Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 28 January 2019

W oku cyklona Niszczyciel, tylko mRufa zachowuje zimna krew

Otóz najnormalniej w swiecie pod koniec ubieglego tygodnia Niszczyciel zamienil sie w cyklon, a ja tkwilam w jego centrum. A jak wiadomo w oku cyklonu (a moza cyklona??) jest cisza.
ukradzione z internetów
I tak w piatek póznym popoludniem, cos nam sie stalo w internet.
A konkretnie w Kolchozowe fifirifi.
Na poczatku nawet nie zauwazylam, ale kolezanka zza przepierzenia z regularnoscia zegarka z  kukulka dopytywala czy u nas tez. W koncu nie wytrzymalam i pytaniem odparlam, ze czy on na kablu czy na wifi. Otóz na wifi. Troche mnie to zaskcozylo, acz nie az ak jak zwykle zima drogowców, bo ja tez na wifi i jakos nie widze problemów, ale poradzilam, zeby moze se wetknela w laptopa kabel.
Kolezanka z powatpiewaniem rozejrzala sie wokolo...

...a mnie porazilo wspomnienie.
pare lat temu moja kolezanka Kot, która wlasnie od 10 dni jest dezerterem Kolchozowym, poskarzyla mi sie ze po zmianie biurek nie dziala jej internet. Zdalnie wyeliminowalam takie rzecz jak ogólna awaria i zapytalam sie jej czy aby na pewno ma podlaczony kabel sieciowy, bo pracowala wówcza na PC, czyli kompjuterze stacjonarnym.
Ona odparla ze nie wie i ze jak ma sprawdzic.
No jej mowie zeby zajrzala na plecki komputerowi i powiedziala mi jakie widzi kable.
Kolezanka po chwili rzekla.
"Tam nie ma zadnych kabli."
Wprowadzajac mnie tym w stupor, bo:
a) jako, ze niezwyklam sie juz niczemu dziwic od kilkunastu lat to organizm odzwyczail sie do tego uczucia
b) jako zywo, az takiej technologii po Kolchozie sie nie spodziewalam - BEZPRZEWODOWE Pecety!!
Przelamawszy stupor odparlam "nie ruszaj sie, ide z odsiecza", wbilam aparat tlenowy i pogalopowalam na Poddasze (bo tam telnu maja malo).
Podeszlam z szacunkiem do tego domniemanego cudu techniki - BEZPRZEWODOWY Pecet!!, zajrzalam mu na plecki, a tam kabluff jak mrufkuff.
Pokazuje zatem Kocie te platanine okablowania i pytam zgryzliwie "No cables??"
A ona zaskoczona "a to ty mi tyl kazalas ogladac??" no to pokazuje jak krowie na rowie, ze tak wlasnie zalecilam, a ona speszona "oooo, nie zauwazylam".
I tak to mój zachwyt potencjalna nowoscia technologiczna zostal skopany po oczach.

...z rezerwa wziela jakis kabel do raczki i wrazila go w maszynerie.
Katem oka mignelo mi, ze byl to kabel czarny, ale zostal wetkniety zanim zdazylam zaoponowac, wiec po okolo 2 minutach zapytalam zaintrygowana (bo jak slowo daje kable sieciowe mamy w roznych kolorach w Kolchozie, ale jako zywo, czarnych akurat nie, co sugerowalo, ze kolezanka potencjalnie wrazila kabel USB i tylko bylam ciekawa czy wetknela go w gniazdko sieciowe, czy jednak nie):
"I co?? pomoglo??"
Ale niespodzianek technologicznych nie bylo:
"Nie, dalej jest kiepski"
Wstala zatem i poszlam za przepierzenie.
Opanowalam rechot na tyle dlugo, aby smiertelnie powaznie powiedziec:
"Nic dziwnego - podlaczylas sie do klawiatury sasiada."
Po opanowaniu rechotu i namierzeniu kabla sieciowego udalo nam sie opanowac trudnosci sieciowe.

