Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Thursday 26 July 2018

Gry i zabawy ichtiologiczne czyli mRufa na wystepach goscinnych w Normandii

Otóz w ubieglym tygodniu wybralam sie troche z koniecznosci do Francji.
Z koniecznosci, bo w zasadzie budzet urlopowy jest na debecie od paru lat, ale poniewaz obecny projekt ujawnil jednodniowy poslizg, a ja mialam 3 dni nadgodzin do odbioru w tym miesiacu to zlosliwie postanowilam sobie je odebrac oraz dlatego, ze musialam zalatwic w kraju wina i zabich udek oraz slimaków pewna sprawe biurokratyczna.
Sprawe zalatwilam czesciowo, bardziej niz mialam obawy, a mniej niz powinnam.
Korzystajac z owej koniecznosci i zachlannie wysepionych 3 dni wycelowalam w weekend i umówilam sie z V, ze ich odwiedze przy okazji, bo jednak szmat czasu sie nie widzialysmy - na oko jakies 3 lata, a ta z kolei zapowiedziala, ze z tej okazji zabierze mnie do Deauville, w Normandii.
Nastawiona na takie eleganckie okolicznosci przyrody, nie majac kolczyków z brylantami, zapakowalam spodnie typu wieczorowego (zamiast drugiej pary spodni codziennych i pary sandalów).
Zapakowalam tez kostium kapielowy bo skoro w kurortach to na pewno basen w hotelu bedzie to se poplywam.
Jako doswiadczona turystka (przez los i pogode doswiaczona), zapakowalam tez kurtke z kapturem oraz antygwaltki.
W efekcie takiego pakowania zapewnilam brak deszczu i pogode jak drut. Co prawda prognoza zlosliwie sugerowala chlody wlasnie w Normandii, ale swiadoma tej kurtki od deszczu i posiadanych dlugich spodni wielosezonowych cala droge prowadzilam pogadanki motywacyjne, ze "mam kupalnik, kupatsya budu" bo jak juz wspominalam V jest Australijska Rosjanka, urodzona na Ukrainie i od przeszlo póltora roku czekajaca na decyzje w sprawie paszportu francuskiego. Istny sok wieloowocowy ;)
O, malzonek V uparcie sie z nas nasmiewal, ze wykapiemy sie do wysokosci kostek i bedziemy schrzaniac z plazy i posunal sie nawet do czynnego sabotazu wymyslajac dla nas dluga droga z planami póltoragodzinnego spaceru w jakims miescie o nazwie CAEN, o którym rzadne z nas wczesniej nie slyszalo (a które jest stolica regionu Calvados, na co ja sie najpierw podjaralam bo zaczelam niesmialo liczyc na wizyte w destylerni loklanej - och w jakimze bylam bledzie), spaceru odmówilam stanwoczo bo temperature w okolicy 28 stopni i zywe slonce skutecznie mnie zniechecalo do marszów bez celu po sladach jakiegos debila z 11 wieku (przepraszam osoby histerycznie inklinowane, ale akurat takie atrakcje mnie nie interesuja (nie ta epoka histeryczna), nawet fakt, ze tym debilem byl Wilhelm Zdobywca nie zrobil na mnie wrazenia), nastepnie poslugujac sie jakimis osobliwymy wskazówkami z internetu przegonil nas przez pól miasta szukajac restauracji, która juz nie istniala, by w koncu zasiasc w koszmarku na ulicy, obok odswiezanej wlasnie katedry czy tam innego opactwa, który serwowal (koszmarek, katerdra zas serwowala nic) wylacznie padline rozmaitego autoramentu.
To ta katedra, czy cós. Na jej tylach przy remontowanej wlasnie uliczce lubo tez deptaku znjadowalam sie knalpka-koszmarek. Ale zarcie bylo nieszkodliwe i np w porównaniu z Wyspa boskie, ale w porównaniu z innymi miejscami we Francji to takie sobie ;)
Owszem uparcie jestem "recovering vegetarian", czyli wegetarianka na odwyku, ale w restaurajach zwykle wybieram opcje wege, pod warunkiem, ze sa zjadliwe. niestety w koszmarku nie bylo jadalnych wersjii wege, wiec ze startera zrezygnowalam kompletnie, na glówne danie wybralam jedyne co mi sie udalo zorzumiec samodzielnie w menu czyli burger (po poprzednich doswiadczeniach z posilków we FR w towarzystwie V, wole nie polegac na ich interpretacjach jezykowych potraw (kacze plecy) i próbuje sie sama zorientowac co jest w ofercie) oraz trio serowe Normandii - tak sie to nazywalo, slowo honoru.
Oprócz oslepiajacego slonca i morderczego burgera który mnie pokonal rzucil sie na mnie wychodek.
