Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Sunday, 27 September 2015

Latajaca mRufa, czas alternatywny i jak to mnie Wagner w tylek kopnal...

Przypomnialo mi sie ponizsze przy czytaniu u Bozenki o Karolkowej probie teleportacji do szkoly.

Jest rok 2000. Mysle, ze pierwsza polowa. Albo wyjatkowo lagodne lato.
Jest cieplo i zielono.
Pierwsza moja praca zawodowa - na "Zakladzie" - podjelam te prace w pazdzierniku 1999, lokalizacja - bliskie sasiedztwo przyszlego Mordoru w Stolycy (wtedy nikt go jeszcze tak nie nazywal, ba nawet pozniej w 2004/6 jak juz pracowalam na terenie Mordoru wlasciwego, nadal tak nikt nie nazywal).

Pracuje w owym czasie tam gdzie tramwaje i ptaki zawracaja, a psow szczekajacych tylem juz nawet nie slychac.
A konkretnie pracuje kawalek (z 5 minut powolnym spacerkiem) od miejsca gdzie tramwaje pt 10 i 17 jadace od centrum skrecaly gwaltownie w prawo, a petla tez jakis inny tramwaj, malo dla mnie przydatny - moze 16?
(podejrzewam ze robia to nadal ale ani ja ani moj dawni wspolpracownicy juz nimi od lat nie jezdza wiec pewnosci nie mam)
Wykanczam rownoczesnie prace dyplomowa, bo jest jak jest, niby nie musialam tej pracy zaczynac az tak pilnie, ale byla okazja, a pare groszy zawsze sie przyda, a legendy o tym jak to nie da sie dostac pracy po studiach w zawodzie wyuczonym krazyly juz po wszystkich klubach i podziemiach studenckich.
W ramach tejze pracy dyplomowej jestem zobligowana wizytowac Gmach Sadu Glownego w Alei Solidarnosci.
No i jest tak.
Jestem umowiona na dzien X na godzine powiedzmy 12.30, albo cos kolo tego. Nie jestem w stanie zgadnac, ktory to byl miesiac ponad to co powyzej - ze jest cieplo i zielono.
Wyszlo mi, ze umowiona jestem na wtorek.
Pamietam, ze jestem umowiona w ten wtorek z calej sily. Nadszedl wtorek
Wyszlam z "Zakladu" z zapasem czasu, wiec nie przyspieszam kroku. Wiem, ze na najblizszy tramwaj nie zdaze chyba ze bym zdrowo zagescila kroki, ale wtedy zapocilabym sie i bylabym niezbyt swieza na spotkaniu. A taki dyskomfort nie jest mi do szczescie potrzebny. Ide zatem spokojnie z mysla, ze kolejny bedzie za jakies 10/15 minut.
Teraz okolicznosci przyordy:
Cieplo owszem, ale nie upalnie, okolica jeszcze nie zaznala dotyku przerobkowego - chodnik ze sredniej kostki, polozonej srednio dbale na piaszczystym gruncie be uprzedniego utwardzenia zapewne, deptany przez dekady i rzesze ludzi pedzacych do i z tramwaju, do mieszkaniowki kawalek za Zakladem albo do okolicznych starych budynkow - na tylach mojego "Zakladu" znajdowaly sie tzw "magazyny" - co tam bylo wczesniej nie wiem, a w owych czasach byly dwa sklady meblowe, kilka sklepow z wyposazeniem wnetrz, dywany, ciuchy w cenach polhurtowych i bogowie handlu wiedza co jeszcze.
Centrum Handlowe GM bylo dopiero wykanczane - otwarto je pare miesiecy przed moja zmiana pracy wiec nie ma tu nic do rzeczy.
Ale wracam do chodnika. Byl on w zwiazku z wiekiem i zuzyciem mocno nierowny. smialo mozna powiedziec za lata swietnosci ma tak bardzo za soba ze juz sam pewnie zwatpil ze kiedys byl swietny ;).
Chodzilam po nim (chodniku) zwykle dosc statecznym krokiem, majac zgubna tendencje do skrecania sobie prawej kostki od czasow szkoly sredniej - tzw nawykowe skrecenie.
A ze szlam na oficjalne spotkanie do instytucji Temidy - w sensie nie jako petent tylko jako podwykonawca, to i odzialam sie stosownie.
W garnitur sie odzialam.
I pantofle.
Nawet nie z jakims dzikim obcasem ale cos tam pod pietami mialy.
Szlam zatem bez pospiechu. W pewnym momencie dotarlo do mnie, ze ten tramwaj na ktory mam nie zdazyc jeszcze nie pokazuje sie na horyzoncie, czyli pewnie jednak na niego zdaze?
I jakos tak mnie ta mysl oglupila, ze kompletnie zapomnialam o byciu nieswieza i zasapana i po prostu ruszylam z kopyta.
Przyspieszenie dosc szybko napotkalo jednak na przeszkode.
Otoz ruszajac z  kopyta zaprzestalam kontroli jak je stawiam, te kopyta na nierownym chodniku i najnormalnie w swiecie na ktorejs kolejnej nierownosci opuscilo mnie szczescie, a kostka zaczela dawac sygnal "uwaga, uwaga, awaria sytemu amortyzacji, bedziemy sie skrecac!", na co zareagowalam blyskawicznie panicznym drgnieciem celem unikniecia skrecenia tej cholernej kostki.
Za pozno, bo pewne uszkodzenia juz nastapily, ale nie do konca katastrofalnie jak sie pozniej okazalo.
W efekcie powyzszego zdazenia stracilam kontakt z podlozem.
Gora kadluba nadal poddajac sie przyspieszeniu parla do przodu, podwozie zas wstepnie przyhamowawszy, podazalo za gora z lekkim opoznieniem.
Tym sposobem, wykonalam niekontrolowany lot koszacy, ktory owszem z niewielkim wkladem energii przeniosl mnie do przodu znacznie dalej niz gdybym zainwestowala te sama energie w kroki, ale niestety byl za krotki aby doniesc mnie na przystanek, ba nawet nie zdolalam otworzyc podwozia do ladawania, wiec jak latwo sie domyslic wyladawalam na calej reszcie dewastujac po kolei: jedno kolano, jeden lokiec (po przeciwnej stronie niz kolano oraz obie dlonie.
Kostka byla zdewastowana juz na wstepie, ze tak powiem.
Czyli mowiac krotko, gruchnelam o chodnik jak worek kartofli.
Mialam wrazenie, ze katem oka dostrzeglam jak na okolicznym drzewie podskoczyly liscie i i wiewiorki.
Leze na ziemi, nie zeby wypoczynkowo tylko tak jeszcze w szoku przez moment po gruchnieciu i mysli mi sie: "No to se qr.... przyspieszylam."
Pozbieralam sie dosc niemrawo szacujac straty - patrz wyzej, plus siniaki na dumie i godnosci osobistej.
Garnitur zniosl akcje wyjatkowo dobrze - rzadnych widocznych zniszczen.
Bardzo porzadny tropik mi Rodzicielka na ten garnitur wykopala z zapasow.
Pomachalam tylowi odjezdzajacego tramwaju na dowidzenia i odkrylam, mile zaskoczona, ze chodzenie sprawia mi zaledwie drobne trudnosci. Dotarlam na przystanek, oczywiscie nie zdazajac nawet na ten docelowy tramwaj, ale tu szczescie do mnie sie na chwile usmiechnelo, bo po zaledwie 2-3 minutach przyjachal drugi (inny, ale tez pasujacy). Dotarlam do gmachu Sadu, nawet jeszcze nie spozniona, ale zaczelam juz odczuwac dolegliwosci w uszkodzonych konczynach, wiec tempo przemieszczania sie zaczelo mi spadac.
Maksymalnie energicznym krokiem (kustykiem) wspielam sie na wlasciwe pietro, dotarlam pod wlasciwe drzwi doslownie 3 minuty przed czasem, i juz, juz klade reke na klamce, gdy oko mi ucieklo na nikczemnego rozmiaru kartke na drzwiach tuz obok. Na kartce napisane byly slowa 'Agenda rozpraw w dniu jutrzejszym: X-1'.
W pierwszym blysku pomyslalam sobie "nie zdjeli kartki z wczoraj?, Nie, niemozliwe, nawet jakby z wczoraj nie zdjeli to by nie bylo napisane X-1 tylko X, przeciez nie zostawili by kartki przez 2 dni?" Po czym cos mnie tknelo i zerknelam na zegarek... data dzisiejsza: Wtorek, X-2.
Postalam tak sobie chwile, zmartwiala z reka na klamce, az dotarlo do mnie co za glupote udalo mi sie wykonac.
Pedze, malo sobie nog, w morde i nozem, nie polamie (doslownie), zeby zdazyc, na spotkanie ktore bedzie pojutrze??
No owszem mozna by powiedziec, ze cel osiagnelam przesadnie bo jestem calkiem spoooooro przed czasem...
W tym momencie opuscily mnie resztki adrenaliny i zdewastwane konczyny zaczely dawac sie powaznie we znaki, a zarazem ogarnela mnie kompletna niemoc - caly ten galop i wysilek na nic bo bede musiala znowu to samo cwiczenie powtorzyc pojutrze i na domiar szczescie z obolala noga.
Oddalilam sie w koncu spod tych drzwi bardzo niemrawo, probujac maskowac dostojnym krokiem coraz silniejsze utykanie - kostka jednak okazala sie nieco bardziej zdewastowana niz poczatkowo myslalam.
Jako szczesliwa posiadaczka komorki na karte (nowosc to wtedy byla), zadzwonilam do Fadera, ktorego miejsce pracy, moj tramwaj jak juz go dosiade, mial mijac i poprosilam zeby mi pomogl w razie czego dokustykac z tramwaju do samochodu. Fader wyrazil zgode i dolaczyl do mnie na swoim przystanku, wysluchal mojej historii i nie baczac na moja coraz gorsza forme (nie wiem jak u innych osob ale u mnie po kazdym incydencie z kostka, pierwsze kilka godzin bylo koszmaranie bolesne, bo chociaz kostkowe przemieszczenie wracalo do fromy blyskawicznie i czesto nawet nie puchlo oraz przestawalo bolec juz po paru dniach, to te pierwsze godziny po urazie byly tak bolace jak pierwsze skrecenie) dostal nieopanowanego ataku smiechu.
Prawde mowiac i ja sie juz zaczelam smiac, bo jednak komizm sytuacji przebil cierpienie wlasne i wscieklosc na moje roztargnienie.
Po powrocie na "Zaklad" okazalo sie, ze jednak wytrzymam do konca dnia pracy i nie trzeba mnie eskortowac do samochodu. Fader wrocil zatem (bardzo zadowolony, ze nie musi jeszcze wracac do domu) do swojego miejsca pracy, a ja powloklam sie pozbawiona kompletnie energii na swoje stanowisko w "Zakladzie".
Opowiedzialam o mojej przygodzie dElvix, ktora rowniez pracowala na "Zakladzie", co doprowadzilo ja do lez ze smiechu i wtedy tez po raz pierwszy ukulysmy termin czasu alternatywnego.
Czas alternatywny dopadal mnie wielokrotnie, ale musze sie tu zdecydowac czy ruszyc sladem czasu czy tez dokonczyc watek lotow nad chodnikiem w przyszlym Mordorze.
..................
Zdecydowalam.

