Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday, 19 February 2019

"I po to ja szlam po deszczu?" czyli mRufa zdobywa Bruksele.

Nie mylic z brukselka, warzywem nienawidzonym przez mnie serdecznie i z calej silych mych kubków smakowych.
Bruksela to miasto. Z gatunku tych sporszych.
No moze Londek, Sydney czy Nowy York to to nie jest, ale na dajmy na to Wyspowe standardy - sporsze.
Ma w sobie duze budynki i waskie ulice.
A takze szereg kocich lbów i takich kamiennych plyt, co polane kropelka wody zamieniaja sie w lodowisko.
Ma tez autobusy, tramwaje, metro (wierze na slowo bo sie nie zapuszczam, acz wlazlam don czesciowo) i jak to zawsze ze mna bywa, powitala mnie robotami drogowymi.
Ale po kolei.
Z Bruges do Brukseli pojechalam ze reszta wyprawy, ale porzucilam ekipe juz na dworcu, bo mialam inne plany - otóz wpadlam na pomysl, ze zapytam jedna znajoma wirtualna czy mialaby chec spotkac sie na kawie gdziess w okolicy dwrocowej, bo jakos tak naiwnie i glupkowato myslalam, ze Bruksela dworzec ma tylko jeden, a przynajmniej jesli nie jeden to ten z pocigami do Londka jest jednym z glówniejszych, arteria miasta niejako.
Arteria to moze on i jest ale ta jej czescia w mniej chlubnej czesci miasta, cos jak w okolicy nerek powiedzmy.
Miasto ma bowiem stacje zdaje sie ze trzy i zasadniczo, dla normalnych istot ludzkich jest to uklad do ogarniecia, ale mamy tu do czynienia ze mna, czyli mRufa, wiec umówmy sie platanina okoldworcowa jest taka, ze mnie zaczyna bolec mózg, czyli jedyna czesc czlowiek która bole nie ma czym...
Ale do rzeczy - znajoma blogowa odparla (ku wlasnemu zaskoczeniu jak mi pózniej wyznala), ze bardzo chetnie.
Poniewaz dialog nawiazalam z nia za posrednictwem naszej wspólnej znajomej/przyjaciólki Margi to zaczely sie nagocjacje trójkata towarzyskiego, napedzanego mniej lub bardziej symbolicznie kofeina.
Niestety sily wirtualne sprzysiegly sie przeciwko tym planom i Marga zaniemogla calkiem, Matylda (która uparcie usiluje nazywac Matylka) tez miala trudnosci zdrowotne, a ja jako ta opoka, zmagalam sie z BSE i migrena, ale nie poddawalam sie nporowi niemocy.
Umówilysmy sie tedy z Matylda, ze dosiade autobusu numer 27, ma on kosztowac 2 Euro (sprawdzilam w internetach ze tak ma byc), pojade 14 przystanków i tam sie spotkamy i wymózdzymy co dalej.
Poczatek byl dobry - przechowalnei bagazu namierzylam blyskawicznie, w obu wydaniach - boxów i przechowalni z ludzkim obliczem.
W zwiazku z poniesiona strate piterausika z drobnymi, drobne wydawalam od reki i nie mialam dosc zeby skorzystac z boxu, co glupkowato powitalam z ulga i udalam sie do okienka z czlowiekiem, którego tam nie bylo. Troche sie zatroskalam, ale zanim zdazylam sie poddac i szukac sklepu zeby rozmienic banknot czlowiek sie pojawil.
Wyjasnilam mu moje zapotrzebowanie, na co on przyprawil mnie o lekkie zbaranienie bo powiedzial, ze box jest tanszy. Co to za zwyczaje, ze w kapitalizmie zarobic nie chca? Spotkalo mnie to juz raz w okolicy Poznania (wcale nie zamierzam tu zarcikowac tylko autentycznie, zapytany o cene parkingu za noc facet w strózówce w owym miescie odparl dosc smutno: "o, tu to drogo biora". Kolega który mi towarzyszyl powiedzial mi pózniej ze szczeka mu prawie opadla na takie dictum)
Wyjasnilam, ze mozliwe, ale ja nie mam jak zplacic za box, wiec czlowiek, plci meskiej dosc niechetnie wydal mi bilecik i pobral manela, a ja tylko sprawdzilam trzykrotnie ze usluga dostepna jest calodobowo i udalam sie radosnie uwolniona od ogona w poszukiwaniu autobusu.
Otóz ku mojemu zaskoczeniu jak juz sie z kazamatów dworca uwolnilam to na przystanek wlasciwy trafilam od reki i z zaskoczeniem odkrylam, ze nie dosc ze dlugo nie trzeba czekac na nastepny autobus to tak w ogóle poprzedni jeszcze nie odjechal. Rozwazylam opcje poczekania na ten nastepny, ale odrzucilam ja i dosiadlam tego pprzedniego.
Na dziendobry ucieszylam sie, ze nadal moge posluzyc sie jednym z dostepnych mi jezyków, nastepnie okazalo sie, ze mimo staran nadal mam za malo drobnych bo bilet kosztuje 2.5 Euro, ale to nie byl problem, bo kierowca poblazliwie zgodzil sie na skromny banknocik, a nastepnie zbaranialam po raz pierwszy bo ilosc miejsc siedzacych byla tak duza ze nie moglam sie zdecydowac i wybralam dosc glukopwato siedzenie na pieterku.
Przed mna nieco nizej siedzial jakis "rdzenny" tubylec który usmiechal sie do mnie bardzo przyjaznie i chyba nawet cos zaczal zagadywac, ale ja byla mzbyt skupiona na wyoborze miejsca i z przyjemnym wyrazem twarzy zignorowalam go kompletnie.
Usiadlam, i zaczelam sie ogarniac - bo juz jeden piterausik postradalam, a wolalabym nie postradac wiecej, a takze pamietna porannego dramatu z kwitkiem za noclegi usilowalam bilet upchnac gdzies gdzie jednak go nie zgubie (i slusznie jak sie pózniej okazalo). W tym czasie tubylec parokrotnie odwracal sie do mnie i usmiechal zachecajaco.
W koncu jak juz przestalam sie miotac jak wsza na grzebieniu, odwrócil sie ponownie i bardzi radosnie powiedzial do mnie "Bonrzur".
Z rozpedu odparlam rózniw grzecznie to samo.
Zachecony moja 'rozmownoscia' tubylca zaszwargotal cos radosnie i tu juz wrócily mi zdrowe zmysly przynoszac mysl - o cholera, on mnie podrywa i druga - jak to dobrze, ze nie znam francuskiego.
Odparlam mu bardzo przepraszajacym tonem po angielsku, ze przepraszam, ale nie wladam jego narzeczem, on mi grzecznie powiedzial ze "mersi".
Nawet nie zdazylam sie przestraszyc, ze moze zna angielski!
I tak skonczyl sie mój pierwszy od blisko roku nowy romans.
Zeby nie bylo, nie byl jakis szpetny czy cos, po prostu nie w glowie mi romanse jak usiluje liczyc przystanki.
Pokaralo mnie od razu albowiem w tym momencie autobus minal taki oto placyk