Pod koniec dnia umówiona bylam na plywanie z zona Jase'a. Co prawda z jakiegos powodu uwazala ona, ze ja siedzac przy wyjsciu z budynku, po nie przyjde w kazamaty Lochów i czekala spokojnie przy biurka ignorujac zegar wielkosci krowy na sciane przed nia, wiec i ja czekalam na nia dluzsza chwile, ale jednak udalo nam sie opuscic budynek.
Ale nie do konca w harmonii, bo kolezanka zapytala jak jedziemy, na co odparlam, ze mozliwosci jest wiele - moje auto, jej auto, kazdy sobie.
Tu chyba przesadzilam, bo nadmiar opcji oglupil kolezanke i stwierdzila, ze jedzmy osobno, to ona nie bedzie musiala wracac pod prace, zeby mnie odwiezc.
Mnie bylo objetne, wiec sie zgodzilam, dopóki nie okaalo sie ze ona do samochodu bedzie szla przez bezdroza i krzaczory, do sasiedniej wsi (czytaj "na parking sasiedniego budynku"), wiec stracilam cieprliwosc, zlapalm ja za chabety i wbilam przemoca w mój samochód, który stal pod nosem - inaczej byla szansa, ze kolezanka w ogóle nie dotrze na basen.
Pojechalysmy, cala droge o czyms gledzac i na miejscu zameldowalam facetowi z obslugi, ze chcialbym zarejestrowac samochód w systemie parkingowym (bo to sie robi za kazda wizyta).
Facet na recepcji odparl, ze oczywiscie.
A na to kolezanka, ze czy ona tez moze?
Ja zbaranialam, bo przesz jechala w moim, to po co?
Ale nim zdazylam otrzasnac zbaranienie Facet zgodnie odparl, ze oczywiscie, ze moze.
Tu juz ogarnelam zmysly i zapytalam jej wciaz nieco oslupiala:
"Ale przeciez nie masz tu samochodu??"
Facet dostal ataku smiechu, ja za nim, a kolezanka po chwili plasnela dlonia w czolo i dolaczyla do smiechu.
Dosc dlugo usilowala dociec dlaczego uwazala, ze tez powinna swój samochód zarejestrowac na parkowanie.

Nie byl to koniec, ale spokojnie ja na tym zakoncze, bo o facecie na basenie w przeswitujacych (mokrych) szortach pisac jednak nie bede, wystarczy, ze ja zobaczylam tego czego widziec nie chcialam, ani nawet o tym, ze mi ktos zajumal recznik nie napisze (nie mój byl - sluzbowy bo tam przydzielaja).

Friday 18 January 2019

Potop w Kolchozie, Forking i dramaty kuchennie, czyli Niszczyciel nic nie ustepuje.

Mój telefon, który zdobywalam z przygodami ma jedna zasadnicza wade - mianowicie w klawiaturze dotykowej nie mozna wylaczyc autokorekty. Rzadko korzystam z dotykowej, ale czasem jak chce wyslac tylko krotkie zdanie albo slowo w odpowiedzi to mi sie nie kalkuluje aktywowac miecza swietlnego i pukam pazura po ekranie.
Pól biedy jak pukam w lokalnym narzeczu, bo najwyzej zbyt kreatywna literówka daje osobliwy efekt, ale jak pukam po polsku to kamikadzeboskiwiatrniemazmiluj.
To juz lepiej bylo nie miec klawiatury i móc wylaczac autokorekte w poprzednim telefonie, którego niecierpialam, bo przynajmniej odpowiadalam za wylacznie wlasne potkniecia.
Obecnie potrafie z roztargnieniem napisac cala wiadomosc typu:
"Ciesze sie bardzo ze doszlo i dziecko zadowolone" wyglada tak:
"Viewed die hard on ze dwonload I disclose zadowolone."
No spalic sie ze wstydu to malo...
Tak, ze macie panstwo obraz sytuacji.
Zwykle w ostatniej chwili udaje mi sie przechwycic takiego baboka i mieczem swietlnym powycinac i ponaprawiac, ale czasem udaje mie sie nie bardzo i tak na przyklad na poczatku tygodnia wyslalam do kolezanki maila zatytulowanego...
Forking ;) 
Dostrzeglam to dzis jak odebralam i odpisywalam na jej odzew. Mialo byc w tytule, ze
"Fotki ;)"
Owszem moglo byc gorzej, ale nie az tak duzo gorzej jesli ktos zna wszystkie teg oslowa znaczenia.
Ech.
Ale no do cholery ciezkiej, niechby sie w koncu ogarneli i przestali uwazac uzytkowników za debili i pozwolili opcje autokorekty wylaczac.
To byl poczatek.

Dalej to poszlam do kuchni i tez zrobilo sie ciekawie.