Bedzie jednak o lotach.
.................
Zatem
Jakis czas pozniej, nie dlugo, mozliwe, ze tydzien, moze ciut dluzej, nadal pracuje tam gdzie pracowalam, nadal tramwaje i ptaki zawracaja, a chodniczek coraz bardziej prezentuje teksture godna Devil's Golf Course, szczegolnie po mojej niedawnej akcji ladawania bez wysunietego podwozia.
Devil's Golf Course miesci sie w (nie)slawnej Dolinie Smierci w Utah i wyglada o tak:


Wybieramy sie z dElvix na Valkirie Wagnera, nie akurat w tej chwili ale za kilka dni. Ale wlasnie dokonalysmy rezerwacji/przedplaty biletow.
Nadal jest cieplo.
Cieszymy sie z tego Wagnera jak glupie - bo choc zadna z nas nie jest wielka fanka muzyki klasycznej, czy tez opery niemieckiej w szczegolnosci, ale akurat Walkirie Wagnera lubilysmy obie. dElvix zdaje sie ogolnie Wagnera lubi.
Tak sie tez sklada, ze ja osobiscie mam slabosc do pewnej postaci kreskowkowej, a mianowicie Krolika Bugs'a. No mam i koniec.
Kaczora tez lubie (patrz na post o Nawidakcji), ale Krolik zawsze byl moim ulubiencem.
I w jednym z odcinkow pt "What's Opera Doc?" uzywana jest kompilacja utworow z opery Walkirie oraz pozostalych czesci Pierscienia Nibelunga.
Szukam linku z pelna wersja bo jest tam i motyw Cwalu Wlakirri i slynne "What's Up Doc?".
Aby skrocic przedluzajace sie wprowadzenie powiem, ze kreskowke znamy obie i natychmiast o niej przypomnialam mojej przyjaciolce.
Efekt byl taki, ze po zakupieniu biletow na opere w kadrach wybralysmy sie gdzies na pieszo w przerwie pracowej. Nie wiem gdzie, bo wydaje mi sie ze Galeria jeszcze nie byla otwarta, wiec moze do tych magazynow? Ale kierunek byl niewlasciwy wiec moz cos juz w tej galerii bylo otwarte Idziemy.
Idziemy ubawione niemilosiernie wspomnieniem kreskowki i podekscytowane nadchodzaca rozrywka.
dElvix muzycznie uzdolniona zaintonowala wokalnie motyw przewodni z Cwalu Walkirii, a na to ja we wlasciwym momencie, czyli po kilku sekundach wstrzelilam sie moim najlepszym glosem Bugs'a z "What's up Doc?". dElvix sie spodobalo i powtorzyla wokal, ja powtorzylam swoj wyglup i w tym momencie w tylek kopnal mnie jak nic Duch Wagnera, porazony moim bluznierstwem artystycznym i nastapila powtorka z rozrywki - kostka, alarm, unik, lot, dup!
Tylko tym razem:
- nie ma garnituru,
- nie spiesze sie,
- nie jade do sadu,
- nie jestm sama,
idac kawalek przede mna dElvix opowiedziala to pozniej mniej wiecej tak.
Idziemy, wydurniamy sie, smiejemy, ja zaspiewalam (tu przyklad), mRufa dodala "What's up Doc?", ja sie odwracam, a mRufy nie ma!! Rozgladam sie, a tu mRufa gramoli sie z ziemii kolo moich nog z zaskoczona i odurzona mina i mowi "skrecilam znowu kostke".

No i teraz mam dylemat. Konczyc, czy dodac kolejne kostkowe wspomnienie - chronologicznie nawet pasuje bo  dzieje sie w tym samym miejscu i biurze i w towarzystwie dElvix.
A moze wrocic do czasu alternatywnego?
Chyba jednak zakoncze i motyw kostkowy pociagne w osobnym wpisie.
Postu Rzeki na razie nie bedzie.

Friday, 11 September 2015

Leworecznosci, psy i otluszczone rozkicane sarenki...

Otoz, szukajac pewnej super waznej funkcji  SQLowej, ktora sobie wkopiowalam kilka mieisecy temu do pustego maila i zapisalam w roboczych, trafilam na fragment maila opisujacego kilka epizodow sprzed 2 lat.
No z malym haczykiem.
Polecialam do Ojczyzny na kolejny pseudo-urlop. Goraco bylo wiec byl to najprawdopodobniej moj okolo-Lipcowy pseudo-urlop. Albo czerwcowy

Moje wszystkie urlopy w Ojczyznie sa pseudo albowiem wracam z nich bardziej zryta i zestresowana niz wyjezdzam, pelna dodatkowo niesmaku po roznych rzeczach kompletnie nieurlopowych, ktore trzeba bylo zrobic - czasem prowadzic batalie z biurem haraczu powszechnego (czyt. Urzad Skarbowy), czasem z ajentami haraczu dobrowolnego (czytaj notariuszami), czasem przymusowych sesji terapeutycznych w warsztatach samochodowych (w jednym w lokalnym sklepie przy warsztacie  mieli taka wielka skorzana sofe...)) .

W dniu mojego przyjazdu, w sobote, przyjechalismy do mnie z Faderem i jego bratem.
Po wstepnym rozpakowaniu mnie (w sensie, ze ja wyjelam zapasy dzemow francuskich dla Fadera, zeby sie nie potlukly i zeby je sobie zabral) pozywialismy sie wszyscy w kuchni (jeszcze wtedy w Mojej kuchni), gdy zadzwonil dzwonek do mieszkania.
Pierwsza mysl moja byla, ze parkujac pod wlasnym oknem zablokowalam ktoregos z sasiadow, wiec zlapalam klucze od auta, zeby od razu przeprosisc i sie przeparkowac, otwieram drzwi...,
a tam 2 dziewczynki - wiek moze pomiedzy 6, a 8 lat.
Przelykam zatem w napredce kawalek kanapki, za mna pedzi do drzwi Fader, rowniez przezuwajacy, z potencjalna odsiecza tak na wszelki wypadek, gdyby trzeba sie bylo na przyklad z kims bic.
"Slucham?" lekko zduszonym glosem, prawie prychajac pozywieniem, pytam ja.
"Prosze pani czy moge psa?" rzecze do mnie dziewcze.
Takiej abstrakcji kompletnie sie nie spodziewajac, zdebialam na poczekaniu i odparlam mechanicznie i nawet dosc pytajaco:
"Ale tu nie ma psa...?"
"A Weronika powiedziala, ze ma psa!" odparla rezolutnie panienka, nie zrazona zupelnie moim brakiem wspolpracy.
"Ale Weroniki tez tu nie ma" odparlam, nadal zaskoczona poteznie ja i dodalam juz nieco trzezwiej "i nie bylo".
Zapadla chwila ciszy, moj Fader uporawszy sie z pozuwieniem (mialo byc przezuwanym pozywieniem) potwierdzil moje zeznania co do braku Weroniki i jej potencjalnego psa.
Nie do konca przekonane i pogodzone z rzeczywistoscia dziewczynki odeszly mowiac 'Przepraszamdowidzenia', a ja, juz zamykajac drzwi, dostalam niepedagogicznego i nieopanowanego ataku smiechu uswiadamiajac sobie abstrakcyjnosc tej rozmowy.

Sprawa miala ciag dalszy, bo w sobote odjazdowa dzwonek do domofonu oderwal nas chyba od mojego pakowania, a moze robienia posilku przed wyjazdowego. Ja, widzac na wyswietlaczu, ze to dzieciaki, zignorowalam go (ten dzwonek), ale Fader sie poczul oburzony takimi "zarcikami" i na drugi dzwonek wyskoczyl na klatke jak przyczajony tygrys i zapytal (dosc gromko) dzieci stojace na dole za drzwiami z domofonem czego potrzebuja i dlaczego dzwonia.
Nie uslyszalam ich odpowiedzi, ale Fader przekazal, ze szukaly "Weroniki" i ze odpowiedzial im, ze on nie zna zadnej Weroniki i ze taka tu nie mieszka, na co ja natychmiast zasugerowalam, ze powinien jeszcze powiedziec "Ale slyszalem ze ma psa".

Bo o tym jak straszylam jakies mniej lub bardziej lokalne dzieci na tarasie pojawiajac im sie z nienacka w oknie jak usilowaly przelezc na moj kawalek tarasu przez ogrodzenie nie bede opowiadac, w porownania z  z legendarna Weronika i jej rownie legendarnym psem, zupelnie nie jest sensacyjne.
Chociaz jedna z dziewczynek siedzaca juz okrakiem na "moim" ogrodzeniu na moj widok sarnim wrecz skokiem znalazla sie blyskawicznie 10 metrow i 2 ogrodzenia dalej. Ma sie ten power... (nie, nie bede rozwazac opcji, ze przerazil ja widok mojej twarzy. Stanowczo nie bede.)
Dodam, ze ogrodzenia o ktorych mowie maja wyskosoc jakichs 60 cm i sa na podmurowkach ktore ulatwijaja wspinaczki.

Jak to po urlopie, nawet takim pseudo przyszedl czas powrotu do domu.

Przy wysiadaniu z samolotu, juz na Wyspie, przodem puscil mnie taki bardzo 'niczegowaty' facet, w adekwatnym wieku, ktory sie do mnie bardzo milo usmiechnal. Zeby nie bylo, nie w glowie mi podrywy samolotowe i nie biore za podrywacza kazdego milo usmiechajacego sie faceta, ale jednak plec robi swoje i zaslinilam sie nieco (mentalnie) na jego widok, po czym postanowilam, ze bede mknac przed nim jako ta sarenka, otluszczona bo otluszczona ale przynajmniej zwinna i rozbrykana, skoro nie wiotka...