Biernie sie rzucil, mianowicie musialam skorzystac.
Wejscie bylo neutralne i tylko jedno wiec uznalam ze to co-ed i slusznie.
Ale w najdzikszych widach nie przewidzialabym formy owego co-edu. Otóz wchodzilo sie i pierwszy widok jaki czlowieka spotykal byl pisuar, bez mala na wprost drzwi (po lekkim skosie i bez jakichkolwiek drzwi). Szczesliwie akurat nie byl w uzyciu bo nie wykluczone ze z zaskoczenia bym cos powiedziala w sposób dynamiczny i gawaltowny.
Mimo, ze w uzyciu nie byl, to wystawilam leb na zewnatrz celem upewnienie sie ze nie wlazlam z rozpedu do meskiego wychodka.
Ale nie.
Uspokojna wstepnie rozejrzalam sie na boki. Po lewo byla umwyalka a po prawo dwoje drzwi. Te blizej mnie mialy ksztalt w spódnicy na drzwiach, drugie w spodniach. Ksztal, nie drzwi.
Oba akurat wolne, wiec mimo noszonych akurat spodni wlazlam w drzwi ze spódnica.
Po stosownej chwili laczenia sie z Sekwana wyszlam.
Wychodzac, bardzo dyskretnie spojrzalam na pisuar, ale nadal byl wolny.
Wróciwszy do stolika uprzedzilam towarzystwo, ze jest to wychodek z niespodzianka, wiec zeby nie czuli sie zaszokowani.
Na rekonensans udal sie O.
V w tym czasie wyznala mi, ze zrobila chlopu lekka awanture, bo prosila go o wyjazd nad morze, a on z uporem maniaka po jakich ruinach usiluje nas ganiac, wiec jedzimy juz teraz prosto do miejsca gdzie mamy mete.
Odetchnelam z ulga bo na prawde te 3 sklepu na krzyz w okolicy budzily mój niepokój - nie bylam pewna co ja przez 1.5 godziny bede robic, czekajac az oni sie przespaceruja. Nastepnie dziabnely mnie wyrzuty sumienia bo O poczynil przygotowania, wydrukowal plany spacerów itp. A juz na sam kniec troche sie uspokoilam bo przeciez zignorowal wymagania ogólne i szczególowe, ze "nad morze, na plaze", które zdefiniowalam mu V na samym wstepie. Zawód wyuczony wzial góre nad emocjami i uratowam moja równowage.
Ale rozpedzilam sie - bo wieczorem przed wyjazdem do Normandii zasiedlismy na pogaduchy i posilek i moi gospodarze opowiadali mi o rozmaitych przezyciach z poprzednich 3 lat.
Nie no spokojnie, nie bede Wam opowiadala calej historii, ale w swietle pewnych ostatnich wydarzen kilka ich opowiasci rzucily mnie na kolana w lzach smiechu i kaluzy nie tylko z lez, acz nadal ze smiechu i postanowilam sie tym podzielic.
(bo potrzebny mi byl pewien dokument z francuski instytucji panstwowych w wersji papierowej, a dostalam go w elektornicznej i od miesiaca nie moglam sie doprosic wersji papierowej, bez slowa wyjasnienia. V poproszona o wsparcie jezykowe przekazala mi ze mój rozmówca strasznei sie dziwi po co mi papier jak mam elektroniczny i mge wydrukowac)
Otóz O mial pare lat temu zabieg by-pass. Jest to zabieg dosc inwazyjny (bardzo wrecz) i w okolicach kardiologicznych i jako czlowiek nie pierwszej juz mlodosci O byl nieco niepewny co do swojej ogólnej kondycji (i do dzis jest nieco). Po pewnym czasie po ty mzabiegu musial wyjechac z Francji, zeby zrestartowac swoja krótkoterminowa wize francuska. Bylo to zaledwie miesiac czy dwa po zabiegu. Uznal ze to moze troche wczesnie, moze nie czul sie jeszcze za dobrze, ale przepisu sa nieublagane i jak nie wyjdzie to moga go deportowac, odebrac wize itp.
Poszedl do lekarza po zaswiadczenie, ze mu latac jeszcze nie wolno, zebu mu odroczyli termin/ przedluzyli te wize jednorazowo o kilka miesiecy (nie pomyslala fujara ze móglby do mnie przyjechac na weekend pociagiem, no ale to juz nic nie poradze).
Lekarz loklany, popatrzyl na niego z politowaniem i pogardliwie mowi, 'panie, my takich operacji na setki robimy, jakby kazdemu zabronic to by prawie nikt po 50tce latac nie mogl.
Na to Oleg, któremu pikawa szwankowala, ale nie ciety jezyk odparl- To ja poprosze o zaswiadczenie ze latac mi wolno i absolutnie nic mi nie grozi.
Lekarz na takei diktum pomilczal chwile, popatrzyl na niego badawczo i po namysle odparl- To ja panu damu zaswidczenie ze latac jeszcze nie mozna.

