Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday, 4 April 2022

W poszukiwaniu Samolubnej Krowy i co z tego wyniklo

 Wlasciwie to wiedzialam, ze sa szanse na wpis juz w momencie wsiadania w sobotne pózne popoludnie do samochdu Urosza. Ale slowo daje, iz nie podejrzewalam, ze na tylu poziomach!

A wszystko zaczelo sie od tego, ze jakis tydzien z haczykiem wczesniej zadalam kolezance V (dla osób widujacych mnie czasem na instagramie dodam, ze chodzi o wlascicieli Futra z OCD aka kota) pytanie, pisemnie, co by chciala na urodziny, myslac naiwnie ze rzuci haslo "pójdzmy do kina i/lub do Oxy", a w najlepszym przypadku zdradzi jaki by chciala prezent, albowiem od najdawniejszych lat mam awersje do prezentów monetarnych, a giftkarty dzialaja jak czlowiek obdarowany robi zakupy w konkretnych sklepach, jakie by one nie byly, co w przypadku kolezanki V nie dziala.

Kolezanka zarzadala rozmowy, co juz mnie zaniepokoilo.

Ale sie zgodzilam.

Rozmowa ujawnila cos strasznego. Otóz kolezanka od 3 lat nie swietowala urodzin (ja jej raz kwiaty wyslalam na te okolicznosc, a raz niefortunnie wzielam i zapomnialam bo amnezja okolo sWirusowa) i skoro juz zapytalam to ona mi zaraz powie. 

Troche zdretwialam, ale juz trudno, kobylka u plotu itp.

Im glebiej w las tym wiecej drzew, czyli dalej bylo juz tylko gorzej.

Owszem niby dinner out, ale nie dosc, ze z grupa osób (ja nieznosze takich imprez grupowych bo ani pojesc, ani pogadac) to na dodatek okazalo sie, ze kolezanka marzy o Homarze. 

I ma on byc swiezy, a nie z mrozonek...

Troche mnie zatchnelo i wybakalam cos, ze nie wiem czy mnie stac zeby jej zabrac na weekend do Kornwalii z grupa osób, bo tylko tam wiem na pewno, ze serwuja swiezo zlapane czy tam upolowane homary...

Pomijam juz drobiazg ze nie jadam wlasciwie wcale ryb, a owoce morza sa dla mnei taka abstrakcja, ze nawet nie postrzegam ich jako jadalne.

Kolezanka odparla, ze one mnie prosi tylko o risercz czyli rozejrzenie sie za jakims mozliwie lokalnymi (czytaj do godziny jazdy) opcjami, bo ona nie ma pomyslu. 

Tyle to moge, pomyslalam.

Przewijamy do przodu.

Lokal w koncu wybral malzonek V (wspominany na tych lamach przeze mnie przy okazji Porazek kinowych), pewnie dlatego ze patologicznie musi zrobic wlasne badanie rynku z benchmarkingiem, takim ze PWC mogloby u niego tutoriale pobierac.

Dostalismy oficjalne zaproszenia, bardzo dyplomatycznie bo nikt nie wiedzial kto jeszcze zostal zaproszony (opróz mnie bo ja sie otwarcie zapytalam) i ja nawet kliknelam na link do lokalu.

Lokalizacja byla istotnie dosc lokalnie, szczególnie dla mnie bo mieszkam w polowie drogi pomiedzy kolezanka V, a lokalem, którego nazwe uparcie odczytywalam jako "Selfish Cow", ale menu mnie wprowadzilo w stupor.

Otóz serwowali, za wyjatkiem ryb i kawioru, wszystko inne co zyje we wodzie, tzn skorupiaki w róznych odmianach, przegrzebki oraz morskie robale, znaczy krewetki (czy krewetka to skorupiak?)

Oprócz tego 3 rodzaje steków wolowych plus chybaczwarty w menu sezonowym.

I jedna mizerna opcje wege, która nie natchnila mnie optymizmem bo byly to gniotki z pesto. Znaczy Gnocchi z domowym pesto. 

Gniotki to ja akurat bardzo lubie, ale nie przepadam za klasycznym bazyliowym pesto. Ani w ogóle za bazylia w ilosci która jest wyczuwalna smakowo.

O cenach nie wspomne, bo juz i tak wiedzialam, ze nie ja mam za cala impreze placic tylko sprawa bedzie organizowana wyspowo - znaczy kazdy placi za siebie mniej wiecej.

Ale co tam. Kolezanka marzyla, to niech strace. Zjem najwyzej podwieczorek i bede tylko jakas frytke miedlila dla zabicia czasu.

Po co ja glupia pytalam co chce na urodziny?? Przeciez i tak w koncu kupilam jej prezent wg wlasnego uznania.