Plecak mialam mocno ciezki, bo nadziany dobrem wszelakim wiezionym do pracy np piszyngerem krakowski, pudlem toffefee, czy jak to sie pisze (nie chce mi sie teraz sprawdzac), laptopem i jeszcze innym towarem, do tego moj maly torebkowaty plecaczek wiec troche tego w reku bylo.
Wychodzac z samolotu duzy plecak mialam na plecach, wiec zadnych szkod moim mknieciem sobie nie wyrzadzilam.
Przystojniak (nieco sloncem nadpalony) szedl tuz za mna.
Do austobusu wskoczylam lekko jak motylek (ociezaly, ale motylek) i nie majac innego wyboru bo narod krajow rozmaitych standardowo okupowal okolice drzwi, poszlam na tyly, do siedzen.
Nie chcac jednak wygladac na ciezko-dupna, bo Przystojniak parl za mna, dzielnie przebijalam sie na sam koniec, omijajac 2 puste pojedyncze siedzenia i wbilam sie na ten koniec z majaczaca sie niejasno mysla, ze jakby chcial to usiadzie obok mnie - nie wiem czemu mialby chciec, ale co mi szkodzilo tak pomyslec, no nie?

Nie chcial i usiadl na jednym z tych pojedynczych, ktore z taka pogarda mijalam ('no prosze, a on ciezkodupny' pomyslalam sobie z rozbawieniem), ale za nim, a pozniej juz za mna szli inni pasazerowie i nie chcac ich blokowac wszarpalam tak siebie jak i plecak na wybrane siedzenie bardzo energicznie i... poczulam w nadgarstku bardzo niesymptyczne chrupniecie oraz brzydki bol.
'Oh qr...' pomyslalam, puscilam wszystko i dawaj sprawdzac czy dziala reka... Lewa!! Ta ktorej wlasnie zaczynam potrzebowac do zmiany biegow!! Argh!!
Boli ale nie caly czas. Palce dzialaja, tylko kilka gestow sprawia bol...
Hm... ciekawe czy uzywam tych gestow do zmiany biegow?
I wyobrazilam sobie natychmiast, ze jade cala droge z lotniska do domu na, dajmy na to, trojce ominawszy na wysokich obrotach dwojke, ktora zawsze mi sprawia trudnosci w UK i zrobilo mi sie nieprzyjemnie.
Do pracy to jeszcze pol biedy, moge pare dni nie pojsc, tylko pracowac z domu, okres wakacyjny wiec duzo sie nie dzieje, ale przeciez niedlugo odbior samochodu!!! Jasny szlag!!
No nic.
W stanie delikatnej paniki wysiadlam z autobusu na terminalu, oszczedzajac te lewa lape i targajac wszstko na prawym ramieniu, przeszlam przez milion korytarzy, maszynerie kontroli i poszlam po bagaz...
I zaczelam sobie uswiadamiac jak bardzi jestem leworeczna w zyciu.

Otoz: ciezary dzwigam lewa reka,
zamki w drzwiach otwieram lewa,
pin najczescie wbijam lewa,
walizke ciagne lewa,
no i do wbicia walizy do bagaznika - przy tej wadze potrzebuje stanowczo obu rak!!

Rany gorzkie, alez sie umeczylam...

Adrenalina jakos ciagnac, udalo mi sie dojechac do domu, zmieniajac biegi rzadko i z glebokimi oporami, a na miejscu juz wtargac walizke do srodka.
Znowu odkrywajac jak bardzo mi tej lewej lapy brakuje.

Poklelam sobie pod nosem, ze zapomnialam kupic masci z arnika, bo stara mi wyszla, posmarowalam sie zelem przeciwbolowym, krecilam nadgarstek dosc luzno bandazem elastycznym zeby sobie jej nie powyginac przez sen i po rozpakowaniu latwopsujacych sie produktow poszlam spac.

Obudzilam sie rankiem z bolu, a takze przerazona, ze az tak bardzo mnie boli ten nadgarstek, ale okazalo sie, ze po prostu go rzetelnie ugniotlam we snie, bo nic nie spuchl, palce sie ruszaly i po chwili bolalo juz tylko przy tych kilku specyficznych ruchach reki. W tym przy ruchu do wrzucania dwojki w samochodzie rzecz jasna.
Nastepnego dnia postanowilam (w poniedzialek) jednak dac sobie wolne i nie jechac do pracy, bo i wizyte u pielegniarki astmatycznej mialam i podpisanie umowy z salonem samochodowym (odbior w kolejna sobote bo pani, ktora mna sie zajmowala miala wolny tydzien, ale w sobote miala juz pracowac).
No i tak siedzac sobie w domu 'zalatwilam' sie dosc artystycznie na calkiem innej plaszczyznie - otoz mialam smieci i recycling do wyniesienia i uzbieralo sie tego troche po rozpakowywaniu i przegladzie rzeczy niepotrzebnych - 2 worki smieci plus 2 reklamowki recyklingu, wyczekalam zatem martwej godziny na 'osiedlu', czyli kolo poludnia i wyszlam wyniesc ten caly naboj.
Na raz.
A ze nie chcialo mi sie przebierac to bylam ubrana jak nastepuje:
  • czarne, lakierowane wiosenno/jesienne pantofle na srednim obcasie ze srebrnymi klamrami (akurat staly na widoku i nie wymagaly wiazania),
  • skarpetki biale frotkowe tuz pod kostke - takie do butow sportowych, 
  • za dlugie, czarne velurowe spodnie od dresu, ktore wepchnelam w skarpetki zeby ich nie przydeptywac na podworku
  • stara zlochana bluzka z pewnego szwedkiego sklepu, w ktorym robie zakupy na Planecie Ojczystej - brazowa ze zluszczonym wzorkiem na dole i z niegdys biala wstawka przy dekolcie, 
  • rozczochrana niemilosiernie jeszcze po Polskim klimacie czyli skudlona w nieestetycznych lokach.
(Mimo upalow na Planecie Ojczystej, na Wyspie panowalo typowe lato, czyli bylo chlodniej niz w cieply wiosenny dzien stad cieple gacie i skarpety)
Wyszarpalam wiec te wory na podworko i juz prawie doszlam do bramki do smietnika, gdy z powodu urwanego ucha upadla mi jedna reklamowka z recyclingiem, nieco rozsypawszy swa zawartosc, a w tej samej chwili katem oka zauwazylam, ze nadjezdzal jakis samochod.
Rzucilam sie zbierac rozsypane plastiki i papiery, a samochod podjechal pod sam chodnik doslownie 2-3 kroki ode mnie.
Otoz przyjechali goscie do moich sasiadow z gory i jakis facet wysiadl z auta zanim do konca zaparkowali, zeby pojscie i zawezwac gospodzarzy do wyjscia im na przeciw (to odkrylam juz podsluchujac z zagrody smietnikowej), akurat na czas by podziwiac czarujacy widok: mnie, energicznie kicajacej w tym uroczym, nieco monochromatycznym stroju podczas zbierania rozsypanych kartonikow.

Istna reinkanacja Michaela Jackson tylko obcasy mialam nieco wyzsze, ale choc gimnastyke prezentowalam godna Mistrza to jednak tlustawa reinkarnacja.

Oczywiscie ruchy zagescilam równie mistrzowsko i wyrwalam do smietnika jako ta sarenka z soboty, a do samej zagrody ze smietnikiem dostalam sie chyba z pomoca sily nadprzyrodzonej, bo zupelnie nie pamietam jak otworzylam klodke i zasuwke.
Tam, bezpiecznie ukryta przed okiem reszty gosci, pieczolowicie segregujac zawartosc toreb (worki wyrzucilam od razu) przeczekiwalam, az poleza w cholere, a przynajmniej na gore, po czym pognalam rownie bystrym skokiem do wlasnego domu, modlac sie w duchu, zeby nie wpadli na pomysl wszyscy na raz w tym czasie wychodzic!!
Pogratulowalam sobie tylko w duchu ze nie umylam z rana glowy jak to czasem lubie zrobic w wolny dzien i nie paradowalam w regulujacych moje loki papilotach i na ten przyklad pidzamie...

Moral z tego taki, zeby nigdy nie zakladac czarnych lakierkow do bialych skarpet frote, szczegolnie w przydlugich spodniach.

Bo o romansach samolotowych i tak, jak juz mowilam, mowy nie ma ;).

Monday, 7 September 2015

Jak to mRufa Szmargdowa Wyspe zdobywala (podejscie pierwsze, odslona finalna).

Nadal jestesmy w Cork. Nadal rok 2003.
Jakosc naszej kwatery, a takze fakt platnego parkingu tuz obok skutecznie zniechecal nas do siedzenie w czterech scianach wiec jezdzilysmy z tego Cork na wycieczki calodzienne i jedyna moja troska w drodze powrotne poznawymi wieczroami bylo czy znajde miejsce na samochod pod hostelem. Jakies zawsze byl choc czasem na burym koncu w krzakach, ale to nam nie przeszkadzalo.

Jedna z wycieczek z tego rejonu, bardzo pamietna, byla to przejazdzka trasa zwana Ring of Kerry.
Przepiekne widoki, a tym mocnie pameitne, ze mzyl co i rusz deszczyk.
Kto zna to wie, ze jest to droga z umiarem waska, stanowczo kreta i bezapelacyjnie gorska czyli przy tych zakretach lezie albo w gore albo w dol i notorycznie posiada po jednej ze stron sciane a po dugiej nic.
Z racji zakretow przed wjazdem na te drogi nalezy zlozyc ofiary z kudlatych owocow do bogow drogowych i motoryzacyjnych aby nie trafic na zadne ciezarowke ani autobus bo inaczej jedynym widokiem jaki sie uzyska przez polowe trasy jest zaslona dymna produkowana przez pelznacego pod gore potwora.
Nie widzac o tym po prostu wjechalysmy na trase.
Dosc szybko powiedzialam pasazerstwu ze mamy kupe szczescie ze nie jedzie przed nami zadna ciezarowa.
Charakter trasy sprawil, ze w wynik przejezyczenia juz po kilku pierwszysch zakretach nazwalam ja malowniczym mianem "kocie jelita" - zamiast powszechnie uzywanej analogii - baranie kiszki. Kocie Jelita sie przyjely.
Po pokonaniu pewnego wyjatkowo kretego kawalka zatrzymalam nasze auto w zatoczce widokowej i zaczelysmy robic zdjecia bo i widok byl niezly i zapragnelam uwieczni te cholerne kocie kichy po ktorych przyszlo sie na wspinac. Jedziemy z tym japonskim sportem druzynowym, strzelamy foty kazda ze swojej zbawaki, Wiedzminka macha z zapalem rura od odkurzacza... i nagle w moim wizjerku cos dostrzeglam. Spojrzalam okiem uzprojonym w okular i zamarlam. Pod gore w polowie drgi miedzy dolem a naszym punktem wspinal sie potwor TIR. Mozolnie ale wytrwale, a z nim snula sie czarna chmura diesla. Oczywiscie zamarcie musialam jakos przelamac, wiec wrzasnel do dziewczyn slowo ktore w sposob bardzo stanowczy sugeruje usuniecie sie z obecnego miejsca pobytu w duzym pospiechu. Niecenzrualne. Glosno wrzasnelam i uruchomiona juz reka pokazalam na zblizajace sie zagrozenie.
Dziewczyny z podziwu godna przytomnoscia zebraly zabawki i wepchnely sie do samochodu, a ja opedzilam do bagaznika, nie w celu ukrycia sie w nim tylko dzien sie zrobil cieplejszy i postanowila mwrzucic tam moja kurtke. Co tez uczynilam i zatrzasnawszy bagaznik popedzilam z kierownice.
Siegma do stacyjki celem odpalenia bolidu, bo TIR jest juz coraz blizej...
A kluczyka nie ma.
"Co zrobilam z kluczykami?" zapytalam nieco sploszona, ale z nadzieje Wiedzminki?
"Nie wiem..." odparla ta bezradnie.
Rozejrzalam sie szybko po podlodze, zerknelam z niesmiala nadzieja na Jedna Taka, ktora zaskakujaco przytomnie po tej calej panice z wsiadaniem, odparla "Mialas je w reku jak wysiadalysmy.".
Wyprysnelam z samochodu jak poparzona i dawaj obwachiwac okolice.
Oblecialam z nosem przy ziemii samochod i okolice gdzie sie krecilam.
Nic.
Nie mozliwe zeby go w pijanym widzie rzucila za siebie... nigdy tego nie robila z kluczykami, ani tez nie bylam w pijanym widzie.
Tknieta jakas rozpaczliwa nadzieje rzucilam sie do bagaznika, obmacac kieszen kurtki.
Nie ma!!!!!!!
Ejze...
A co to blyska tu z boczku?
!Kluczyki!
Idiotka, czyli ja wkladajac kapote do bagaznika polozylam dla wygody (sybartyka, w morde jeza! brodatego!!) kluczyki na jednej z toreb, czego nigdy normalnie nie robie i jak ten zjechal nieco na bok zueplnie nie zauwazylam tego braku, bo przeciez nigdy kluczykow nie klade (i slusznie) w bagazniku.