Po bardzo udanym kulinarnie poprzednim tygodniu, a nawet 4rech postanowilam, ze bede sobie do pracy nosila wlasne pozywienie.
W poniedzialek mianowicie wymozdzylam sobie ziemniaki z koperkiem, zeby do pracy na lunch zabrac. wprawdzie kefiru nie kupilam ale micha kartoszki z kperkiem obficie okraszona maselkiem brzmiala fajnie. Do tego mialam nieco mlodych (z importu) kartofelków (lekko juz przechodzonych ,tzn czekajacych na swoja kolej nieco dluzej niz sprzedawca przewiduje, ale wygladaly zdrowo, wiec nie zamierzalam sie ich pozbywac bez próby spozycia), wiec wstawilam w lupach, zalalam obficie woda bo w w tych lupach, wiec zeby na pewno sól sie do srodka dostala, postawilam na gazie i poszlam sobie z mysla, ze pogram chwile i za 20 minut do nich zajrze.
jakies poltorej godziny pózniej zaczelam czuc zapach ciasta z czekoalda i leniwie zastanowilam sie kto z moich sasiadów wieczorem piecze brownies.
Po chwili zapach brownis zaczal sie robic jakis taki rolniczy bardziej, a ja zeskoczylam z wyrka jak z katapulty i z okrzykiem "osz*rwaszziemnniaki" pobiegalam slizgajac sie w skarpetach na zakretach do kuchni. Nie pomoglo ze robilam to pod koniec slalomu z zamknietymi oczami bo troche balam sie widoku jaki moze na mnei czekac w kuchni.
Otóz woda wygotowala sie cala, ziemniaczki nabraly jakosci obozowej czyli wygladaly jakby byly pieczone w ognisku, acz jeszcze nie byly zweglone.
Teflon jeszcze trzymal sie garnka, ale zanim zalalam zawartosc woda odczekalam dosc dluga chwile, az garnek przesta sykac. Pary i tak bylo sporo, ale czujnik dymu mi sie nie wlaczyl.
Rozzalona nieco podstudzone ziemniaki, które wlasnie zaczely pachniec jak z parnika (dla nieswiadomych - w parniku kartoszke przygotowywano u mojej Babci dla swinek. Takich wieprzowych swinek. Ze srutem. Nie takim do strzelania tylko ze zbozowym. Mozliwe, ze byla to sruta plci zenskiej, maloletnia bylam i mogly mi niuanse polskiej mowy czasem unikac.
Rozzenilam sie na to wspomnienie co wraz z juz obecnym rozzaleniem nie wyszloby makijazowi na zdrowie, ale szczesliwie makijaz to nosze racej w torebce niz na oczach.
Na lunch w pracy spozylam nie wiem co, ale chyba gotowca z kantyny.
W wtorek postanowilam nie ryzykowac kartoszki i w ogóle gotowania i nic nie otowalam, tylko na obiad podsmazylam mrozony kotlet z indyka, podgrzewajac w tym czasie piekarnik otworzylam pudelko z mrozonym pólgotowcem, doznajac rzy okazji zaskoczenia bo myslalam, ze kupilam potrawe zwana Spinach Gratin Dauphinois, czyli zapiekanke z ziemniaczków ze szpinakiem, a z pudelka wyjelam owszem zapiekanke, owszem ze szpinakiem, ale z makaronu typu drobniutkie muszelki.
No cóz, pomyslalam, nie bylby to pierwszy raz kiedy zakupy w drodze do domu przeszly transmutacje i refleksyjnie sprawdzilam czas pieczenia - otóz 40 minut.
Wstawilam potrawe do piekarnika i ze szczera checia doczekania tych 40 minut w kuchni skonczylam jesc obiad, pozmywalam nawet troche (nie wszystko), nastepnie sie znudzilam, posypalam zapiekanke serem tartym typu cheddar, bo kto bogatemu zabroni i poszlam do pokoju, z mysla, ze ustawie sobie alarm na za 30 minut, bo to akurat bedzie jakos blisko czasu konca pieczenia.
No i musialam wkroczyc w pole razenia pomrocznosci jasne bo po mniej-wiecej godzinie zniepokoilo mnie dziwne pokwikiwanie, dosc ciche ale monotonne dochodzace z kuchni.
Tak - katapulta - komplement - slalom z posligiem i tylko oczu nie zamykalam bo piekarnik.
W piekarniku pokrywa teg osera typu czedar miala kolor glebokiej pomaranczy.
Otworzylam czeluscie machajac jak szlona scierka bo balam sie ze tego dymu to juz mi czujnik nie przebaczy, ale niebylo az tyle dymu.
Az tak zle nie bylo, ale wolalam nie kusic losu...
Widzac to ostatecznie pogodzilam sie z losem i porzucilam gotowanie na ten tydzien. Za duze straty w pradzie, gazie i pozywieniu ponosila, usilujac wprowadzic oszczednosci i samodzielne gotowanie posilków.
Potrawa do pracy sie nie nadawala bo bylo jej za malo - tzn do smieci poszla skorupa sera z wierchu i pierwsza warstwa szpinakowa z chrupkimi muszelkami makaronu.
Reszta za wyjatkiem narozników co tez sie chrupkie zrobili byla doskonala i wyzarlam ja metoda mrowkojada, a do pracy wzeilam do pudelka kilka mini-parówek i podgrzalam je sobie w pracowej mikrofali, zagryzajac kanapka z roztopionym serem.
Nawet dobrze sie stalo prawde mowiac, bo o poranku Kolchoz powital nas komunikatem, ze po raz kolejny zesr...erm, zesiusiala sie nam klimatyzacja - mianowicie po raz czwarty od okolo 6 lat, a po raz drugi w ciagu ostatnich 3 miesiecy.
zakoszone z internetów.
Tym razem zalalo Lochy.
Zalalo tak spektakularnie, ze az sie panele z sufitu poobrywaly i tylko cud sprawil ze akurat nikt tam jeszcze nie urzedowal.
Potop nastapil w narozniku wladzy - czyli tam gdzie siedza grube ryby, ale takze kacik wsparcia, dzieki czemu zwykle malo pomocni koledzy i kolezanki nie mieli gdzie sie podziac, wiec zajeli cudze biurka.
Kolega z Akwarium i ja wpadlismy na pomysl, zeby z humorem wuciagnac w strone naszych potopienców pomocna dlon i nalepilismy na szybie kartke, ze "zapraszamy udzodzców z Lochów".
Ja, to jeszcze ja, ale kolega z Akwarium to jest wyspiarzem z dziada-pradziada i pomyslowi przyklasnal, wiec nawet mi przez mysl nie przeszlo, ze cos nie teges.
Pierwszy byl Urosz, dalej byla kolezanka J, której biurko najbardziej ucierpialo tymi panelami, nastepny byl kolega D, który zasadniczo nie ucierpial, ale w smrodzie bagiennym nie chcial siedziec.

