Jest rok 2000. Mysle, ze pierwsza polowa. Albo wyjatkowo lagodne lato.
Jest cieplo i zielono.
Pierwsza moja praca zawodowa - na "Zakladzie" - podjelam te prace w pazdzierniku 1999, lokalizacja - bliskie sasiedztwo przyszlego Mordoru w Stolycy (wtedy nikt go jeszcze tak nie nazywal, ba nawet pozniej w 2004/6 jak juz pracowalam na terenie Mordoru wlasciwego, nadal tak nikt nie nazywal).
Pracuje w owym czasie tam gdzie tramwaje i ptaki zawracaja, a psow szczekajacych tylem juz nawet nie slychac.
A konkretnie pracuje kawalek (z 5 minut powolnym spacerkiem) od miejsca gdzie tramwaje pt 10 i 17 jadace od centrum skrecaly gwaltownie w prawo, a petla tez jakis inny tramwaj, malo dla mnie przydatny - moze 16?
(podejrzewam ze robia to nadal ale ani ja ani moj dawni wspolpracownicy juz nimi od lat nie jezdza wiec pewnosci nie mam)
Wykanczam rownoczesnie prace dyplomowa, bo jest jak jest, niby nie musialam tej pracy zaczynac az tak pilnie, ale byla okazja, a pare groszy zawsze sie przyda, a legendy o tym jak to nie da sie dostac pracy po studiach w zawodzie wyuczonym krazyly juz po wszystkich klubach i podziemiach studenckich.
W ramach tejze pracy dyplomowej jestem zobligowana wizytowac Gmach Sadu Glownego w Alei Solidarnosci.
No i jest tak.
Jestem umowiona na dzien X na godzine powiedzmy 12.30, albo cos kolo tego. Nie jestem w stanie zgadnac, ktory to byl miesiac ponad to co powyzej - ze jest cieplo i zielono.
Wyszlo mi, ze umowiona jestem na wtorek.
Pamietam, ze jestem umowiona w ten wtorek z calej sily. Nadszedl wtorek
Wyszlam z "Zakladu" z zapasem czasu, wiec nie przyspieszam kroku. Wiem, ze na najblizszy tramwaj nie zdaze chyba ze bym zdrowo zagescila kroki, ale wtedy zapocilabym sie i bylabym niezbyt swieza na spotkaniu. A taki dyskomfort nie jest mi do szczescie potrzebny. Ide zatem spokojnie z mysla, ze kolejny bedzie za jakies 10/15 minut.
Teraz okolicznosci przyordy:
Cieplo owszem, ale nie upalnie, okolica jeszcze nie zaznala dotyku przerobkowego - chodnik ze sredniej kostki, polozonej srednio dbale na piaszczystym gruncie be uprzedniego utwardzenia zapewne, deptany przez dekady i rzesze ludzi pedzacych do i z tramwaju, do mieszkaniowki kawalek za Zakladem albo do okolicznych starych budynkow - na tylach mojego "Zakladu" znajdowaly sie tzw "magazyny" - co tam bylo wczesniej nie wiem, a w owych czasach byly dwa sklady meblowe, kilka sklepow z wyposazeniem wnetrz, dywany, ciuchy w cenach polhurtowych i bogowie handlu wiedza co jeszcze.
Centrum Handlowe GM bylo dopiero wykanczane - otwarto je pare miesiecy przed moja zmiana pracy wiec nie ma tu nic do rzeczy.
Ale wracam do chodnika. Byl on w zwiazku z wiekiem i zuzyciem mocno nierowny. smialo mozna powiedziec za lata swietnosci ma tak bardzo za soba ze juz sam pewnie zwatpil ze kiedys byl swietny ;).
Chodzilam po nim (chodniku) zwykle dosc statecznym krokiem, majac zgubna tendencje do skrecania sobie prawej kostki od czasow szkoly sredniej - tzw nawykowe skrecenie.
A ze szlam na oficjalne spotkanie do instytucji Temidy - w sensie nie jako petent tylko jako podwykonawca, to i odzialam sie stosownie.
W garnitur sie odzialam.
I pantofle.
Nawet nie z jakims dzikim obcasem ale cos tam pod pietami mialy.
Szlam zatem bez pospiechu. W pewnym momencie dotarlo do mnie, ze ten tramwaj na ktory mam nie zdazyc jeszcze nie pokazuje sie na horyzoncie, czyli pewnie jednak na niego zdaze?
I jakos tak mnie ta mysl oglupila, ze kompletnie zapomnialam o byciu nieswieza i zasapana i po prostu ruszylam z kopyta.
Przyspieszenie dosc szybko napotkalo jednak na przeszkode.
Otoz ruszajac z kopyta zaprzestalam kontroli jak je stawiam, te kopyta na nierownym chodniku i najnormalnie w swiecie na ktorejs kolejnej nierownosci opuscilo mnie szczescie, a kostka zaczela dawac sygnal "uwaga, uwaga, awaria sytemu amortyzacji, bedziemy sie skrecac!", na co zareagowalam blyskawicznie panicznym drgnieciem celem unikniecia skrecenia tej cholernej kostki.