Dawno nie bylo porzadnej dygresji... mniej wiecej ze dwa gora trzy lata temu samochod Fadera mial brzydki zwyczaj zatrzaskiwac sie ot tak bez powodu. Precyzyjnie to blokowal sobie drzwiczki zamkiem centralnym. Wszystkie. Niezaleznie czy byly otwarte czy zmakniete. I czy ktos byl w nim czy nie. I czy czy mial kluczyk w stacyjce czy tez nie. Zdazylo mi sie nie raz usilowac wsiac i odkryc ze nie moge drzwi zatrzasnac bo zamek sie zablokowal. Szczesliwie nie wlaczal sobie sam alarmu bo byloby to szalenie krepujace... Fader mi nie chcial wierzyc, ze sam sie zatrzaskuje i notorycznie opierdzielal za zablokowanie mu przed nosem bagaznika jak juz zamierzal otworzyc, albo zamkniecie sie od srodka zanim wsiadl. Przyzwyczajona, ze mam Fadera z rodu Tomaszow, tylko sobie w duchu mamrotalam "czekaj, kiedys sie przekonasz, ze on tak sam robi". Proroctwo wyglaszalam zupelnie o tym nie wiedzac... 
I jest tak. 
Przylecialam na urlop. Jest normalnie goracy lipiec, jak to tylko na planecie ojczystej potrafi byc. Fader po mnie wyjechal. Wylazlam z bagazami, rozgladam sie, nie ma go. Nie dziwie sie za mocno bo zdazalo mu sie czasem utknac w korku. Poszlam sobie usiasc we wczesniej juz przetestowanym miejscu skad widac przychodzacych odbieraczy. 
Po 20 minutach sie nieco zaniepokoilam i zadzwonilam na komorke. Nic z tego. Nikt nie odbiera. Jedzie pewnie, mysle sobie. Poczekalam jeszcze troche. 
Odczekalam jeszcze jakis 10 minut. Dalej nie odbiera. 
Ot tak sobie, z laski na ucieche, zadzwonilam do niego na domowy. 
Ku mojemu zaskcozeniu Fader odebral i mowi, ze wlasnie przyjechal taksowca z lotniska do domu. Nieco skonsternowana zapytalam czy nie zauwazyl, ze mnie z nim w tej taksowce nie bylo. 
Odparl, ze doskonale zauwazyl, ale ze przyjechal autem na lotnisko nawet dosc wczesnie, zaparkowal i jak parkowal to mu sie zdawalo ze sie otarl o slupek, wiec wyskoczyl z samochodu, rzucil kluczyk na fotel, klapnal lekko drzwiami i popedzil ogladac blotnik. Z ulga odkryl, ze jednak nie otarl, odwrocil sie zeby wziac kluczyki ze srodka i w tym momencie okazalo sie, ze lekkie klapniecie drzwiami bylo silniejsze niz Fader sadzil i drzwi sie zatrzasnely, a dalej nastapila to co mu przepowiadalam znoszac pokornie niezasluzone opierdzielania - otoz samochod wycial swoj staly numer i zablokowal sie sam. 
W srodku oprocz kluczykow zostala takze jego saszetka z komorka. 
Szczesliwie klucze do domu swojego oraz okladki z dokumentami mial w kieszeniach, bo noszac 2 rozne torby nie chce mu sie bawic w przekladanie i nosi oba przedmioty niejako w sobie. 
Nie myslac wiele wyprysnal z lotniskowego parkingu , zlapal taksowke i pojechal do domu po zapasowe kluczyki. I ze zaraz wychodzi zeby ta sama taksowka przyjechac z kluczykami na lotnisko. W tej sytuacji wypytalam go gdzie zaparkowal humorzasty pojazd, wzielama swoje manele i polazlam dosc niemrawo (bo gorac i smiertelne niewyspanie po lapaniu samolotu o chorej godzinie porannej - tzw "silly o'clock") na parking warowac przy pojezdzie, ktory zachecajaco kusil kluczykami na fotelu, o dziwo nie kierowcy ale pasazera.)

Zaskakujaco mimo utrudnienia i galopady wokolo pojazdu udalo mi sie wskoczyc do samochodu i wywiezc nas z punktu widokowego zanim ten TIR (a moze to byla cysterna nawet?) zdalal nas przyblokowac.
Jak juz wspomnialam trasa byla glownie gorska - kreta w obu plaszcyznach, malownicza jak jasny szlag no i rozona deszczem, a rownoczesnie pewne standardy zachowan obowiazywaly - mimo scenicznego charakteru trasu nie mozna bylo sie wlec 30km na godzine, limit zazwyczaj byl 50/60 km/h wiec czesto musialam przelamywac moje instynkty przetrwania i pokonywac zakrety bez barierek z predskoscia do limity zblizona podczas gdy tuz za plecami sapal mi wielki autokar turystyczny ktory wcale nie docenial uroku podziwiania NIE migajacego za oknem krajobrazu. Dziewczyny zachowywaly w takich momentach stoicki spokoj mimo czesto malowniczych obelg pod adresms namolnego autokaru, jakie z siebie wyparskiwalam. W takich chwilach wrecz marzylam zeby miec przed soba Tira czy inna cysterna za ktora moglabym sie leniwie wlec...
Po przejechaniu nadzwyczaj stresujacego kawalka trasy, kiedy to az czulam ze w moim krwiobiegu jest czysta adrenalina, zerknelam na Wiedzminke zeby cos jej powiedziec i katem oka dostrzeglam wlasne przedramie, a na nim niebiesko zielone zyly. Nie plynie we mnie blekitna krew wiec wyrwalo mi sie do dziewczyn "Patrzcie, teraz juz wiemy jaki ma kolor adrenalina!".