Koniec przydlugiego tla historycznego.

Dzien przed impreza wystapilam dyplomatycznie do Polowicy Urosza z propozycja, ze skoro jedziemy na te sama impreze z tej samej dzielni, to moze pojedziemy jednym samochodem, w domysle moim, szczególnie jesli moze oboje chcieli by napic sie za zdrowie kolezanki V. 

Po paru niedopowiedzeniach ustalono, ze jade z nimi jako pasazer, bo ich jest wiecej (kobieca logika ma tylez wspólnego z logika co strazacka muzyka z muzyka), wiec zwarta i gotowa stanelam w drzwiach jak tylko podjechalo powóz.

Wsiadajac powitalam wszystkich i w odpowiedzi od Urosza uslyszalam "So what is the chance of more than one place in that area to be called "Selfish Cow"?" (Jaka jest szansa ze w tej okolicy jest wiecej niz jeden lokal o nazwie "Samolubna Krowa"?)

Odparlam zgodnie z wrecz swietym (alarm bojowy!) przekonaniem, ze dosc male, bo to przeciez nie sieciówka.

Urosz wyjasnil, ze tez tak uwaza i dlatego nie wpisal w mape guglowa adresu, tylko wybral nazwe lokalu bez wchodzenia w detale i tam nas wiezie.

Jechalismy sobie wesolo, dyskutujac min. fakt, ze Polowica ma w torebce wczorajsze zakupy z drogerii w tym 2 szczotki do zebów bo jej poprzednia sie rozpadla i juz ma dosc wyciagania wlosia spomiedzy zebów po kazdy myciu paszczeki i takie tam.

Jedziemy juz z pol godziny i tak powoli zaczyna mi sie legnac niepokój bo jakos mi sie wizualnie zdawalo, ze cala ta impreza od nas nie jest zbyt daleko no i ja nie bardzo wiem gdzie jestem, kiedy nagle na zjezdzie ze sporego ronda Polowica oznajmia nam, ze wlasnie rozpoznala okolice i wie gdzie jestesmy. 

Na to ja odparlam, ze to swietnie, bo ja wlasnie przestalam rozpoznawac gdzie jestem.

Po pewnym czasie - powiedzmy po jakichs 8 minutach ktos - NIE ja - zadal zapalne pytanie - czy to na pewno tak daleko? 

Syn Urosza i Polowicy - jeden z sympatyczniejszych nastolatków jakich znam (od ostatnich obsrutanych pieluszek go znam) zaczal guglowac temat, a ja otworzylam emalie od kolezanki V z namiarem na parking.

Syn Urosza i Polowicy oglosil, ze jestesmy od lokalu o 10 minut w przeciwnym kierunku. 

Znaczy oddalamy sie.

Urosz po wstepnym obruszeniu sie, ze "co, sprawdzacie mnie?" na takie dictum natychmiast zjechal na mijana wlasnie przez nas stacje benzynowa i zarzucil ponownie nazwe lokalu na swojej mapie guglowej.

Równoczesnie ojciec i syn odkryli przerazajaca prawde - w tej okolicy, wcale niezbyt daleko od siebie istnieje DWIE restauracji o nazwie "Selfish Cow", ze jedziemy to tej drugiej i oddalamy sie istotnie od tej wlasciwej.

Ja zas w tym czasie znalazlam adres parkingu i podyktowalam go Uroszowi. 

Podkreslajac ze to namiar na PARKING. Ale bez ulicy itp, tylko sam kod pocztowy.

Zawrócilismy, a ja oznajmilam, ze nalezalo jednak jechac mna, bo takie numery to sa u mnie na porzadku dziennymi, a w domysle majac "bo ja nie wierze guglowym mapom i uzywam nawidakcji".

Dojechalismy do tego sporego ronda co go wspominalam powyzej i oczom naszym ukazal sie DUZY napis wskazujac zjazd do wlasciwego miasteczka, który najwyrazniej w swiecie byl wczesnie na chwile zdjety, bo niemozliwoscia jest aby nikt z nas go nie zauwazym za pierwszym razem...

Miasteczko okazalo sie urokliwe, ale niestety brak ulicy polaczonej z parkingiem okazal sie zgubny i udalo na sie go kompletnie przeoczyc. 

Nastepnie minelismy parking nalezacy do supermarketum gdzie za turystyczne pozostawienie auta placi sie standrowa stawke 70 dukatów wyspowych i jechalismy dosc beznadziejnie dalej.

Zaczelam nawet odkopywac reszte adresu parkingu, gdy oczom naszym ukazal sie napis "Parking dlugoterminowy 140" 

Nie odkrylam czy chodzilo o 140 metrów, yardów czy moze pojemnosc na 140 samochodów, bosmy zaparkowali i tylko cudem zdolalam nas powstrzymac przed galopem ta sama droga co jechalismy, pokazuja strzalke wskazujaca kierunek "centrum" ze sciezka dla pieszych.