i wjechal w objazd sporawych orbót drogowych, a ja sie sploszylam bo ekran w autobusie przestal pokazywac cokolwiek, zas lektor mówil jakies strasznie herezje - tzn to co mówil nijak sie mialo do tego co czytalam na pryzstankach.
W takie panice przeczekalam jakies 3 przystanki po czy staly sie rzeczy trzy - mój niedoszly adoratow mnie porzucil wysiadajac, ekran ozyl i nastapil zmasowany desant kanarów. Srednio wypadlo po póltora kontrolera na pasazera. Byli super grzeczni, ale i tak w pierwszej chwili zbaranialam bo nie od razu sie zorientowalam co sie dzieje - rzaden nie wyjal kapci z torby i nie próbowal crowdsufingu i dopiero lak ludzie zaczeli wyskaiwac z biletów to ogarnelam stupor i wykopalam swój bilet oczywiscie jak tylko mi sie udalo przypomnie gdzie go upchnelam.
Dalej to juz bylo z górki bo i lektor przestal herezje mówic i ekran w autobusie wspólpracowal, wiec zgadlam, ze objazd sie skonczyl.
Do celu dotarlam i dostalam dalsze instrukcje.
Ze za okolo pól godzinki pojawi sie Matylda, jest wysoka, w granatowej dlugiej kurtce, dzinsach i UGGsach. Z taka instrukcja to zrozumialam, ze zblizy sie do mnie na piechote, wiec pieczolowicie ogladalam obuwie wszystkim jednastkom plci zenskiej jakie pojawialy sie na horyzoncie, piszac w odpowiedzi maile, ze ja to jestem niska,kulista i cala na czarno minu chafty na dzinsach.
Z jakiegos powodu telekomy nas nie lubily, bo doszla w koncu wiadomosc "wez odbierz telefon bo jezdze wokolo" zglupialam, bo jako zywo, telefon mam w garsci i milczy kamiennie. Ale skoro tak to zadzwonilam.
"Nie mam tu gdzie zaparkowac to jak rozpoznasz mnie to mi pomachaj"
Tu prawie sie posmarkalam bo ja na te buty patrze, a przesz te buty beda w samochodzie, ale nic nie mówiac, zmienila kryteria wyszukiwania i zaczelam rozgladac sie za stosownym autkiem. W tym akurat jest chyba nawet lepsza niz w rozpoznanwaniu ludzi po obuwiu, wiec juz po chwili podskakiwalam i machalam rekami jak sama nie wiem co i Matylda zatrzymala sie przyjmujac mnie na poklad.
Wymienilysmy sie podarkami, a j sie poczulam slabo bo moje wszystki jedalne, a jej mam na pamiatke wciaz, ale nic to - nadrobimy inna raza.