W czasie pobytu w Corku spotkalysmy sie takze pare razy z Kuzynem kolegi Morelki, ku jego rozczarowaniu nie wyrazilysmy entuzjazmu na pomysl spedzenie wspolnego wieczoru na clubbingu, dziwne jakies jestemy... no trudno, ale mimo tej porazki zaprosil nas na (ku mojej rozpaczy) smazone sniadanie (bo na pewno po spedzeniu blisko tygodnia w dublinskim b&b nie mialysmy szansy sprobowac...).
Dziewczyny sie ucieszyly nawet, ja nie wiem co zrobilam, ale na pewno nie jadlam kolejnego smazonego bialka z sadzonego jajka. Po tym sniadanku wybralismy sie na przejazdzko/spacer po jego miasteczku. Oczywiscie jak to zwykle bywa, szczegolnie na Szmaragdowej Wyspie, pogoda zdazyla sie kilka razy zmienic i na zmiane mzylo oraz swiecilo slonce. Czasem tez robili to oboje w tym samym czasie. Lazilismy troche po uliczkach w centrum i trafilismy do sklepu-cum-galerii z awangardowymi upominkami ze Szmaragdowej.
Nie moje klimaty.
Nie bede krytykowac bo sie nie znam, powiem tylko ze glownie patrzylam baranim wzrokiem na rozmaite aparycje na poleczkach i jeszcze bardziej baranim na ceny przy nich wystawione.
Glowne nomen omen byly to motywy owcze.
I przy jednej z takich owieczek na patykowatych nogach, wielkosci nikczemnej, stala zena 25 Ojro. (jest rok 2003 przypominam).
Zbaranaialam wyjatkowo porzadnie na ten widok i przyciagnelam uwage moich wspoltowarzyszy. Zdaje sie, ze wymsklo mi sie co mysle o tej cenie w porownaniu do jakosci i urody prezentowanej przez te, z braku lepszego slowa, "figurke".
Wyjatkowo Jedna Taka sie ze mna zgodzila (gusta mam zazwyczaj inne), Kuzyn Morelki zasadniczo tez, tylko jedna Wiedzminka rozczulila sie nad owieczka i zaczela ja ogladac, mowiac
"No co sie czepiacie? Bardzo fajna owieczka!"
i biorac ja do reki zaczela nam prezentowac jej zalety, w tym bedac w blednym, jak sie okazalo, mniemaniu o elastycznosc nozek tej owieczki, dodala
"i nozki jej sie zgina..."
CHRUP
"...ja.."
"No!" dorzucilam dziarsko ja "teraz juz tak. Przynajmniej ta jedna".
Moja radosc wynikala glownie z tego ze to nie ja te nozke owcza zlamalam, bo zazwyczaj to mnie sie takie rzeczy trafiaja.
Nie jestem w stanie sobie przypomniec wszsytkich glupot jakie nam sie udalo wykonac, na szczescie, albowiem wiele z nich kompromitujacych bylo straszliwie.
Ot taki drobiazg jak atak smiechu jakiego dostalysmy we trzy w wychodku, na jakims przystanku, gdzie byly 3 kabinki, i wpadlysmy do nich jak przy starcie na wyscigu - ja w prawej, Wiedzminka w lewej, Jedna Taka w srodkowej, ja dopiero sie odwracalam zamknac drzwi, a z sasiedniej kabiny doszedl juz dzwiek honorowego oddawania plynow ustrojowych, na co ja zaskoczona i kompletnie bezmyslnie zapytalam sasiadki z wrecz naboznym acz nieco zszokowanym podziwem "Czy Ty w ogole zdazylas zdjac spodnie??", to wlasciwie nie godna uwagi atrakcja...
Czy tez przesladujace nas z uporem maniaka roboty drogowe. Nie bylo dnia zebysmy nie trafily na jakies i to zazwyczaj po dwa razy
Ale jak to bywa z wakacjami i urlopami kiedys nastepuje koniec i trzeba wracac... Powrot wypadl nam dosc atrakcyjnie, jak mozna sie spodziewac...
Do Dublina dotarlysmy bez wiekszych trudnosci, kwatere na koniec pobytu tez odnalazlysmy, i mialysmy samochod oddac nastepnego dnia rankiem. Udalo sie, tyle ze wlasnie podczas tej ostatniej przejazdzki odjechawszy sprzed kwatery (kolejne b&b ale z bardziej urozmaicona oferte sniadaniowa) pomylilam sie i pojechalam pod prad.... Tak!
Zabawne jest to ze dziewczyny wcale nie zauwazyly... Mnie cos nie pasowalo - za blisko miala samochod stojace na poboczu i wtedy sie zorientowalam ze cos jest zle... zrobilo mi sie glupio i rownoczesnie ogarnela mnie ulga ze to juz ostatni dzien!!
Nastepnego dni jechalysmy juz na lotnisko i nawet nie pamietam jak... Na lokalnej "bezclowce" w Dublinie Jedna Taka wypucowala sie, ze w drodze do Irlandii zabladzila na lotnisku i nie zdazyla na samolot z tego powodu - otoz zarzadala zakupow i na moja sugestie ze zdazymy w Londynie tez zrobic zakupy odparla gniewnie: "Wole teraz, bo znow usie zgubie i spoznie!". Taktownie przemilczalysmy z Wiedzminka to spotnaniczne wyznanie... Samolot przylecial, zabral nas, wysadzil nas w Londynie, tam przetransferowalysmy sie na stosowny terminal...
No generalnie wszystko szlo gladko. Az za gladko mozna by powiedziec.
Do czasu.
Na rodzimym lotnisku stolecznym okazalo sie ze wszystkie nasze nalepki bagazowe zostaly nalepione na karte pokladowa Jednej Takiej, ale uznalysmy to tylko za umiarkowanie zabawne. Znacznie mnie jzabawne bylo to ze Jedna Taka pobrala bagaz i niecierpliwie czekala na nas, a nasze bagaze sie nie pojawialy. A kwitki bagazowe na jej karcie pokladowej...
No ale to juz nie byly czasy nadmiernej biurwokracji, mimo ze bylo bardziej paranoicznie niz te pare lat wczesniej, wiec w po dosc krotkim czasie i bez specjalnych oporow jedna taka zostawila nam swoja karte i poszla w pineche, czyli w ramiona stesknionej rodziny, a my czekalysmy jeszcze troche az wreszcie okazalo sie ze nasze bagaze nie zdazyly sie przesiasc z nami w Londynie.
Zaczelysmy standardowe procedury zwiazane z zaginienie bagazu. Obsluga lotniska bardzo mila wypelniala dla nas formularze i nastapil moment bez malam komediowy.
Pobrali nasze nalepki bagazowe z karty z nazwiskiem Jednej Takiej, pobrali nasze dane osobowe i zapytali o wyglad i znaki szczegolne bagazu.
Z Wiedzminka poszlo latwo i na arene weszlam ja.
Ja mialam pozyczona walizke od dElvix, ktora zaledwie jakies 4-5 lat wczesniej pracowala w obsludze naziemnej na tym samym lotnisku. Pamietalam, ze pozyczyla mi walizke pt Konin, kolor juz mi sie pomerdal bo wyobrazilam sobie, ze byla granatowa, ona byla czarna, ale to drobiazg. Zapytano mnie w koncu to o co sie obawialam - czy byla podpisana.
Odparlam zgodnie z prawda, ze: "Tak, na nazwisko [dElvix]..." Pan z obslugi najpierw nieco zamarl, potem na mnie spojrzal badawczo jakby sprawdzajac czy to aby na pewno ja przed nim stoje, a nie dElvix, ktorej nazwisko najwyrazniej rozpoznal, powtorzyl nazwisko z lekkim usmiechem sie i juz nic nie mowiac wpisal reszte danych do formularza.
Bagaze nasze jak sie okazalo z jakiegos nieznanego nam powodu polecialy do Edynburga. Nie zdazyly wrocic do Londynu na czas zeby zabrac sie ostatnim samolotem na stoliczne lotnisko, i przylecialy nastepnego dnia, kiedy to zostaly z rewerencjami dostarczone do naszych domow. Juz bez pomylek. Nie wykluczam mozliwosci ze nazwisko mojej przyjaciolki zadzialalo na sytuacje podobnie jak ja na Smoka Wawelskiego od Jendej Takiej.

Friday, 4 September 2015

Jak to mRufa Szmaragdowa Wyspe zdobywala.... (podejscie pierwsze, odslona druga)

Kontynuujac - jest nadal pierwszy dzien na Szmaragdowej Wyspie

Wiedzac juz, ze Jedna Taka przyleci bardzo poznym wieczorem, uprzedzilysmy naszych gospodarzy, ze bedziemy sie krecic do pozna, bo wydawalo nam sie ze tak wypada... Okazalo sie ze calkie mzbednie - gospodarz poinformowal nas ze zdarzaly mu sie pobudki po polnocy gdy napruty nieco gosc wracajac z pubu pytal grzecznie czy moga mu zrobic kanapke bo jest okropnie glodny, wiec to ze my sobie wrocimi po nocy do domku na tylach posesji kompletnie go nie wzrusza. Ale grzecznosc sie oplacila - lae to za chwile. Poxza tym ja wcale nie wiem czy to o grzecznosci poszlo, bo po tej rozmowie Wiedzminka korzystajac z intrygujacego oswietlenia wyciagnel rure od odkurzacza i przyczepiwszy ja do swojego aparatu zaczela pstrykac zdjecia frontu naszego b&b.
Sprawialo to niezwykle profesjonalne wrazenie i nawet mialam obawy, ze wlasciciel sie moze wkurzyc na takie zachowania paparazzi-stajl.
Ale tej nocy nic sie nie stalo - tzn nie zmienili pospiesznie zamkow w naszym domku noclegowym ani nie wystawili naszych walizek na ulice.
Caloksztalt dramatu z Jedna Taka zakonczyl sie na tym, ze spedzilysmy sporo czasu na lotnisku oczekujac na ostatni chyba samolot z Londynu, ktory dowiozl nasza kolezanke.
Uslyszalam wtedy jeszcze, ze Smok Wawelski w moich "rekach" malo, ze przestal zionac ogniem i zamienil sie w Baranka to jeszcze z rewerancjami zawezwal nasza kolezanka pozniej do pierwszej klasy, gdzie upila sie szampanem i w ogole tarzala w luksusach.
Prosze jaka mam sile sprawcza - ze szponow nieuniknionej deportacji wyrwalam kolezanke wprost w dzikie luksusy.
W trakcie naszych podrozy po Szmaragdowej Wyspie odkrylysmy, ze opowiesc o tym wydarzeniu zaczynala obrastac w rozne szczegoly i niescislosci - zas podczas drogi powrotnej ujawnilo sie, ze nikt nikogo nie lamal kolem tylko Jedna Taka najnormalniej w swiecie sie zgubila i widocznie wsytd jej bylo nam sie przyznac, wiec mozliwe ze zbudowala cala legende.
Ale o powrocie za czas jakis, bo na razie dopiero przyjechalysmy na Szmaragdowa Wyspe.
Bylam wtedy pelnowymiarowa wegetarianka z awersja do sadzonych jajek.
Obecnie jestem czyms w rodzaju "recovering vegetarian" nadal z awersja do sadzonych jajek.
Lokum mialysmy w b&b. Pierwszy raz mialam do czynienia z takim czyms - kwatera  byla ustawowo ze sniadaniem, a z pokoju nalezalo sie wyniesc najpozniej do 11tej, a wrocic mozna po 15tej. Wczesniej tylko slyszalam o tym fenomenie.
Po ekscesach lotniskowo-nocnych, na sniadanie zwleklysmy sie dosc pozno, ale uratowala nas godzina roznicy miedzy Polska a Irlandia oraz niewyregulowany zegarek z budzikiem.
Dziewczynom sniadanie Irlandzkie bardzo podeszlo, mnie dosc srednio, ale ogolnie wiedzialam, ze czekaja mnie rozne trudnosci zywnosciowe wiec sie nie przejelam tylko zaczelam robic liste zakupow z pierwsza pozycja: cheddar!
Po sniadaniu podszedl do nas zaklopotany wlasciciel i zaczal wyjasniac, ze ma problem, bo wlasnie odkryl podwojna rezerwacje od dzis do kiedys tam i w zwiazku tym on by sie chcial nas zapytac czy bysmy sie zgodzily przeniesc do innego lokalu, kilka minut stad. Ze to jest jego lokal i ze to nie jest daleko no ale jednak na sniadanie trzeba by bylo przychodzic czyli spacer o poranku.
W pierwszej chwili mialam zaprotestowac bo kurcze jak to. My bylysmy pierwsze. Niech ci drudzy musza uprawiac sporty przed sniadaniem, ale chyba cos mnie tknelo i zgodzilam sie ze obejrzymy jak to daleko itp.
Poszlismy.
Obejrzalysmy.
I osobiscie bylam gotowa blagac, zeby nas tam zostawil. Upewnilam sie tylko ze nie musimy doplacac bo nie bylam w stanie uwiezyc w cos takiego. Bo mnie ogolnie nie spotykaja takie rzeczy jak dostac cos lepszego/wiekszego/drozszego niz sie zaplacilo... No chyba ze spowoduje to jakies inne uciazliwosci...
To byl Apartament.
Na dodatek niedawno wykonczony, luksusowy, z poteznym salonem, aneksem kuchennym i dwoma sypialniami, podobny uklad jak nasz domek tylko ze 2-3 razy wieksza przestrzen. Na miejscu okazalo sie, ze to taka inwestycja tych wlascicieli i ze dla pomnozenia zystkow wynajmuja go glownie w sezonie, rodzinom na dluzsze okresy czasu - w sensie minimum na tydzien. My tam mialysmy byc chyba jeszcze ze 3 albo i 4 dni i to co nas kosztowala cala rezerwacja nalezaloby pomnozyc minimum przez 3 zeby wnajac ten apartament oficjalnie. Takze jasnym chyba jest, ze dziarsko pobieglysmy sie spakowac i przenioslysmy do apartementu.
Z jakiegos powodu Jedna Taka wmowila sobie, ze te przenosiny to byla moja robota i do konca pobytu w tym lokalu piala peany jaka to ja jestem niesamowita, nie dosc ze ta pierwsza klasa z szampanen to jeszcze to...