Droga okazala sie nierówna i waska, a towarzystwo zaprawione w marszobiegach wiec trase pokonalam konentrujac sie na dwóch czynnosciac - oddychaniu i stawianiu stóp na mozliwie równych kawalkach chodnika, wiec nie zapamietalam pierwszej polowy, a nawet 2/3 drogi.

Dalej to juz bylo prosto.

I wtedy zobaczylam wreszcie swiadomie nazwe lokalu na wlasne oczy i odkrylam z zaskoczeniem, ze lokal nie nazywa sie Samolubna Krowa, a

Shellfish Cow...

Brawo ja.

Zazartowalam sobie nawet w któryms momencie, ze ciezko im bylo znalezc nazwe wiec popatrzyli na menu i stwierdzili "Czniac konwenanse, po prostu nazwiemy ja opisowo - co serwujemy? Skorupiaki plus wolowina, dobra nasza bedzie Shellfish Cow."

Nie przewidzieli dysleksji, dysgrafii i dysgeografii klientki z przymusu, która przerobi ich blyskotliwa kreatywnosc na Samolubna Krowe.

Ale to nie koniec atrakcji - wieczór dopiero sie rozkreca.

Lokal miescil sie 2/3 pietrowym naroznym starym domu. 

Parter posiadal bar z dwoma stolikami, strome, waskie i krecone schodki w góre gdzie na 1wszym pietrze byla kuchnia, pokój obiadowy i chyba magazynek (z wychodkiem barowym na pólpietrze). Na razie na tym etapie przystanmy, bo od wejscia do lokalu wrazeni olfaktoryczne troche mnie wbily w posadzke - otóz bylam w restaturacji rybnej, w Hiszpani i przygotowywalam sie, ze dostane zapachowy cios w nos, ale takiego lupnia jaki spadl na mnie przechodzacej kolo kuchni to jwczesniej nie przezylam. Nawet na Planecie Ojczystej w pasazu smazalni ryb nad Baltykiem.

A przypomne, ze ryb nie serwowali w tej Samolubnej Krowie.

Pokój obiadowy, bo sala to nie byla, miescil 4 stoliki, z czego 2 nasze zestawione dla silnej grupy pod wezwaniem, 7mio-osobwej i tylko jeden z pozostalych zajety.

Przytulnie to malo powiedziane. 

Dekoracje i glówne zródlo swiatla stanowily swiece. W sumie nie ma sie co dziwic, w swietle nomen-omen gigantycznej podwyzki stawek za prad i gaz. 

Druga dekoracja izby byla ona.

To znaczy chyba Ona. Trudno miec pewnosc widzac wylacznie wybór dodatków...

Pod egida Zebry w rózowym boa, gustownych koralach, tiarze i perlowej opasce, nasza 7mka dokonala wyborów zywnosciowych. 

Ja niejako wyboru nie mialam, bo od mojego zacyborgowania mam trudnosci ze spozyciem padliny na cieplo (z dwoma wyjatkami) wiec tym silniej identyfikuje sie jako Wegetarianka na odwyku (Recovering Vegetarian idac za teoria, ze once alcoholic always an alcoholic czyli recovering alcoholic) i w lokalach zwykle siegam bo opcje wege. 

No dobrze juz zdradze, ze wyjatkiem sa kotlety schabowe. A takze inne miesa w wydaniu panierowanym i smazony. Nic nie poradze, ze od tego jakos mnie nie odrzuca. 

Korzystajac z chwili spokoju postanowilam skorzystac z wychodka, a ze wrócil wlasnie z takowego przybytku malzonek V czyli kolega od porazki kinowej, to poprosilam go o instrukcje gdziez on zacz.

Ten wychodek, znaczy.

Niestetyz nie dane bylo mi skorzystac z wychodka na pólpietrze, bo obsluga mnie przechwycila i kazal udac sie wyzej - bo toalety restauracyjne sa wyzej. 

Poslusznie potuptalam na kolejne pólpietro, ale mnie troche zastopowalo, bo mimo braku makijazu za dzentelmena nie da sie mnie wziac i przed wejscie do przybytku z taka wizytowka nieco sie wzdragalam. Ale ja sie latwo nie poddaje i widzac, ze schody wzwyz jeszcze sie nie skonczyly to zerknelam wyzej i oczy me osleply. 

Foto z tripadvisora, bo do wychodka w restauracjach z telefonem nie chadzam.