Dostalam czkawki ze smiechu.

W tym czasie (te zabiegi i inne takie) V starala sie o rózne inne zezwolenia, w tym to obywatelstwo, a O ow ramach procedury laczenia rodzin o pozwolenia zostania z nia bo ona juz prawo pobytu i pracy miala.
W ramach tych procedur oboje musieli dostarczac rozmaite dokumenty typu akt urodzenia, certyfikat zawarcia zwiazku malzenskiego.
Mus to mus, dostarczyli, chociaz nie bylo to latwe bo V urodzona na Ukrainie, tam akurat wojna i jak to niby zalatwic? Ale jakos tam sie udalo.
Po trzech miesiacach (moze po pól roku?) dostali wezwanie, ze musza ponownie.
Ale dlaczego?
A bo moze w te 3 miesiace sie cos zmienilo.
No dobrze mówia, ze sie mogli rozwiesc to owszem, mozliwe, aczkolwiek akurat nei czuli takej potrzeby, ale akty urodzenia??  To co, ze data sie zmienila w ciagu tego czasu czy co?
A to nie ich sprawa, taki przepis.
V dostala piany na pysku wylupala im co o tym mysli, przywalili pieczatke ze jednak nie musi, bo okolicznosci przyrody utrudniaja.
(Czy to mozliwe ze we Francji wszystko mozna zdalnie wydobyc? by chyba tak i to sprawia ze tym lokalsom sie wydaje ze wszedzie jest tak samo?)
Nastepnie w ramach swojej procedury laczenia rodzin O dostal wezwanie, zeby dac zaswiadczenie, ze jego obecna zona jest jego jedyna zona, znaczy zeby udowodnic, ze po rozwodzie z pierwsza, a przed slubem z druga, nie mial zony 1.5 z ktora nadal jest zwiazany, ewentualnie nie wzial sobie w miedzyczasie jakiejs dodatkowej.
Poszedl  wiec O wypisywac to oswiadczenie, ale przed oddaniem go cyz moze przed rozpoczeciem pyta urzedniczki, czy jego zonie tez takie zaswiadczenie beda kazali zlozyc, bo ona czesto i na dlugo wyjezdza i on by tez chcial wiedziec, czy on u niej jedynym mezem i skoro on wypisuje takie to czy ona tez by mogla.
Urzedniczka popatrzyla na niego, wybuchnela smiecham i powiedziala, ze on tego oswiadczenia tez nie musi dawac.

Tu prawie spadlam z krzesla i przypomnialam V jak to mój rozmówca wczesniej dziwil sie straszliwie czemu ja potrzebuje miec oryginalny papier zeby zabrac do Polski, a nie kopie.
V prawie wyplula wlasnie popijane piwo.
--------------------------------------
Kurtyna.
--------------------------------------
No dobrze to teraz fast-forward do godziny powiedzmy 16/17tej w dniu wyjazdu nad morze.