Wiedzminka sie tarza w luksusach
mRufa sie tarza w luksusach


Wyjasnilysmy jej z Wiedzminka ze to raczej wynik wczorajszej sesji fotograficznej bo pewnie wlasciciel sobie wymyslil, ze jestesmy z jakiejs agancji turystycznej albo co i liczy na bezplatna reklame...
A tak na prawde to zupelnie nie mam pojecia czemu nas przeniosl, bo nie wygladalo zeby mial kupe narodu na sniadanich ale cholera wie.
Wazne ze byla to mila niespodzianka.
Pobyt w Dublinie przez te kilka dni uplynal nam na zwiedzaniu tak miasta jak i okolic - jeden dzien spedzilysmy w poteznym parku, przy jakims dworku z pawiami i zabawnie wygladajacym czerwonym (rdzawo) duzymi drzewami na kompletnie lysej zielonej lace.
Ot nic szczegolnego. Bez dziwnych przygod. Za to ze spora iloscia wyglupow.
Nie mam nawet zadnych wlasnych fotek zeby udostepnic, bo nie mialysmy aparatow cyfrowych i na dodatek ja prowadzila msamochod wiec nie mam nawet tych zdjec analogowych zbyt wielu. Fotki zalaczone to wlasnosc Wiedzminki, zeskanowana z negatywow wiec nie do konca oddaja kolory rzeczywiste.
Po kilku dnich przyszla chwila wyjazdu z Dublina i podrozy na zachod. Docelowym portem byl Cork.
Nasz gospodarz, przejety rola, probowal nam wyjasnic jak jechac, zeby ominac platnej drogi, a przynajmniej tej pierwszej najdrozszej czesci.
 Podziekowalysmy i zaprezentowalysmy mu z duma plik wydrukow, co powital ze zdumieniem, ze my takie zorganizowane...
Wiedzminka dostala ataku smiechu, ja przywdzialam maske Mohikanina, a Jedna Taka nie sluchala wcale co mowil wiec tylko sie na nas z wyrzutem niemym popatrzyla.
Przygotowane, ze bedzie platna droga mialysmy garsc drobnych na podoredziu. Miala te drobne chyba Wiedminka, a moze Jedna Taka siedzaca z tylu. I miala mi je podac w stosownej chwili, zebym ja kulturalnie wreczyla osobie zbierajacej haracz.
Jedziemy.
Droga szeroka, piekna, kilometry znikaja pod kolami, a bramek od haraczu jak nie bylo tak nie ma. No to sie zagadalysmy. Nagle... Zahamowalam w ostatnim momencie bo jakos zupelnie niespodziewanie pojawila sie barierka i takie cos dziwne z boku...
O cholera, pomyslalam panicznie, to juz to... no to... nie umialam sobie przypomniec nazwy i w tym momencie galop mysli wyrwal sie na zewnatrz slowami: "To jest to... To... To Gówno!!".
Wiedzminke sparalizowalo na moment, poza tym chyba jednak drobne na haracz miala Jedna Taka z tylu.
Bramka byla automatyczna, bez ludzkiej interwencji i zaczynala sie taka dziwna micha, ktora oczywiscie minelam.
Cofnac sie nie bylo jak bo chyba ktos juz sie za mna wpychal, a moze byly kolce.
Rany gorzkie co robic!!
Wyjsc nie moglam bo cos blokowalo moje drzwi - za daleko bylam wjechana. Siegnac reka do tylu tez nie.
"Ty!" wolam do sploszonej Jednej Takiej, "wez wrzuc tam pieniadze, co?, Bo chyba siegniesz, co?"
Nie siegnela.
Samochod podskakiwal lekko od naszej miotaniny w srodku, w koncu oprzytomniala Jedna Taka wylazla z samochodu, wrzucila pieniadze i metoda komandosa bez mala, wskoczyla do samochodu zebysmy zdazyly przejechac zanim nam sie bramka zamknie.
Uff. Udalo sie.
Niewykluczone ze stanowilysmy potezna atrakcje na tej autostradzie, bo dopiero jak ruszylysmy to zauwazylam, ze inne samochody tkwia przy swoich michach i ruszaja dopiero za nami.
Pierwszy raz w zyciu spotkalam sie wtedy z automatyczna platnoscia na autostradzie.
Zdaje sie, ze placilysmy jeszcze z raz w innym miejscu, ale wiem tez ze w drodze powrotnej nastawione ze wszystkich sil na "to gówno" bo taka nazwe dostaly bramki na platnych autostradach zostalysmy z garsci drobnicy bo bramki w drugim kierunku nie zlapalysmy z jakiegos powodu.
Dalsza droga prowadzila nas troche glowna droga a troche poboczniejszymi - miedzy innymi przez takie miasteczka z zamkami jak Cahir oraz Cashel.
Droga miala potrwac kilka godzin i mialysmy na te droge przygotowane rozne przekaski w tym takie fajnie czipsy co znalam je z czasow studenckiej przygodu na Wyspie, mianowicie czipsy o smaku octowo-solnym.
Taki dziwny twor co na pierwszy smak wydaje sie obrzydliwy, ale po tym pierwszym smaku siegasz po kolejny, i kolejny... zupelnie jakby sie czlowie uzaleznial, nie tyle od smaku co od tej ulgi jak juz przelknie i przestanie go szczypac.
Sa tacy co sie nie moga do tego przyzwyczaic, ale wiekszosc moich znajomych uraczonych specjalem ma podobne odczucia jak ja.
(W czasach studenckich okreslalam to slowami "I want to punish myself with pleasure" co zrozumiale wywolywala wielka ucieche wsrod sluchajacych swintuchów.)
Na cel eksperymentowania na dziewczynach wybralam marke sprzedwana w takich tubkach, bo wiem ze sa najlagodniejsze i na dodatek w jakiejs promocji srzedawali takie tubki mini "do szkolnego lunczboxa".
No i pochrupujac te czipsy, kometujac doznania i ogolnie gadajac oraz rozgladajac sie ciekawie wokolo, pedzilysmy w strone Corku.
Zatrzymujac sie przy co ciekawszych widokach celem ich sfotografowania. Oraz bardziej prozaicznie, skorzystania z wychodka.
No i przy Rock of Cashel zakrztusilam sie tym cholernym chipsem.
Atak kaszlu wynikly z zakrztuszenia, nie dosc ze nie pozwolil mi wyjsc z ssmochodu, to na dodatek przerazil dziewczyny, bo przeciez jak im tam skonam to beda ten samochod na pleckach chyba targaly - ja bylam dedkowanym kierowca ale to pikus.
Wiedzminka nie prowadzaca kompletnie, a Jedna Taka owszem keirownica ale smiertelnie przerazona perspektywa jazdy po drugiej stronie lustra, bo podczas naszego okolodublinskiego zwiedzania sprobowala na jednym rozleglym parkingu i nie spodobalo jej sie.
Nie zeszlam rzecz jasna, ale postanowilysmy bardzo zgodnie, ze jednak nie bede w czasie jazdy jesc czipsow octowych.
Pojechalysmy dalej i natrafilysmy na cos pieknego... waska droga w malutkim miasteczku, ale ma na scisk miejsca na 2 samochody mijajace sie z przeciwka, zaczyna bardzo malowniczo schodzic w dol i nosi napis na asfalcie "SLOW".
Zrozumiale. Zwolnilam i jade dalej.
Spadek coraz bardziej stromy i przechodzacy w lekki luk - kolejny napis na drodze "VERY SLOW".
Ma sens, zwalniam jeszcze bardziej.
I wtedy oczom naszym ukazuje sie tak ostry zakret przy tym spadku, ze wyglada jakby sie droga konczyla sciana domu, a na asfalcie napis:
"DEAD SLOW"
Ja zdebialam, na szczescie z noga jednak na hamulcu, druga na sprzegle.
Wiedzminka trzymajaca w reku tubke z czipsami o jakims innym smaku zeby mnie nimi poczestowac na moj komentarz, "Ty patrz!" podskoczyla i upuscila te tubke sobie pod nogi.
Na to juz ja i drgnelam, nawet dosc gwaltownie, bo stanely mi w oczach te butelki z woda wtaczajace sie pod pedaly hamulca i okazjonalne zolwie, ktore sobie lubia pod tym pedalem usypiac... i stanelam na hamulcu kompletnie zaniechawszy jazdy...
Szczesliwie tubka spadla pod Wiedzminkowe nogi, a nie moje no i nie mogla sie do mnie przetoczyc bo poleczka wokolo drazka biegow byla wyzsza niz mozliwosci tubki czipsow wiec uspokoilam sie na tyle, zeby wreszcie zjechac z tej pulapki drogowej, po czym pelna ulgi i resztek adrenaliny dostalam takiego ataku smiechu, ze az sie splakalam o posmarkalam, rozbolam mnie brzuch i dostalam czkawki.
Dziewczyny tez sie dolaczyly jak juz im zdolalam cala sytuacje z mojego punktu widzenia wyluszczyc.
Gremialna decyzja postanowilysmy z czipsow w tubkach jako podroznych snackow jednak zrezygnowac kompletnie, niezaleznie od smaku.
Do Corku dojechalysmy o jakiejs glupkowatej porze, mianowicie w godzinach szczytu i wrabalysmy sie oczywiscie w korek. Takze w Corku w korku stalam. I to nie raz.
Mialysmy tam wynajety hostel. Youth Hostel nawet.
No nie caly hostel. Tylko jeden pokoj 4 osobowy z osobna lazienka. Dla nas trzech.
Rozsmieszalo nas to bo generalnie mimo, ze jeszcze bylysmy po tej fajnej stronie 30tki to juz bardzo jej blisko - Jedna Taka chyba nawet wlasnie osiagnela ten okragly wiek, a my po pare lat za nia.
Przy samym hostelu byl spory parking.
Bylam tym zachwycona, bo moja wieczna zmora we wszystkich podrozach samochodem sa trudnosci ze znalezieniem parkingu, w sensie ze miejsca na postawienie samochodu.
Zachwyt trwal dopoki nas w srodku nie zapytali czy jestesmy samochodem i jesli tak to mamy galopem pedzic do kiosku naprzeciwko zeby kupic dyski parkingowe.
Bo to jest parking platny i trzeba miec dysk bo inaczej zakleszczaja samochod.
No to popedzilysmy.
Dysk okazal sie kartonikiem z osobliwa kombinacja cyferek i literek.
Usilowalam przez chwile klocic sie, ze to nie dysk, bo dysk powinien byc okragly i ja chce okragly, tak jeszcze z oszolomienia, ale w polowie pierwszego zdania sie powstrzymalam bo dotarl do mnie idiotyzm tematu dyskusji.
W swietle tych rewelacji postanowilysmy zmodyfikowac nieco plany i zrezygnowac ze spedzenia w Cork calego pierwszego dnia bo oplata za parking przebila by koszty paliwa calodziennej wycieczki gdzies tam.
Jak latwo sie domyslic bo luksusach apartamentu czekal nas nieco zimny prysznic...
I to JAKI!! ;)
Dodam, ze nigdy wczesniej (ani pozniaj hahaha) nie byla w hostelu.
Fotki z tego przezycia sa i za pare dni je tu wetkne ale wymagaja obrobki (usuniecia naszych gab zakazanych), bo byl to widok niepowtarzalny.
Wiedzminka w Hostelu sie tarza. Szok wymagal zakupienia dopalacza.
Ale w slowach - pokoj mial wielkosc jakies 2.5m na 3m, nie pamietam na jaki kolor pomalowny ale nie bialo i mam w sobie poczucie ponurosci jak wspominam (zdjecia pokazuja cos co moglo byc szarzejaca cytryna ale kto wie), z wykladzina dywanowa zdaje sie granatowa, o teksturze szmergla (latwo odkurzac jak sie ktos pokusi, a brudu nie widac bardzo dlugo) i 2 pietrowe, metalowe lozka, pomalowane na strazacka czerwien i przybrane posciela czerwona z granatowymi koldrami.
Odnosze wrazenie, ze byla tam tez jakas namiastka stolika i krzeslo, tak zeby wchodzac do pokoju sie nie rozpedzac bo mozna byla wparowac prosto do lazienki.
Zeby same zgrzytaly na widok tych czerwonych lozek z granatowymi koldrami.
Pokoj posiadal okno, z szyba typu lazienkowego, znaczy ze niby widac ale tak na prawde gowno widac.
Ale to nie byl problem bo zdaje sie, ze wychodzilo na slepa sciane w nikczemnie bliskim sasiedzwie.
I tak dobrze, ze nie na smietnik.
Do kompletu byla osobna lazienka. Razem z wychodkiem rzecz jasna.
Slepa oczywiscie.
Z zaulkiem przysznicowym i prysznicem "na ulicy" czyli ze stalo sie na podlodze. Zdaje sie ze byly tam takie plytki pod tym pryszniciem, takie z lat 70tych.
Klimatyczne.
Brudno nie bylo, nie moge powiedziec - zapach srodkow do dezynfekcji towarzyszyl nam przez caly pobyt.
Ale bylo to wszystko takie stare i zapyziale z tej starosci, ze czlowiek wchodzil jak na tortury i wypryskiwal z tej lazienki w jak blyskawica.
Takze moge bez szczegolnej dumy powiedziec, ze poki co bylam w hostelu 2 razy - pierwszy i ostatni.
I zeby nie bylo - nie narzekam - wybieralam ten hostel wiedzac ze to nie Ritz, bo bylo tanio, ale po tym apartamencie z luksusami stanowil szok estetyczny ciezki to przelkniecia ;)