A nastepnie jakis nadwrazliwiec z Kolchozu dopisal nam na naszej kartce, ze to jest niepoprawne politycznie w swietle ostantich skandali i pracy humanitarnej.

Noszqrwasz, opadly mi rece, cycki i skarpety.

I jak ja mam w takich warunkach skrzydla sarkazmu rozwijac jak nawet taki drobny usmiech i wycignieta dlon dostaja nachajem po palcach?

Nic dziwnego ze jak aktywuje mi sie Niszczyciel to trzyma jak glupi!.

Kurtyna!

Thursday 10 January 2019

Znielubily mnie zakupy. Katastrofa na skale swiatowa, czy zwyczajny tydzien z zycia Niszczyciela mRufa?

Mimo, ze najlepsza terapia na wszelkie niedogodnosci jest dla mnie nieodmiennie sina dal, to sa tez pewne aspekty tzw retail-therapy które na mnie dzialaja.
Sa to: zakupy literackie, zakupy obuwia, zakupy zagranica, zakupy dla dzieci i ogólnie zakupy podarków. I jeszcze zakupy w pewnym niemieckim sklepie odziezowym dla osób ukochanych przez grawitacje.
Sa to jedyne rodzaje zakupów, które nadal lubie robic osobiscie i daja mi male prykniecia endorfinowe.
Cala reszte udaje mi wlasciwie opedzic przez internety i jak juz raz zaczelam (a zaczelam dosc pózno) to koniecznosc osobistego udania sie na magazyny w celach innych niz te powyzej wymienione uwazam za kare za grzechy jeszcze niepopelnione.
Ukradzione z Internetów, zródlo, jak w podpisie.
I tak od poczatku roku zakupy mnie znielubily.
Te internetowe znaczy.
Zaczelo sie od tego, ze zamówilam sobie w pierwszy czwartek roku pizze.
Zamówilam ja sobie z sieci na D.
Znanej sieci na D.
A zrobilam to dlatego, ze inna zana siec nie-na-D czegos nie oferowala (na Wyspie nie oferowala - na Planecie Ojczystej, a i owszem).
Wybralam zatem deal, który dawal nadzieje, ze sie nie przezre nadmiernie usilujac wszystkiego zakosztowac, a pizza posluzy mi jeszcze conajmniej jedna dobe na posilki, a i braki trucizny uzupelnie flaszeczka.
Taka to byla oferta.
Pizza dotarla, zjadlam co moglam i niby wszystko teges, ale...
...
...
brak flaszeczki z trucizna zauwazylam dopiero jakas godzine po otrzymaniu dostawy.

I tu powinnam pójsc po rozum do glowy i zrezygnowac na czas jakis z dalszych prób zakupów w internetach.
Ale nie. Nie pojelam aluzji i pobrnelam dalej.