Z okna mialam miedzy innymi widok taki. Jest to widok historyczny scisle powiazany z D-Day czyli zdobywaniem Normandii przez sily alianckie. To na obrazku to resztki ruchomej przystani (jedenj z) o nazwie Mulberry Harbour (ten okres histeryczny owszem jak widac)

W pokoju na 3cim pietrze, wrecz na poddaszu, najpierw slyszym straszliwe posapywanie, mamrotane klatwy, tajemniczy lekki lomot.
To mRufa wbija sie w swój od lat 4rech nie uzywany "kupalnik".
Wlasnie przygwizdala lokciem w scianke dzialowa usilujac zamontowac opatulacze na "duzych niebieskich oczach".
Czy wiecie jak koszmarnie trudna wbic sie w nieco ciasnawa góre on tankini jak czlowiek jest porzadnie spocony po wspinaczce na 3cie pietro po 15 minutach pieczenia sie w zamknietym samochodzie z wylaczonym silnikiem?
Nie wierze, ze wiecie.
A ja juz wiem.
Ale udalo sie.
I nic nie urwalam.
Nastepne wyzwanie to zejsc po kreconych schodach w japonkach i spodniach które z nienacka zrobily sie okropnie luzne i sliskie i ni cholery nie chca trzymac sie w pasie tylko usiluja sie zeslizgnac ze spetanych kostiumem kapielowym bioder.
No i na koniec trzeba w tych japonkach wyjsc z hotelu przez bar wypelniony elegancja wypoczywajaca na tarasie.
Dalej to juz bylo z górki.
A to moze nie jest majsterstyk ale spodobal mi sie efekt swiatel sztucznych w zestawieniu w niebem o godzini okolo 22.30. Wykonany aparatem z jezyny bez nijakich dopalaczy. Marga patrz - tam mi sie przynajmniej jedno "plastykowe badziewie" majaczy - których nota bene we Francji jak mrówków bylo!!

W koncu okolo 17.15 znalazlysmy sie z V w wodzie, slonej, burej (bo przyplyw szedl) i cieplej jak zupa.
W tak cieplej wodzie nie kapalam sie od blisko 30 lat, kiedy to Baltyk przywital nas temperatura wody +21C.
Zadowolona z zycia, zmagam sie z falami, wychlapuje slona wode z ucha, usiluje plynac pod prad itp, w poblizu, ale pare matrów ode mnie V robi to samo, gdy nagle na rece zanurzonej w wodzie poczulam delikatne musniecie. W pierwszej chwili czesciowo wyparlam, ale nie pewnie sie rozejrzalam wokolo.
Po chwili drugie musniecie, tym razem w udo.
Tu juz wrzasnelam.  
(I pogratulowalam sobie ze jednak wstapilam do lazienk PRZED wyjsciem z hotelu)
V zdziwiona sie pyta czy mi zimno, czy cos sie stalo. Wyznala ze czuje sie obmacywana, ale nie widze przez kogo.
Zanim V zdazyla mnie wysmiac, ze mam fantazje podskoczyla jak biczem cieta - "cos mnie po plecach smyrnelo!"
Niepewnie zaczynamy sie odsuwac patrzac podejrzliwe w metna (przyplyw) wode, gdy katem oka widze cos srebrzystego szybujacego z kierunku mojej glowy. Odskoczylam gwaltownie i zbaranialam.
Otóz usilowala sie na mnie rzucic ryba.
Sporsza taka. Okolo 30cm dlugosci, dobrze wykarmiona (po dluzszym kopaniu w internetach doszlam do wniosku ze byl to pstrag morski).
Po chwili znowu mnie cos smyrnelo znowu w reke.
Nastepnie smignelo mi spod stopy, bo akurat lazilam w wodzie.
Zostalysmy zaatakowane przez jakos mocna nawiedzona rybe!!
Pierwszy raz w zyciu zobaczylam rybe plywajaca w morskich odemtach w na pókuli Pólnocnej!
Malo tego - po odplynieciu w innym kierunku (naszym) powrócilysmy w poprzednie miejsce i najnormalniej w swiecie ta szalona ryba urypala mnie w palec u nogi.
Na szczescie to nie pirania bo juz bym robila za mRufa 9ciopalca.
Do dzis nie umiemy wyjasnic czemy tylko ta jedna ryba tak sie na nas zawziela i czemu tylko na nas bo nikt wiecej nie wyskakiwal w wody z okrzykiem, a kapiacych sie jednak troche bylo.
Natomiast jestem przekonana, ze poznalam ten krzywy (rybi) ryj na drugi dzien w Cabourg, na talerzu O.