Od razu zorientowalam sie, ze to róza slepota, czyli na górzej jest cos emanujacego wscieklym rózem. Nie buntujac sie przed stereotypem, bo pecherz stosowal argumenty silowe, udalam sie w tamtym kierunku i rzucily sie na mnie... Rózowe flamingi za rózowa framuga.

Dodam ze sama swiatynia dumania miala dokladnie ten sam dekor, wiec usilowalam dokonac stosownych czynnosci z zamknietymi oczami bo te cholerne flamingi usilowaly wydziobac mi oczy.

Czyli jak dotad dosc surrealistycznie.

Szok estetyczny sprawil, ze nie zauwazylam, iz na tym samym pietrze jest drugie pomieszczenie obiadowe, podobno ze scianami w homary i mozliwe ze nieco wieksze, bo drugiej kuchni chyba nie maja.

W naszym pokoiku obiadowym dosc szybko zostalismy sami, bo ten jedyny zajety stolik wlasnie konczyl pólmich jakichs malzowin. Nie znam sie. Ale jak sobie poszli to jakos powietrzu sie lzej na chwile zrobilo. 

Nie na dlugo, bo wrótce zaczeto serwowac nasze potrawy.

Kolezanka V oznajmila, ze poprzedniego dnia obejrzala dwa tutoriale na jutjubie i wie jak nalezy dobrac sie do jadalnych czesci homarów i krabów, wiec na stole pojawili sie tacy oto goscie.

Homary to nawet pojawily sie dwa, bo amatorów bylo kilku, a oprócz tego zagoscily jeszcze jakies krewetki w panierce i te cholerne przegrzebki.

Nota bene ten krab gapil sie centralnie i z glebokim wyrzutem na mnie. Jakby ja mu czyms mogla zagrozic, albo conajmniej ja mu te nogi powylamywalam.

Ogólnie, poza doznaniami olfaktoryczno-wizualnymi wieczór spedzilam raczej milo i wesolo (czemu klam zadaje jedyne zdjecie na kórym jestem, ale to drobiazg bo i tak go nikomu nie pokaze 😈 ), bowiem ekipa znala sie wzajemnie dlugo i szeroko i tylko Polowica z tej calej gromady pala do mnie czyms mnie sympatycznym, ale to jej problem nie mój.

Nadeszla chwila rozstania (bo o rachunku mówic nie bede - alkohol nie szalal na stole a i tak troche nam dech zaparlo, tzn moze mnie nie, bo ja widzialam ceny w innych lokalach i pewna odpornosc na takie szoki juz mam) i okazalo sie, ze z parkingiem tez kompletnie skrewilismy, wiec nasze drogi sie rozeszly i ja z Uroszem&co udalismy sie w lewo, a reszta w prawo. 

Do 1/3 droge poznawalam, ale pózniej kazali mi odbic w prawo i przestalam kompletnie poznawac okolice. 

Za to zaczelo mi dokuczac jakby tu ladnie powiedziec... o! Zapowietrzenie ukladu pokarmowego. Koszmarnie. A towarzystwo grzecznie nie dawalo mi zostac z tylu. Matko, cóz to za droga prez meke byla. I co gorsza nie mialam w sobie nic ognia, aby zarzadac znalezienia tej krórszej drogi. 

Szczesliwie parking znalezlismy, ale dotarlismy do niego... prawie przez pól miasteczka - czyli trasa, której nam zaoszcedzilam na przyjezdzie.

Co sie odwlecze...

Ruszylismy w droge powrotna i pomimo wczesniejszego dowiadczenia z mapa gugla, Urosz wyglosil, ze mozemy pojechac w prawo (skad nadjechalismy) lub w lewo, ale pojechal w lewo, bo mu mapa gugla sugerowala, ze bedzie blizej.

Moze i bylo blizej. Ale nie bylo szybciej.

Takimi zadupiami po nocy nie jechalam od ostatniego koncertu Airborne.

Nagle zza jednego zakretu z nienacka na poboczu minelismy lezaca opone.

Po kilkuset metrach zza kolejnego ujrzelismy druga, w identycznej pozycji.

Syn Urosza i Polowicy zaczal wyglaszac komentarz, ze z jakiegos powodu leza tu losowo rozrzucone opony, gdy zza kolejnego zakretu rzucila sie na nas opona, lezaca na srodku drogi!!

Adrenalina!

Uff. Ominelismy - kudos dla Urosza, bo ja bym najpierw hamowala.

"ciekawe czy za chwile zobaczymy rozkraczony samochód z jednym kolem..." ponuro wyglosilam.

I sie przerazilam bo takiego ryku smiechu sie kompletnie nie spodziewalam - ale nerwowa atmosfera po tej cholernej centralnej oponie jakos zelzala.

I tak to minal wieczór w towarzystwie Samolubnej Krowy