I zaczelo sie popoludnie pelne rozmowy, smakolyów, deszczu, smiechu, deszczu, koronek i deszczu.

Najpierw okazalo sie, ze jestem pierwszym fussytarianinem jakiego poznala. To znaczy pierwszym jawnym fussytarianinem. Bo wyciagalam z veggie-burgera wszystki listki roszpunki. NAwet takie malutkie. Dobrze, ze mnie nie znala jak bylam wegetarianka - potrafilam wylawiac z potrawy wysztkie widzialne i wyczuwalne kawaletka padliny.
nastepnie byla dziwnie kwasna kawa (Matyldy) i mala tarte z malinami (moja), dalej bylo ogladanie róznych kawalków Brukseli w mój ulubiony sposób bo z okien samochodu, a pózniej zaczal padac deszcz.
I jak zaczal padac deszcz Matylda postanowila wyprowadzic mnie na spacer.
Z lekki mniedowierzaniem usilowalam ja zniechecic, ale widzialam ze strasznie ma sie chec przejsc, wiec nawet wielkodusznie zaproponowalam, ze ja poczekam w samochodzi, a ona niech sie nie krepuje i rozprostuje nogi, ale nie. Goscinnosc nie pozwolila jej mnie zostawic i w koncu uleglam.
Nadeta na ten deszcz, odkrylam z lekkim przytupem, ze o ile kocie lby to jaeszcze jakos ogarniam (przetestowane w Bruges) to te takie dziwne kamiennie plyty z ta odrobina way to takei sa ze lodowisko to przy nim ze wstydem sie chowa pod stolem i cicho popisukje z zalu.
Druga prowadzila w dól.
Rozwazalam czy wisc czy po prostu usiasc i statecznie dac grawitacji pole do popisu, ale opanowalam sie i z godnosci krokiem posuwistym ruszylam za towarzyszka.
Zeszlysmy.
po prawej gromadzila sie nieco ludnosci, ale tak niezby gesto, wiec nawet przez ten deszcz nie próbowalam spod kaptura sie im przygladac.
Ale Matylda powiedziala, zebym spojrzala.
Z grzecznosci, zeby nie urazic gospodyni spojrzalam.