--------------------------------------
Czuje sie pomszczona.
--------------------------------------

Juz koncze, slowo!! przypomniala mi sie jeszcze wcoraj wieczorem martyrologia kapelusika odslonecznego O. Otóz O w swoje ulubione nakrycie glowy od slonca - taki kapelusik polowy, faktycznie calkiem fajny jak dla mezczyzny. No i te czapke nosil przez caly weekend. Az wreszcie usiedlismy w tej kanjpie z ta ryba co mnie ugryzla. Mial te czapke nie wiem gdzie, bo nie na stole i nie na glowie. V poszla na plaze sie wykapac raz jeszcze, a ja zamówilam sobie deser lodowy, który okazal sie byc wiekszy niz moja glowa i totalnie mnie pokonal, ale to juz poza konkursem. O zamówil tez jakis lakoc, a kapelutek polozyl na krzesli V.
Kelnerka zabrala nasze talerze i po pewnym czasie przyniosla desery.
O z jakiegos powodu postanowil zalozyc kapelusz. wzial go z krzesla i usilowal ja sobie nasadzic na glowe gdy cos z niej wylecialo. Nie byl to królik, ani golab, tylko resztka chili w oliwie, która kelnerce zleciala z talerza i wpadla wlasnei do kapelutka.
O poczul sie mocno zdeguatowany, wytrzepal czapke i z rozgoryczniem pokazal mi okazala tlusta plame w denku kapelusza.
Zapytal czy moze ja sprac piwem (desperados), ale mimo, ze alkoholem mozna rozne plamy wywabiac to watpilam czy akurat tym piwem warto i zasugerowalam wode. O usilowal uzyc do tego celu swoja zatluszczona ryba serwetke, wiec oddalam mu swoja nie uzywana, ale i tak mialam obawy bot ta serwetka niebieska, ale co sie bede klocic z tak upartym facetem co to w 28 stopniach usilowal nam wmawiac ze mu zimno i nawet butów na plazy nie zdejmie.
Po chwili O pochylony nad czapka zerka na mnie zaklopotany i mówi
"Smatri (mRufa), sczas ana stala galuboj!" (Patrz, teraz sie zrobila nibieska(ta plama)).
Parsknelam smiechem, a O przestal wcierac serwetke w czapke i odlozyl ja na krzeslo V.
W polowie deseru V wrócila z kapieli, a O wyrwal jej swoja czapke prawie spod zadka u pokazuje co sie stalo. Czapka podobno pierna wiec sie uspokoil.
Dojechalismy do Paryza, wysiadamy z samochodu, a O wykrzukuje
"Moja biedna czapka - nie dosc ze zaplamiona i upackana to jeszcze cala droge V na niej siedziala!"

Kurtyna.

PS. Czapka po praniu nadal mialam niebieski slad po serwetce... wiedzialam ze to byl blad.

Tuesday 17 July 2018

Z serii zaslyszane - Paint It Black, czyli notka ekspresowa o konsekwencjach wlasnych czynów

I wcale nie chodzi o ten kawalek Rollingtonsuff, aczkolwiek po namysle stwierdzam, ze albo uzytkownik sie tego nasluchal, albo wpadl w bardzo ponury nastrój, albo (to wiem z autopsji) robil dla kogos rurzowe ciasto urodzinowe i musial odreagowac.