Ciag dalszy w odslonie trzeciej albowiem znowu sie robi post rzeka, a kto ma czas na czytanie rzeki ten kupuje powiesc, a nie czyta bloga :)

Wednesday, 2 September 2015

Jak to mRufa Szmaragdowa Wyspe zdobywala... (podejscie pierwsze, odslona pierwsza)

Zdobywalam te Szmaragdowa Wyspe juz ladne pare razy.
Mozna by powiedziec, ze jestem juz na etapie oswajania jej, bo nie tak dawno powaznie rozwazalam nawet kolejna migracje.
Zniechecila mnie mysl o 3 sladowych emeryturach jakie bym po tej akcji dostawala i musialabym chyba wyniesc sie do Indii zeby sie z niej utrzymac, a Indyjska kuchnia ni w zab mi nie lezy. Zniechecila takze - i to nawet skuteczniej od powyzszego mysl ze stracilabym nie dosc ze te ekstra 5 dni urlopu wypracowane w Kolchozie to nawet tez 5 ktore, mi sie na mojej Wyspie naleza jak psu zupa. Razem 10 dni urlopu w plecy.
N I E A K C E P T O W A L N E!
Takze zostaje mi tylko okazjonalne zdobywanie Szmaragdowej Wyspy.
Ale zacznijmy od poczatku, czyli google czasoprzestrzenne prosze wzuc...