Za pozno, bo pewne uszkodzenia juz nastapily, ale nie do konca katastrofalnie jak sie pozniej okazalo.
W efekcie powyzszego zdazenia stracilam kontakt z podlozem.
Gora kadluba nadal poddajac sie przyspieszeniu parla do przodu, podwozie zas wstepnie przyhamowawszy, podazalo za gora z lekkim opoznieniem.
Tym sposobem, wykonalam niekontrolowany lot koszacy, ktory owszem z niewielkim wkladem energii przeniosl mnie do przodu znacznie dalej niz gdybym zainwestowala te sama energie w kroki, ale niestety byl za krotki aby doniesc mnie na przystanek, ba nawet nie zdolalam otworzyc podwozia do ladawania, wiec jak latwo sie domyslic wyladawalam na calej reszcie dewastujac po kolei: jedno kolano, jeden lokiec (po przeciwnej stronie niz kolano oraz obie dlonie.
Kostka byla zdewastowana juz na wstepie, ze tak powiem.
Czyli mowiac krotko, gruchnelam o chodnik jak worek kartofli.
Mialam wrazenie, ze katem oka dostrzeglam jak na okolicznym drzewie podskoczyly liscie i i wiewiorki.
Leze na ziemi, nie zeby wypoczynkowo tylko tak jeszcze w szoku przez moment po gruchnieciu i mysli mi sie: "No to se qr.... przyspieszylam."
Pozbieralam sie dosc niemrawo szacujac straty - patrz wyzej, plus siniaki na dumie i godnosci osobistej.
Garnitur zniosl akcje wyjatkowo dobrze - rzadnych widocznych zniszczen.
Bardzo porzadny tropik mi Rodzicielka na ten garnitur wykopala z zapasow.
Pomachalam tylowi odjezdzajacego tramwaju na dowidzenia i odkrylam, mile zaskoczona, ze chodzenie sprawia mi zaledwie drobne trudnosci. Dotarlam na przystanek, oczywiscie nie zdazajac nawet na ten docelowy tramwaj, ale tu szczescie do mnie sie na chwile usmiechnelo, bo po zaledwie 2-3 minutach przyjachal drugi (inny, ale tez pasujacy). Dotarlam do gmachu Sadu, nawet jeszcze nie spozniona, ale zaczelam juz odczuwac dolegliwosci w uszkodzonych konczynach, wiec tempo przemieszczania sie zaczelo mi spadac.
Maksymalnie energicznym krokiem (kustykiem) wspielam sie na wlasciwe pietro, dotarlam pod wlasciwe drzwi doslownie 3 minuty przed czasem, i juz, juz klade reke na klamce, gdy oko mi ucieklo na nikczemnego rozmiaru kartke na drzwiach tuz obok. Na kartce napisane byly slowa 'Agenda rozpraw w dniu jutrzejszym: X-1'.
W pierwszym blysku pomyslalam sobie "nie zdjeli kartki z wczoraj?, Nie, niemozliwe, nawet jakby z wczoraj nie zdjeli to by nie bylo napisane X-1 tylko X, przeciez nie zostawili by kartki przez 2 dni?" Po czym cos mnie tknelo i zerknelam na zegarek... data dzisiejsza: Wtorek, X-2.
Postalam tak sobie chwile, zmartwiala z reka na klamce, az dotarlo do mnie co za glupote udalo mi sie wykonac.
Pedze, malo sobie nog, w morde i nozem, nie polamie (doslownie), zeby zdazyc, na spotkanie ktore bedzie pojutrze??
No owszem mozna by powiedziec, ze cel osiagnelam przesadnie bo jestem calkiem spoooooro przed czasem...
W tym momencie opuscily mnie resztki adrenaliny i zdewastwane konczyny zaczely dawac sie powaznie we znaki, a zarazem ogarnela mnie kompletna niemoc - caly ten galop i wysilek na nic bo bede musiala znowu to samo cwiczenie powtorzyc pojutrze i na domiar szczescie z obolala noga.
Oddalilam sie w koncu spod tych drzwi bardzo niemrawo, probujac maskowac dostojnym krokiem coraz silniejsze utykanie - kostka jednak okazala sie nieco bardziej zdewastowana niz poczatkowo myslalam.
Jako szczesliwa posiadaczka komorki na karte (nowosc to wtedy byla), zadzwonilam do Fadera, ktorego miejsce pracy, moj tramwaj jak juz go dosiade, mial mijac i poprosilam zeby mi pomogl w razie czego dokustykac z tramwaju do samochodu. Fader wyrazil zgode i dolaczyl do mnie na swoim przystanku, wysluchal mojej historii i nie baczac na moja coraz gorsza forme (nie wiem jak u innych osob ale u mnie po kazdym incydencie z kostka, pierwsze kilka godzin bylo koszmaranie bolesne, bo chociaz kostkowe przemieszczenie wracalo do fromy blyskawicznie i czesto nawet nie puchlo oraz przestawalo bolec juz po paru dniach, to te pierwsze godziny po urazie byly tak bolace jak pierwsze skrecenie) dostal nieopanowanego ataku smiechu.