Ukradzione z Internetów.
A bylo tak:
Siedze w pracy i akuratno mam tzw conference call czyli spotkanie zdalne.
Temat spotkanie malo istotny, ale powiem - mianowicie mapujemy dane do migracji.
Mimo iz temat jak widac nadwyraz frapujacy i ognisty, to rozmowa z jakiegos powodu zeszla na tematy nieco uboczne i zesmy wspomnieli wspólnego kolege P, który umie naprawic wszystko.
Symbolicznie rzecz jasna oraz wylacznie w branzy naszej.
Kolega P zaczynal kariere w helpdesku co zostalo mu wytkniete - dodam pomocnie, ze kolegi P przy rozmowie nie bylo, wiec temat nie rozwinal sie w plotki tylko zainspirowal innego kolege do wyznania, ze o ile on nie pracowal w helpdesku, ale kiedys cos diagnozowal dla kogos z helpdesku.
Rzecz dziala sie tak na moje oko we wczesnych latach 90tych.
Na tapecie byl Windows 3.0, którego nawet ja nie pamietam osobiscie, bo ja sie zetknelam z jego nastepna inkarnacjami (3.1x)
Otóz uzytkownik zglosil, ze jego win 3.0 po restarcie byl totalnie czarny.
Ekran pokazywal ciemnosc i nic poza tym.
Helpdesk sie poddal albowiem  nie umieli nic zobaczyc i wezwali kolege na ratunek.
Kolega podiagnozowa, podiagnozowal, az przyszlo mu do glowy zeby zajrzec do pliku pt config.ini (przypuszczam, ze zrobil to bezposrednio w DOSie, bo tak ja bym w owym czasie zrobila - wingroze nie byla w woych czasach taka jak teraz, za moich pierwszych interakcji mówilo sie na nia "nakladka graficzna")
i wykryl tam, ze uzytkownik ustawil sobie wszystkie parametry koloru na czarny. Wszystkie.
To co, moze nie Paint It Black??
No.
----------------------------------------
Idac za ciosem moja pamiec podsunela mnie wspomnienie sprzed lat kilku, zanim smartfonu obiely swiat we wladanie, ale juz w erze telefonów komórkowych rozpowszechnionych.
Moja przyjaciólka od krysztalów - Judi - postanowilam wyslac mi zyczenia. Chyba imieninowe, bo koncepcja Imienin, choc obca bardzo jej sie podobala, a urodziny zawsze spedzalam jednak na Wyspie wiec bylabym dostepna na zywo.
Chciala mi te zyczenia wysla po polsku, zeby mi bylo przyjemnie.
Uzycie tlumacza gugla nie wchodzilo w gre bo byl jeszcze mlody i nie radzil sobie z mniej popularnymi jezykami (przypominam, ze tlumacz gugla ma okolo 12 lat i zaczynal obslugujac wylacznie 2 jezyki i zaden z nich nie byl jezykiem Planety Ojczystej). Inne transaltory tez nie za bardzo przyszly jej do glowy. Zreszta wcale nie jestem pewna czy na polski cos oprocz jakiegos szkieletowego slownika w gre wchodzilo.
Ale Judi nie nalezy do zyciowych poddawaczy sie wiec nei nie poddawala. Otóz wymozdzyla sobie, ze jak napisze mi zyczenia pt "Happy Nameday" w telefonicznym smsie, a nastepnie zmieni jezyk telefonu to zyczenia bedzie mogla wyslac po polsku.

Tak.

Czy mówilam ze Judi jest naturalna blondynka? I uprzedzajac protesty oraz zlozeczenia - o ile ja nie upieram sie, ze kolor jej wlosów ma jakikolwiek wplyw na jakosc pomyslów, to upre sie ze to byl pomysl godzien angdotycznej blondynki.

Nie musze chyba dodawac, ze zmiana jezyka w telefonie sprawila tylko tyle, ze na ekranie jedynym napisem jaki zrozumiala byl napis "Happy Nameday", który rezolutnie pozostal niezmieniony.
Cala reszta telefonu stala sie jej nagle niedostepna.

Judi w padla w rozpacz, bo bez telefou jak bez reki, po czym zaczela kombinowac.
Wykombinowala, ze to kóleczko zebate to symbol ustawien i tamze wlazla, byl to dobry poczatek, ale nic nie dal sam w sobie.
Na pomoc ruszyl jej zatem ten szczatkowy slownik polsko angielski w internetach i dzieki temu powitala mnie slowy "teraz wiem jak po polsku sie pisze "language"!"
Pocieszylam ja w tym miejscu, ze moglo byc gorzej, bo mogla wybrac dajmy na to mandarynski, albo koreanski i to by dopiero bylo wyzwanie.
Nie wygladala na szczególnie pocieszona, tak na marginesie.
W gre wchodzilo równiez zadzwonienie do mnie (w czasach kiedy koszty roamingu byly dosc wyrazne, wiec Judi miala nieco oporów), co kompletnie by mi nie przeszkadzalo, bo z przyjemnoscia bym pomogla, ale bylam dumna, ze kolezanka sobie poradzila.

----------------------------------------

PS. Tak, na wypadek jakby sie ktos interesowal, upieklam swego czasu rurzowe ciasto - cale rurzowe, na wskors, a nie tylko po wierzchu i takoz udekorowane, dla przyjaciólki, tejze samej - Judi od krzystalów - bo zapytana jakie by chciala ciasto na urodziny odparla, ze rózowe. Zaparlam sie i upieklam tej cholerze ciasto rurzowe jak majty i szarpnelam sie na icing tez w takim kolorze i przesmarowalam je oraz udekorowalam.
Po tych atrakcjach musialam w ciemnym pokoju bardzo glosno sluchac Rammsteina i Claw Finger przez 2 godziny, zeby odreagowac i odzyskac sladowo zdrowe zmysly.
Judi nie byla zolza i ciasto jadla, a nawet pochwalila.
Bylo o smaku truskawkowym.