Mamy rok 2003. Pora roku jest chyba wczesno jesienna ewentualnie wczesno wiosenna. Skoryguje jak sie upewnie ktora kampania (zdobywcza) byla pierwsza.
Zaplanowalysmy sobie z Wiedzminka juz w poprzednim roku urlop.
Otoz ona sobie wymarzyla podroz do Irlandii, a mnie nie przeszkadzalo bo jeszcze mnei tam nie bylo. Nawet na ten cel w poprzednim roku wyrobilam sobie nowy paszport.
Kupilysmy sobie bilety lotnicze nawet nie jakies strasznie drogie, co bylo zasluga mojej przyszywanej kuzynki, zwiazanej z turystyka - dala nam namiary na jedno z nielicznych jeszcze wtedy biur podrozy ktore odkryly juz fenomen kombinacji lotniczych i wyszukiwaly najtansze mozliwe bilety, dlugo przed pojawieniem sie kolejnego fenomenu - tanich linii lotniczych.
Po czym Wiedzminka wypucowala sie Jednej Takiej, ze jedziemy i jak to Wiedzminka  nie umiejac powiedziec 'nie', zgodzila sie, ze ta Jedna Taka moze jechac z nami.
(w czasie kiedy ja stalam w kolejce po niezwykle cenna umiejetnosc
"Jak sie mowi NIE, szczegolnie tak zeby od razu bylo jasno ze to jest NIE, a nie 'moze'." 
ona wybrala kolejke po inne czasem tez niezwykle przydatne cechy. Na przyklad dlugie nogi, albo powloczyste spojrzenie  ;) )
Ale okazalo sie, ze na nasz lot z Polski nie ma juz miejsc wiec jak chce to musi ona sie sama przedostac na druga strone lustra i do nas dolaczyc juz na miejscu.
Otoz chciala.
Ale nie w Jednej Takiej sedno, chociaz dostarczyla nam sporo rozrywek juz w pierwszym dniu, a takze i w paru dniach pozniejszych.
Otoz po raz pierwszy i za namowa naszego wspolnego kolegi z Zakladu, ktory do Irlandii jezdzil dosc regularnie, odwiedzac tam swojego kuzyna, postanowilysmy wynajac sobie na czas pobytu samochod.
Bylo to o tyle niezwykle wydarzenie dla mnie, ze jeszcze nigdy nie jezdzilam samochodem po drugiej stronie lustra (jako kierownica), nigdy nie korzystalam z wypozyczalni samochodowej i na dodatek zadna z nas nie miala karty kredytowej niezbednej do dokonania rezerwacji takiego samochodu.
Z jakiegos powodu Wiedzminka zdecydowala sie zaposiasc taka karte - mozliwe, ze miala z tym zwiazek jakas oferta ktora byla jej dostepna, a nastepnie przy pomocy tej karty oraz mojego prawa jazdy. Ja z kolei wyrobilam sobie specjalnie na te okolicznosc prawko miedzynarodowe. No i wynajelysmy samochod. Mozliwe, ze najtanszy. Compact economy. Marki nie znanej (wielkosci przykladowej Polo). Czyli bedzie niespodzianka.
Kolega z Zakladu, nazwijmy go robocza "Morelka", bardzo ochoczo sluzyl poradami, wyjasnial meandry tak wstecznego biegu w nowych (wtedy) modelach pojazdow jak i przebijania sie przez immigration, polecal agencje wynajmu samochodow i w ogole kibicowal nam dzielnie (obstawiam, ze Wiedzminka mu w oko wpadla, ale niewykluczone tez ze po prostu byl takim dobrodusznym i ogolnie pogodnie i przyjaznie do swiata nastawionym mlodziencem) i namawial nas tez do odwiedzenia jego Kuzyna w Korku (Cork), to sie chlopak ucieszy.
Jedna Taka zostala pozostawiona sama sobie na zorganizowanie sobie tych biletow lotniczych, a my przystapilysmy do planowania detali.
Uprzedzone przez Kolege Morelke wiedzialysmy, ze trzeba zorganizowac sobie noclegi i wiedziec zgrubnie co sie bedzie robilo, bo na wjezdzie/wlocie strasznie trzepia na okolicznosc nielegalnej imigracji. Wiedzialam i ja cos o tym z wlasnego doswiadczenia, bo jak kilka lat wczesniej jechalam na Wyspe dokonczyc studia na wlasna reke to pewna bardzo antypatyczna Azjatka (prawdopodobnie Pakistanka, bo sporo bylo mowy o tym jak duzo ich migrowalo w owych czasach na Wyspe) w Immigration w bardzo niegrzeczny sposob kwestionowala moje zapewnienie, ze bede miala za co sie utrzymac przez te pol roku ktore zamierzalam spedzic na Wyspie.
Uzbrojone zatem tak w porady jak i moje osobiste doswiadczenia, porobilysmy rezerwacje rozmaite upewniajac sie, ze wszelka korespondencja zawierala nasze nazwiska i wykonujac wydruki dla kazdej z nas. Nie pamietam jak to wyszlo z Jedna Taka, ale wydaje mi sie ze tez miala wszystkie wydruki. A jak nie miala, to na pewno miala moj numer telefonu.
Jak moze juz sie ujawnilo, mam tendencje do bycia roztargniona i jeszcze wieksza tendencje do lapania roznych glupich wydarzen.
Swiadoma tego przygotowania poczynilam konkretne - wydruki rezerwacji to tylko jedno.
Wydruki tras podrozy, mapki, wskazowki do jazdy, no po prostu co popadnie. Ilosc makulatory stanowila znaczacy ciezar mojej, pozyczonej zreszta walizki. Walizke pozyczyla mi dElvix.
Nadeszla chwila podrozy.
Jedna Taka miala przyleciec kolejnym samolotem - my lecialysmy porannym, a ona miala leciec tym blizej poludnia, wiec plan byl taki ze my sie odbierzemy same i zameldujemy na kwaterze po czym pojedziemy po Jedna Taka na lotnisko samochodem.
Podroz byla z przesiadka w Londynie, a docelowo lecialysmy do Dublina.
Kwatera byla na przedmiesciu od strony lotniska.
Lecimy.
Londyn.
Transfer miedzy terminalami na piechote.
Po drodze kontrola paszportowa i to nieszczesne immigration. Nastawioan na najgorsze trzymam w garsci plik papierow i mentalnie uzbrajam sie do potyczki.
Wiedzminka odnosze wrazenie jakos mniej sie tym przejmuje.
Idziemy do dwoch osobnych stanowisk.
No owszem, przepytano mnie czy aby na pewno na urlop i czy mam aby do czego wracac, ale na tym koniec. Nikt nie zarzucal nam ze to nie prawda i nawet chyba sie nie czepiali szczegolowego grafiku podrozy, a juz na pewno nikt nam nie sprawdzal adresow kolejnych noclegow, poza sprawdzeniem czy podalysmy jakikolwiek adres.
Wiedzminka zdaje sie pokazala na mnie palcem w kluczowym momencie i tez ja przepchneli na druga strone.
I tyle.
Dalej byl drugi samolot, tym razem linii Irlandzkich o ktorych mialysmy przez Kolege Morelke zapowiedziane, ze zawsze ma spoznienia. Zgodnie z reputacja spoznienie bylo.
Godzinne.
Ja oczywiscie zamartwilam sie czy aby nam rezerwacja samochodu nie przepadnie.
Nie przepadla.
Dostalysmy bardzo sympatyczny samochodzik - nowe Clio. 3-drzwiowe. I jest tak:
Pakujemy juz bagaze sila rozpedu, a mnie juz zaczyna sie robic troche niewyraznie, ale robie dobra mine.
Wsiadamy.
I na tym skonczyla sie moja energia na wypieranie realiow.
Dotarlo do mnie co mnie teraz czeka i popadlam w stupor.
Siedze tak, baranim wzrokiem wpatrzona to w kierownice to znowu w raczke zmiany biegow, ktora zlosliwie sie usadowila po mojej lewej.
Optycznie wygladalo to jakby sie relaksowala podobno.
A w glowie szaleje mi co nastepuje:
"O qr*a, cos ty sobie myslala? Czys ty sobie qr*a w ogole myslala co robisz? Jak ty sobie to idiotko wyobrazalas?? Czy ty sobie cos w ogole wyobrazalas?? Oh ja pie**e w co ja sie wrabalam? No i co ja teraz mam qr*a robic?"
Ostatnia desperacka mysl jaka zagoscila mi w glowie zanim sie wzielam w garsc to bylo "Ciekawe czy Wiedzminka da sie przekonac do spedzenie najblizszych 2 tygodni na tym parkingu" oraz " Jak to dobrze ze nie ma tu Jednej Takiej w tej chwili".
Caly ten czas Wiedzminka przesiedziala w milczeniu, wyraznie spokojna. Przypuszczam, ze to pomoglo mi wziac sie w garsc nieco szybciej - swiadomosc, ze ktos ma do tego stopnia zaufanie w moje mozliwosci, ze nawet nie mrugnie powieka na moj atak paniki jednak do czegos zobowiazuje. A ja czasem bywam obowiazkowa.
Takze po poczatkowej zlosci na tle "jak ona moze tak spokojnie siedziec jak ja sie rozpadam na drobne kawaleczki" powrocila moja ukryta zadziornosc "co, ja nie dam rady?".
Jak juz wspomnialam wzielam sie w koncu w garsci, zapalilam silnik, walnelam odruchowo lokciem w drzwi i blogoslawiac na glos Kolege Morelke odkrylam bez paniki dodatkowej, ze wsteczny w tym samochodzie nie wymaga wprawdzie przycisku, ale ma taka obraczke wokol dzwigni/raczki biegow, ktora trzeba pociagnac do gory.
Nadal ciezko sploszona, ale juz coraz bardziej zawzieta, spojrzalam we wsteczne lusterko, zbaczylam rame pojazdu (po prawej), skorygowalam kat patrzenia (w lewo), ok, nikogo nie ma i wyruszylam z parkingu.
Oczywiscie pierwsze co zrobilam opuszczajac teren lotniskowego parkingu, to skrecilam w zla strone.
(Mozliwe ze bylo to nieco z podswiadoma premedytacja bo w lewo bylo latwiej i nie musialam nerwowo zerkac tysiac razy w obie strony szarpiac moje juz i tak potargane nerwy swiadomoscia, ze tu jest odwrotnie.)
Wiedzminka bardzo stoicko przyjela te informacje, co znowu dobrze zrobilo moim skolatanym nerwom i po pewnym czasie uznalam, ze ta pomylka to wlasciwie swietna rzecz bo po prostu jade dookola lotniska, prosta droga, bez wielkiego ruchu i mam szanse oswoic sie tak z tym dzikim pojazdem (choc tylko odrobine wiekszym od mojego polskiego bolidu) jak i faktem, ze na oko jade pod prad.
I tak tez sie stalo. Objechalysmy lotnisko dookola, pod koniec rundki zaczelo mi sie to nawet podobac i zdaje sie, ze juz calkiem dobrowolnie objechalam je dookola po raz drugi, po czym udalysmy sie w strone miasta z ambitnym planem odnalezienia naszej kwatery.
Pierwsze co sie na mnie rzucilo jak tylko wjechalysmy na droge do miasta byly roboty drogowe na skale epicka, ktore to okazaly sie zakamuflazowanym blogoslawienstwem - otoz nowa droga w zamysle wielopasmowa byla jeszcze nie skonczona, a stara droga nieco mniej rozlegla byla juz czesciowo zdemolowana wiec jechalo sie albo scisle obmurowanymi waskimi pasami w obu kierunkach albo ruchem naprzemiennym, co mimo ze spowalnialo transport, ograniczalo tez mozliwosci pomylenia pasa do zera wlasciwie.
Pamiec moja juz nie taka jak niegdys, wiec nie pamietam calej drogi z lotniska do naszego pensjonatu ale zdaje sie ze znalazlysmy go bez problemow co niewatpliwie ogromnie mnie zaskoczylo.
Przydzielono nam smieszny maly domek na tylach posesji, z wlasnym niekrepujacym wiejsciem i lazienka oraz 2 sypialenkami. Tam tez ujawnilo sie, ze o ile Wiedzminka "nie" Jednej Takiej powiedziec nie bardzo potrafila to potrafila mnie jasno powiedziec, ze woli dzielic sypialna komnate z chrapiaca i gadajaca przez sen mRufa niz z Jedna Taka. Zly charakter korcil mnie zeby sie wypiac i miec troche prywatnosci, ale polechtane ego zwyciezylo i sie zgodzilam na taki uklad.
Takze ani wilk syty nie byl ani owca cala, bo ja spragniona pustelni musialam byc caly czas w towarzystwie, a Jedna Taka spragniona towarzystwa musiala sypiac w pustelni. Ale nic to :) Nie pozabijalysmy sie.
W miedzy czasie doszla do nas wiadomosc od Jednej Takiej "Jestem w Londynie. Jedna Taka". Precyzyjnie to doszla do Wiedzminki. Zupelnie nie pamietam czy do mnie doszla tez czy w ogole - Jedna Taka mogla wyslac tylko do Wiedzminki, bo jednak roaming prawda.
Po godzinie doszla znowu. Po kolejnej godzinie doszla raz jeszcze. I tak przez pierwszy tydzien naszego urlopu dochodzila srednio 2-3 razy dziennie.
Do Wiedzminki.
Jedna Taka wyciela jakis dziki numer w tym Londynie i nie zdazyla na swoj samolot do Dublina. Od poczatku mowila nam ze jej nie chciano przepusici przez immigration, maglowano i maglowano, zarzucano, ze jedzie do pracy, po czym przepuszczono jak juz bylo za pozno zeby zlapala swoj samolot do Dublina. Uwierzylysmy, bo moje doswiadczenia z Azjatycka oficer immigracyjna i tym podobne. Okazalo sie tez, ze Jedna Taka miala trudnosci komunikacyjne i albo poprosila mnie, albo moze sama zaproponowalam, ze porozmawiam z osoba ktora w danym momencie ja przesluchuje zeby wyjasnic ze nie jest nielegalna immigrantka tylko turystka z Polski i dolacza do dwoch innych turystek. No to dala swoj telefon ze mna po drugiej stronia jakiemus facetowi.
Ja nastawiona na to, ze rozmawiam conajmniej ze Smokiem Wawelskim albo inna Hydra zionaca ogniem i plujac kwasem, doznalam szoku bo odezwal sie w sluchawce uber mily facet, wyjasnil ze kolezanka spoznila sie na swoj samolot do Dublina i ze ciezko sie z nia porozumiec i czy ja potwierdzam ze ktos tu w Dublinie na nia czeka, bo oni nie bardz owiedza co z nia zrobic.
Odparlam, ze owszem czeka. Ja. Czekam. I sie martwie (chociaz glownie to bylam wsciekla, ale to by raczej nie pomoglo Jednej Takiej). I co sie stalo ze nie zdazyla, bo przeciez miedzy lotam i czasu bylo multum? (chca uslyszec czemu ja tak przeczolgiwali na tej kontroli.
Otoz nie uslyszalam ani slowka na temat lamania kolem i wsadzania do Zelaznej Dziewicy celem wykrycia nielegalnej immigrantki, ale za to uslyszalam ponownie ze nie stawila sie na czas w bramce i ze nie wiadomo czy bedzie miejsce w najblizszym samolocie, ale jesli nie, to zeby sie nie martwic, bo jest jeszcze jeden i na ten na pewno sie ja uda wsadzic i ze dopilnuja juz tym razem, zeby sie juz nie spoznila.
Troche mnie to zastanowilo bo jesli ja przesluchiwali tak ostro to powinni i mnie conajmniej o dane poprosic i o adres lokum i inne takie rzeczy, a tu nic. Kompletnie nic.
Zrelacjonowalamprzebieg mojej rozmowy pozniej Wiedzmince, ale w zasadzie nie komentowalysmy tego jakos szczegolnie przejete cala sytuacja.
No ale ok.
W tym czasie - bo telefoniczny kontakt Jedna Taka nawiazala z nami jak poszlysmy zaplacic zaliczke za lokum przed odlotem - chyba 2 noce w innym b&b, a konkretnie ja, bo w ramach podzialu wydatkow skoro Wiedzminka rezerwowala auto, to ja zaliczkowalam lokale - Wiedzminka przezywala trudne chwile probujac byc zabawiana rozmowa przez wlascicieli owego b&b, bardzo wyrozumiale pozwalajacych mi prowadzic te wszystkie negocjacje.

(ciag dalszy nastapi, bo wyszedl juz post rzeka wiec rozdziabalam na razie na dwa)