Ukradzione z Internetów.
Mianowicie te zapasy trucizny nalezalo uzupelnic i chleba mi sie zachcialo, takiego co to ma konsystencje chleba a nie mokrego papieru toaletowego.
Jakies pól roku temu odkrylam linie pieczywa w moim standardowym spozywczaku na www (wylacznie na www funkcjonuja) która spelnia to krytarium i nie brzydnie mi po tygodniu.
Ma bardzo adkwatna nazwe - mianowicie Baker Street (ulica piekarza). I prowadzi 2 rodzaje pieczywa zytniego. Zamówienie moje zatem skladala sie glównie z butelek pepsi max (trucizna w porcjach 2 i 1.5 litrowych bo mieli pormocje na 1.5 litrowe), Puszek tej samej trucizny, chleba zytniego i zytniego z ziarnami po 2 opakowania. Juz na wstepie okazalo sie, ze jestylko jeden rodzaj pieczywa, a sklep ma tendencje do proponowania substytutów na etapie zamówienia, wiec zaproponowal mi cos co odczytalam jako 4 opakowania jednego rodzaju. Nie spodobalo mi sie, a ze dopadla mnie pomrocznosc jasna, to glupkowato zamiast wyprzec komunikat zaprotestowalam i odjelam to co uwazalam za 2 opakowania dodatkowe.
Drugim minusem sklepu jest to, ze jak im czegos zabraknie w dniu realizacji dostawy to podkladaja substytuty wlasnego pomyslu. I tak juz raz dostalam biale worki na smieci zamiast czarnych, alufolie 10 metrów cienka, zamiast 7 metrów grubszej ale taki kwiaty mnie wzruszaly no bo bez przesady. Niestety substytu w temacie srajtasmy to mnie jednak mocno zdegustowal i zlozylam zazalenie, ze ja nie chce ich substytutów i jak sie z tego wymiksowac? A otóz nie, nie jestem slepa, opcji bez substytutów nie oferuja, ale biore zwroty od reki.
Nie lubie robic zwrotów organicznie.
Wole wrecz oddac do sklepu charytatywnego niz robic zwrot. Nie wiem czemu. Taka wada procesora widac.
W piatek jeszcze sila rozpedu zamówilam w okolicznym sklepie katalogowym (hasie-szklo-i byleco, czyli wszystko oprócz spozywki w zasadzie) zamówilam do odbioru wlasnego zabawke dla synka M, bo pewnie sie bede z nimi poswiatecznei widziec w najblizszych tygodniach, a o ile dla Emu podarek mam juz od polowy grudnia, tak dla Mlodego jakos nie bo mial w pierwszej polowie grudnia urodziny i nowego jeszcze nie nabylam.
Zabawka byla do odbioru od reki, ale postanowilam ze pojade po nie w sobote, wczesnym popoludniem.
Nadal w piatek tyle ze wieczorem wstapilam do sklepu lokalnego spozywczego i kupila pare butelek malych trucizny max i kompletnie zignorowalam duze flaszki bo "przesz jutro wieczorem" dostane hurt.
(diaboliczne) hahahahahah, hahahaha... hrrrr, hrrrr, hahahahaha. no lepiej mi troche, moge opowiadac dalej.
W sobote rano przyszedl dziwny sms - znaczy niby wszystko ok, ze pan ma van i przyjedzie tym vanem z moimi sprawunkami. Ale ze niestety z rozpacza mnie powiadamiaja, ze z mojego zamówienia nie majanastepujacych rzeczy i dostana nastepujace supstytuty:
Trucizna Max - Trucizna Diet (ochyda)
Trucizna Max - Trucozna Max (WTF??)
Tu wspomnialam brak trucizny max w moim zestawi z Pizzy na D i niejasno zamajaczyla mi sie teoria spisku, sabotaz i inne takie.
Ale ta druga linia mnie zaintrygowala wiec tylko poklelam cicho do siebie, ale ze poprzedniego wieczoru te male flaszki wiec pomyslalam, ze po prstu w drodze po zabawke albo po odbiorze zabawki wstapie znowu do loklanego i dokupie.
