedza.
Zeszlam zatem na dól i wpuscilam histeryczke wraz z tlumem kursantów, która na mój widok zaczela sie glaskac po brzuchu upewniajac mnie w swej brzemiennosci.
Nie przeszkodzilo mi to zapytac sie i jej jadowicie, czy sie zatrzasnela na zewnatrz.
Odparla, ze kod nie dziala.
Nie miala czasu jej wyjasniac ze jest nie tylko histeryczka, ale mentalna oferma albowiem raz juz wlazla i dzialal, wiec jak teraz nie zadzialal to niewatpliwie dlatego, ze wbila zly kod.
Porzucilam ja i juz mocno poirytowana wrócilam do pokoju ze slowami
"Czy ja mam Informacja turystyczna na czole napisane?"
I przestalam zwracac uwage na ludzi.
Wszystkich ludzi.
Histeryczka przyleciala jeszcze raz, ale szczesliwie musialam udac sie na spotkanie telekonferencyjne i uczciwie, acz zgryzliwie powiedzialam jej, ze ja tu nie pracuje, nic nie wiem, nikogo nie znam i w ogóle zarobiona jestem.
Usilowala epatowac brzemiennoscia, ale tylko mnie to rozjuszylo, bo co to do cholery niby jest - ulomnosc?
W koncu wideofon sie troche odczepil, a ja zaglebilam sie w meandrach zawodowych i telekonferencyjnych.
Az do okolo 10.40, kiedy ktos popieprzyl wiaderko z internetem.
I nasza trójka (bo dolaczyla jeszcze jedna kolezanka) zostala odcieta od spotkan, w których uczestniczylismy.
W desperacji odpalilam swoja komórke w trybie hotspot i polaczylam sie z tym cholernym spotkaniem, ale nie bylo to rozwiazanie na dluzsza mete, wiec - UWAGA - pojechalam do domu po ten dynks do internetu mobilnego co mi go kupili Lochowi decydencie po trzech tygodniach.
Dygresja - internetu dalej nie ma, a na gwizdku pracuja od wczoraj po cztery osoby - swietny wynalazek ;)
Nadejszlo popoludnie i moja ostatnia rozmowa zdalna.
Z powiedzmy ze laska, która uwaza sie za szefowa.
Moja. Acz nie jest i doskonale o tym wie, ale co jej szkodzi uwazac.
Rozmawiamy.
Do pokoju wparowuje wielkie chlopisko i huczacy glosem melduje, ze pode drzwiami jest kurier i co my na to.
A tak sie sklada ze dzien wczesniej jeden z instytucyjnych tubylców poprosil nas, ze jakbysmy zauwazyli kuriera paczkowatego, zeby przyjac dostawe.
Z osób co przy tym byly jestem ja i kolezanka, ale kolezanka ani drgnie.
Znaczy albo wypiera, albo w ogóle poprzedniego dnia nie zakonotowala.
A mnie sie wlasnie przypomnialo i podnioslo mnie z miejsca - otóz skoro przygarneli nas, za darmo to jak prosza o cos to cholerajasnapsiakrew - no mówiac krótko, podnioslo mnie.
Poszlam na dól, zalatwilam odbiór i z wielka satysfakcja dobrze wypelnionego zobowiazania wracam na góre.
W polowie schodów wmurowalo mnie.
Ranygorzkie przesz ja bylam w trakcie rozmowy!
Co ja zrobilam?
Czy ja cos w ogóle powiedzialam?
Chyba nie?
W trakcie rozmowy, bez slowa wyjasnienia wstala i wyszlam.
Pal licho, ze ona se wyobraza, ze szefuje (bo nie szefuje), ale jak to dobrze, ze to tylko ona, a nie ktos od wspólwykonawcy.
I tu bylaby by kurtyna, gdyby nie nastepczyni ksieznej Heleny (czytaj niemienckiej reprezentantki pokolenia Millenialsów) - L.
L jest Wloszka i niby tylko 2 lata starsza od ksieznej, ale reprezentuje zupelnie inna szkole i zupelnie dobrowolnie zaproponowalam jej podwózke do autobusu.
Zeby nie bylo - moglabym i do domu, ale nie bylo zyczenia, a do autobusu ma 15 minut kopytkowania, a padal deszcz, wiec zaoferowalam, ze jak bedziemy wychodzic o podobnej porze to smialo moze sie ze mna zabrac.
L reflektowala i w koncu - czyli okolo 17.30 wyszlysmy z budynku.
Mam wrazenie, ze musialam zaalarmowac budynek wiec zostawalam nieco w tyle i trafil mi sie widok piekny - mianowicie kolezanka L jak przecinak popedzila do mojego auta i jak tylko odblokowalam drzwiczki zaczela pakowac mi sie za kierownice.
Kompletnie nie widzac tejze rzecz jasna.
Korcilo mnie poczekac i zobaczyc co zrobi, jak sie zorientuje ze nie moze upchnac plecaka pod nogami, bo ma przeszkode w postacie steru, ale zlitowalam sie i zanim zdazyla wsiasc w pelni zapytalam z bezdenna ciekawoscia:
"A gdzie Ty uwazasz, ze pojedziesz bez kluczyków?"
L zamarla, co w pólsiadzie, czesciowo w autcie, czesciowo poza nim jest sztuka sama w sobie, a nastepnie wyprysnela jak z katapulty i zaczela sie strasznei smiac.
Ja zreszta tez, bo od razu mi sie przypomniala analogiczna sytuacja sprzed kilku lat jak to wsiadlam o poranku do Faderowego czolgu i sie ciezko przestraszylam bo mi ktos kierownice ukradl - bo wsiadlam do czolgu jak do Czerwonej Strzaly.
Kierownice oczywiscie znalazlam, ale chwile sobie posiedzialam zanim przed nia zasiadlam, kontemplujac czy podróz jaka mam przed soba to na pewno taki dobry pomysl w owym dniu.
W pierwszej chwili to w ogóle myslalam, ze ona z rozpedu wsiadla do auta po wlosku, ale nie - podobno w ubieglym roku czesto jezdzila auten na Cyprze, a tam sie jezdzilo jak na Wyspie.

Ukradzione z internetów
I ta atrakcja zakonczyl sie dwudniowy maraton Mentalnej Krowy na wystepach goscinnych.

-----
*papier w kratke na Wyspie jest rzadszym fenomenem niz Aurora Borealis w Strzebrzeszynie