Prawde mowiac i ja sie juz zaczelam smiac, bo jednak komizm sytuacji przebil cierpienie wlasne i wscieklosc na moje roztargnienie.
Po powrocie na "Zaklad" okazalo sie, ze jednak wytrzymam do konca dnia pracy i nie trzeba mnie eskortowac do samochodu. Fader wrocil zatem (bardzo zadowolony, ze nie musi jeszcze wracac do domu) do swojego miejsca pracy, a ja powloklam sie pozbawiona kompletnie energii na swoje stanowisko w "Zakladzie".
Opowiedzialam o mojej przygodzie dElvix, ktora rowniez pracowala na "Zakladzie", co doprowadzilo ja do lez ze smiechu i wtedy tez po raz pierwszy ukulysmy termin czasu alternatywnego.
Czas alternatywny dopadal mnie wielokrotnie, ale musze sie tu zdecydowac czy ruszyc sladem czasu czy tez dokonczyc watek lotow nad chodnikiem w przyszlym Mordorze.
..................
Zdecydowalam.
Bedzie jednak o lotach.
.................
Zatem
Jakis czas pozniej, nie dlugo, mozliwe, ze tydzien, moze ciut dluzej, nadal pracuje tam gdzie pracowalam, nadal tramwaje i ptaki zawracaja, a chodniczek coraz bardziej prezentuje teksture godna Devil's Golf Course, szczegolnie po mojej niedawnej akcji ladawania bez wysunietego podwozia.
Devil's Golf Course miesci sie w (nie)slawnej Dolinie Smierci w Utah i wyglada o tak:
Wybieramy sie z dElvix na Valkirie Wagnera, nie akurat w tej chwili ale za kilka dni. Ale wlasnie dokonalysmy rezerwacji/przedplaty biletow.
Nadal jest cieplo.
Cieszymy sie z tego Wagnera jak glupie - bo choc zadna z nas nie jest wielka fanka muzyki klasycznej, czy tez opery niemieckiej w szczegolnosci, ale akurat Walkirie Wagnera lubilysmy obie. dElvix zdaje sie ogolnie Wagnera lubi.
Tak sie tez sklada, ze ja osobiscie mam slabosc do pewnej postaci kreskowkowej, a mianowicie Krolika Bugs'a. No mam i koniec.
Kaczora tez lubie (patrz na post o Nawidakcji), ale Krolik zawsze byl moim ulubiencem.
I w jednym z odcinkow pt "What's Opera Doc?" uzywana jest kompilacja utworow z opery Walkirie oraz pozostalych czesci Pierscienia Nibelunga.
Szukam linku z pelna wersja bo jest tam i motyw Cwalu Wlakirri i slynne "What's Up Doc?".
Aby skrocic przedluzajace sie wprowadzenie powiem, ze kreskowke znamy obie i natychmiast o niej przypomnialam mojej przyjaciolce.
Efekt byl taki, ze po zakupieniu biletow na opere w kadrach wybralysmy sie gdzies na pieszo w przerwie pracowej. Nie wiem gdzie, bo wydaje mi sie ze Galeria jeszcze nie byla otwarta, wiec moze do tych magazynow? Ale kierunek byl niewlasciwy wiec moz cos juz w tej galerii bylo otwarte Idziemy.
Idziemy ubawione niemilosiernie wspomnieniem kreskowki i podekscytowane nadchodzaca rozrywka.
dElvix muzycznie uzdolniona zaintonowala wokalnie motyw przewodni z Cwalu Walkirii, a na to ja we wlasciwym momencie, czyli po kilku sekundach wstrzelilam sie moim najlepszym glosem Bugs'a z "What's up Doc?". dElvix sie spodobalo i powtorzyla wokal, ja powtorzylam swoj wyglup i w tym momencie w tylek kopnal mnie jak nic Duch Wagnera, porazony moim bluznierstwem artystycznym i nastapila powtorka z rozrywki - kostka, alarm, unik, lot, dup!
Tylko tym razem:
- nie ma garnituru,
- nie spiesze sie,
- nie jade do sadu,
- nie jestm sama,
idac kawalek przede mna dElvix opowiedziala to pozniej mniej wiecej tak.
Idziemy, wydurniamy sie, smiejemy, ja zaspiewalam (tu przyklad), mRufa dodala "What's up Doc?", ja sie odwracam, a mRufy nie ma!! Rozgladam sie, a tu mRufa gramoli sie z ziemii kolo moich nog z zaskoczona i odurzona mina i mowi "skrecilam znowu kostke".
No i teraz mam dylemat. Konczyc, czy dodac kolejne kostkowe wspomnienie - chronologicznie nawet pasuje bo dzieje sie w tym samym miejscu i biurze i w towarzystwie dElvix.
A moze wrocic do czasu alternatywnego?
Chyba jednak zakoncze i motyw kostkowy pociagne w osobnym wpisie.
Postu Rzeki na razie nie bedzie.