Oczywiscie nic mi z tego nie wyszlo, albo wiem przyszla informacja z amazona ze moge odebrac suplementy z paczkomatu w lokalnym spozywczaku co glupkowato mnie ucieszylo, bo przesz i tak mialam tam zajrzec. Po trucizne.
Wyszlam z domu.
Marszruta wygladala tak:
1) Lokalny sklep z paczkomatem. Zwykle najpierw robie sprawunki, a nastepnie atakuje paczkomat, ale ta pomrocznosc jasna ,wiec poszlam do paczkomatu, tam wpadlam w stupor bo mialy byc 3 osobne przesylki, a sa tylko dwa pakiety, wiec wyparlam sklep i popedzilam do auta rozpakowac bo sie zdenerwowalam. Uff wszystko jest w paczkach dwóch.
Wracac mi sie nie chcialo, skoro ju bylam przy aucie wiec pojechalam do
2) sklepu katalogowego po zabawke. Na te cholerna zabawke która niby byla dostepna od wczoraj czekalam 20 minut. Bo kazdy i jego pies robil zakupy deokratorskie - paki z posciela, rolety, dywaniki samochodowe, 3 czajniki z flirtami i wszystkie sprawdzane pod lupa na miejscu, nastepnie zwrócone. Niestety czekanie sprawilo ze wloczyly mi sie procesy myslowe i przypomnialo mi sie ze od roku nie moge uprawiac conference calls przy biurku, albo musze byc niema bo nie mam sluchawek z mikrofonem, a mikrofon w lapku sluzbowy jest powiedzmy daleko od doskonalosc tak bardzo ze Mglawica Andromedy wyglada jak sasiad z domu obok. I te procesy myslowe, pomioty szatana zaczely mamrotac, ze przesz moge sprawdzic co katalogowy sklep ma na stanie i wybrac sobie niedrogie sluchawki spelniajace moje wymogi czyli usb (bo porazka z sinym zebem i moim laptopem nauczyla mnie pokory), a nie zamierzam sponsorowac Kolchozu - mnie w zyciu osobistym nie sa takowe do zycia potrzebne. Tak owszem, w projekcie sa dwie pary sluzbowe, ale je sie brzydze. Nic na to nie poradze, nie uzyje sluchawek uzywanych przez 5 roznych osob, koniec i kropka.
Pobralam zabawke i poszlam do katalogu szukac. Zapoadalam rózne kryteria, ale obecna moda na sluchawki wyglada jak cos rodem z battlestar galactica, abo Robocopo - chelmofony to sa w morde i nozem. Pol lba okrywaja, maja siwatelka, wiatraczki, wibrujace mikrofony, a jeden to wygladal ze mial malutkie akwarium ze zlota rybka w prawej sluchawce! Poszlam wiec na prostote i wpisalam ze z usb maja byc i mikrofonem i koniec.
Swiecie przekonana (!!) , ze wszystkie dostepne opcje spelniaja to kryterium wybralam najtansze, z firmy która od 20 lat specjalizuje sie w sluchawkach do komputerów, zaplacilam, dalam sie nawet namówic na jakies tam groszowe ubezpieczenie od zniszczenia i pojechalam do domu.
Kompletnie wypierajac, ze mialam sobie flaszke duzogabarytowa trucizny zakupic.
I co?
I primo po pierwsze w drodze do domu sluchawki przeszly trnasformacje i okazaly sie NIE USB. A laptop pracowy ma tylko jedna dziurke na slychawki.
A ze otwieralam opakowanie z furia, na widok obrazka na pudelku to nawet zwracac nie mam co. chyba ze niechcacy na nie nadepne, to wtedy moge, ale to dostane drugie takie same, wiec bez sensu.
Czyli mam kolejne swietne sluchawki, do niczego mi nie potrzebne.
Zamówilam wiec idac za ciosem przejsciowke. Po czym podsumowalam wydana ilosc dukatów na sluchawke sinozebna, obecne sluchawki i przejsciówke i prawie by mi na te ze zlota rybko i wibracyjnym mikrofonem starczylo!!
A wieczorne zakupy oczywiscie zawieraly substytuty, które msciwie oddalam i teraz mam reglamentowana trucizne, dopóki sie do sklepu nie wybiore ponownie.
I tak wlasnie dotarlo do mnie, ze zakupy mnie znielubily.

Tak teraz mysle, ze one mnie znielubily juz w grudniu, ale bede sie upierac ze dopiero w styczniu, zeby nie wyjsc na wieksza idiotke niz wskazuje specyfikacja.

PS. nie wytrzymam dluzej i publikuje dzis. Na nastepny wpis troche moze trzeba bedzie poczekac, bo mnei zycie brutalni z pionu przywrócilo do poziomu nadmiarem ciosów i wymagan.

Friday 4 January 2019

mRufa sama w podrózy, czyli czy ten Merkury na prawde mi tak szpaci?

Otóz wybralam sie na wystepy goscinne, na Planete Ojczysta, calkiem sama.
Merkury skonczyl juz wówczas nawet ogonem zamiatac (tzw retroshade, czyli 2 tygodnie po wyjsciu z retro kiedy gwiazdy nadal rozrabiaja jak pijane zajace), a zamiatal mnie równo, a i na lotnisko odwozilam sie sama.

Ukradzione z internetów
Zaczelo sie niewinnie - we wtorek przed swietami, bladym switem ruszylam w droge, zadne korki mnie nie atakowaly, pomknelam jak przecinak, dotarlam do parkingu, tego co trzeba (tu mial byc link ale nie umiem w napredce namierzyc wpisu co wcale nie oznacza ze on istnieje, wiec jesli go znajde to dodam, a jak nie to napisze w wolnej chwili o tym jak to pojechalam na niewlasciwy parking i dopiero przy odparkowywaniu uswiadomiono mnie, ze tak bylo).
I nie rozpoznala mnie bramka.
Nie byl to pierwszy raz, ale tym razem rozponala polowe mojej rejestracji i na tym koniec. Dziwne mogloby sie komus mniej doswiadczonemu (przez maszyny) wydawac, bo w zasadzie nie poinno byc to mozliwe, ale mnie wcale nie zdziwilo, tylko szybko przeliczylam, czy na pewno Merkury juz nie zamiata.
Poprzednim razem na tym samym parkingu tez tylko pól numery i na dodatek blednie maszyneria odczytala.
Postanowilam na wszelki wypadek zapolowac na miejsce w miare blisko recepcji, bo jak nic bede musiala tam sie udac.
Miejscy istotnie znalazlam jakos niedaleko, nawet spojrzalam na okoliczny slup z numerkiem.
(tu zwracam uwage ze "spojrzalam")
nie poszlam na pobliski przystanek autobusu parkingowego tylko potuptalam na recepcje, do której bylo niedaleko, ale niestety nie byla nadziana czlowiekiem.
Przypomnialam sobie ze jak poprzednio domagalam sie pomocy to mi kazali isc w pineche i szukac pomocy jak wróce.
Majac tym razem nie wiele czasu postanowilam zayrzykowac.
Juz w autbusie doszlam do wniosku, ze jednak moze lepiej nie bo wracam w noc sylwestrowa i jesli w wtorek o 5.30 rano nikogo nie ma to jakie sa szanse ze ktos bedzie w 31 grudnia po 22giej?
Ale juz bylam w autobusie wiec na mysli sie skonczylo.
Prze polowe wystepów goscinnych gledzilam komu popadnie, jak to spodziewam sie atrakcji przy powrocie bo mnie parking nie rozpoznal i "ahaha" albo bedzie kupe smiechu, ale telefonu do parkingo-dostawcy nie wykonalam.
Juz w samolocie rzucil sie na mnie wspólpasazer. Dwojako sie rzucil - najpierw werbalnie. Otóz wyczekal az sie usadowie, w pieczolowicie dzien wczesniej wybranym siedzeniu przy oknie, z manelami na górnej pólce i torebka pod siedzeniem, ksiazka w garsci (apka w srajfonie znaczy, bo lotniskowe ksiegarnie nie oferowaly nic porywajacego tym razem) i zapytal czy ja bym sie z jego zona i dizeckiem przesiadla, bo oni maja miejsce z przedu, tez przy oknie, a on nie. Popukalam mu sie w czolo, bo skoro ja moglam sie wysilic i sobie wybrac miescie podczas odprawy poprzedniego poranka, to kazdy moze, no bez *rwa przesady, a poza tym to przeciez sam widzi, ze juz nigdzie nie ma miejsc na pólkach i je teraz bede sie tarabanic z plecakiem którego nie bede miala gdzie upchnac. No bardzo mi przykro (skrzyzowalam palce) ale nie.
I zeby nie bylo, jak raz wsiadalam do Niemieckiego Orla i okazalo sie, ze na moim miejscu siedzi 5latka dajmy na to, a obok jej mamunia z niemowlakiem i mamunia kulturnie pyta czy ja sie zgodze siedziec z brzega, bo jej córka bardzo chciala przy oknie, a jak ich przebukowywali z tego odwolanego lotu (co mnie te odwolali) to juz przy oknie nie bylo miejsc, to jeszcze jej misia oddalam co w promocji mi dali i mialam Margi kotom go podarowac. Nie jestem taka calkiem nieuzyta.
Chlop pogodzil sie z odmowa, ale widac nie do konca bo nastepnie w róznych konfiguracjach uwala mi sie na ramieniu.
Owszem, ja szeroka w barach jestem, ale po drugiej stronie mial duzo mniej barczysta kobiete i kupe miejsca i na niej sie jakos nie uwalal.
Nie wiem jak dobrze nauczyla sie przy polskiej zonie jezyka, ale powiedzialam mu bardzo wyraznie i dosadnie co mysle o nim, jago pomyslach i jego uwalaniu sie.
Jedno mu trzeba oddac - nie cierpial na spuchniete klejnoty i giry trzymal po swojej stronie przejscia.
Po blisko 2 tygodniach "nadejszla wiekopomna chwila" i udalam sie w droge powrotna.
samolot byl znacznie luzniejszy, nie zabraklo pradu na lotnisku (jak podczas czerwocowego powrotu), polowa bezclówki byla juz zamknieta bo sylwester wiec nawet pieniedzy nie przeputalam na ptasie mleczko w 17 odmianach i polecielismy.

Serdecznie odradzam na obiadek przed lotem samolotem spozywanie potraw typu kapusta, czy fasola, bo choc sa to potrawy wiatropedne to samolot od tego nie przyspiesza, a czlowiek tak ma ze od samego przebywania w samolocie na wyskosciach popierduje sobie dziarsko bo samej wodzie bez dodatków, a po takiej kapustce to juz w ogóle. Lyso mi bylo jak cholera, ale ze siedzialam blisko toalet to udawalam glównie, ze to nie ja tylko te toalety. 
Co zreszta robili wszyscy inni, ale to nie zmienia faktu, ze jednak kapustkom i faslokom przed lataniem mówimy stanowcze nie. No ale to tak na marginesie.

Im blizej bylam celu tym czesciej podgryzala mnie mysl jak pójdzie atrakcja parkingowa.

Walizke pobralam, przystanek znalazlam, usiadlam i juz mialam odetchnach gdy mnie zatchnelo, bo trafila mnie mysl straszna.
Nie pamietam gdzie zaparkowalam!
W stracenczej nadziei wykopalam bilet, ale wiedzialam ze nie siegalam po pisak, wiec wcale mnie zaskoczyl mnie brak koordynatów parkingowych na plecach biletu.
(przypominam, ze wylacznie spojrzalam na ten slupek)

No to swietnie.
Zapomnialam zapisac gdzie dokuje, nastepnie zapomnialam co mialam zapisac i tylko tyle wiem, ze gdzies niedaleko od wjazdu bo szlam na piechote dosc krótko.

Wysiadlam zatem na pale na drugim przystanku, odwrócilam sie wokolo z rezygnacja... i zobaczylam kuperek mojego autka - otóz stalam dokladnie naprzeciwko przystanku w drugim rzedzie.
"Dalej tak dobrze mi nie pójdzie, to pewne" pomyslalam z rezygnacja.

Odparkowalam i poszlam na bramki. znaczy podjechalam.
Jak sie domyslalam bramka mnie nie rozpoznala.
Nie wtykalam nawet tego omylkowego biletu bo wolalam nie wiedziec ile moge umoczyc, jesli nie ogarne tematu.
Odjechalam od bramki i zamiast czniac konwenanse i pojechac pod prad wprost do recepcji sparlam sie byc swietsza od Papa Mobile i objechalam caly parking dokola, z zaskoczeniem odkrylam Druga brama i nawet ktos tam sie krecil, ale jak zacieta plyta wyparlam i wrócilam do recepcji przy glównej bramie.
Oczywiscie recepcja byla ciemnia, glucha i zamknieta na cztery spusty.
Na drzwiach tkwila kartka, ze jakby co prosze uzyc interkomu na bramce.
Tu znowu dopadlo mnie wspomnienie bo poprzednio interkom na bramce dzialal w jedna strone - albo mnie slyszeli, albo ja ich, ale wrócilam do auta i poslusznie podejchalam
Dalej uparcie biletu nie wtykalam tylko zadzwonilam i wyluszczylam problem - znaczy ze bramka mnie nie rozponala.
Pan ze spokojem grabarza zarzadal numeru rezerwacji, która mialam pod reka, nazwisko, które tez jakos szczesliwie pamietalam, kazal wrazic bilet, co poslusznie uczynilam i osleplam.
Kwota na bilecie, zanim pan z glosnika ja skasowal (bo reserwacja byla juz oplacona) wynosila, uwaga - 320 dukatów wyspowych.
Czyli jak Bozence pózniej sie zwiezylam - tyle, ze moglabym ich cala familie na Stanstead znad Baltyku i z powrotem przyleciec przy umiarkowanie dobrych ukladach (czasem mi sie nawet flagowymi liniami Wyspy udaje polecie w dwie strony z bagazem za 70/80 dukatów, wiec tanimi liniami to z palcem w uchu).
Pan pozyczyl mi szerokiej drogi, ja jemu nowego roku i ruszylam.
Z tego wrazenia nie zauwazylam ze jeden w ciemno i dopiero autobus mnie musial omrugac, zebym zauwazyla, ze faktycznie jakos nie widze wlasnej tablicy rozdzielczej...
Idioty który mi siedzial na ogonie i krytykowal, ze jade z przepisowa predkoscia to juz nawet nie bede wspominala.

Wniosek zas wyciagam z tego taki, ze te podróze to czy z Merkurym czy bez to jednak bez przypadlosci obywac sie NIE moga i tyle.