Goly dzieciak z siusiakiem.
Niedowierzajac spojrzalam ponownie i z ust mych korali wyrwalo mi sie z glebokim niedowierzaniem:
"To po to mnie tu po tym deszczu ciagnelas??"
"Tak" odparla stanowczo moja kolezanka juz-nie-wirtualna.
Rechot w duecie sprawil, ze zjechalam jeszcze troche po sliskich plytach.
"Maly taki troche" odparlam niepewnie.
"A owszem wszyscy tak mówia"
"Patrz, nie chcialam go ogladac, a zobaczylam"
Ponowny rechot, nadal w duecie i juz zamierzalam sie odwrócic i isc dalej ale moje kolezanka ani drgnela.
Patrze na nia badawczo i w koncu do mnie dotarlo.
"Co? Mam mu zrobic zdjecie??"
"No moglabys" z lekkim (mikroskopijnym) wyrzutem odparlam Matylda.
"A musze?"
...potepiajace milczenie...
"No dobra, ale tym gorszym telefonem"
"Ale jestes!"
"No co, niech sie (gówniarz)cieszy ze w ogóle go ogladam, bo przeciez wcale nie chcialam!" buntowniczo odpralam ja, swiadoma ze w kazdej chwili moze sie okazac, ze na pociag ide piechota ;).
Czego nie powiedzialam, to ze ja tego gówniarza rznacego po katach to juz 2 lata temu glupkowato szukalam w Bruges!! ;)
I w ten sposób prosze szacownego grona zaliczylam niechcacy jeden z landmarków starego miasta w Brukseli.

Po chwili spaceru z podziwianiem przepieknych koronek na wystawach (którymi zachwycalam sie tez w Bruges) znalazlysmy sie na przepiknym placu, otoczonym kamienicami udekorowanymi w supermisterny sposób i oglónie, zeby nie deszcze to zachwycajacym.
Placyk zostal zaszczycony zdjeciami tym lepszym telefonem, ale nie wrzuce ich tu na razie bo nie mam sily wlaczyc z ich odchudzaniem (zdjec) w dniu dzisiejszym.
Mozliwe, ze wkrótce dodam errate.
W koncu Matylda zapytala na co mam ochote/co bym chciala zrobic, na co odparlam z glebie serca:
"Siku."
Okazalo sie to sporym wyzwaniem bo podobnie jak inne znane mi stolice Bruksela nie obfituje w wychodki dla turystów.
Ale kolezanka wyzwanie podjela, dowlokla mnie do samochodu - pod góre te plyty chodnikowe byly jeszcze bardziej sliskie (wspominalam juz ze padal deszcz?) i udalysmy sie do bardzo sympatycznego baru o nazwie Szare Gesi, chociaz maniacko odmawialam im liczby mnogiej bo "Grey Goose" brzmiala mi lepiej.
Nie, nie jest to mój ulubiony trunek :P
No i tam wreszcie dopadlam wychodka i okazalo sie ze mnie po prostu dopadla fizjologia, co zawsze objawia sie tym samym - czuje sie jakby mnie ktos podizbal na kawalki, a nastepnie zlozyl do kupy przy pomocy druta kolczastego.
Po opuszczeniu przybytku natknelam sie na Matylde z deska kuchenna w reku. Zanim zdazylam zpytac do czego jej ta deska, wreczyla mi ja i ruszyla do baru, a ja za nia.
Zpytala barmana o stolik, a on dpral jej na to, ze jedzenie o tej porze nie serwuja.
N to dictum obie nieco zdebialysmy, ale moja kolezanka przytomnie odparla, ze nie zameirzamy jesc, tylko pic. Barman na to wskazal na mnie ipowiedzial, ze trzymam menu obiadowe.
Prawie rzucilam w niego ta deska, która glupkowato trzymalam jak tarcze i zgodnie objawilysmy, ze nic oprócz herbaty nas nie interesuje.
A prosze, bardzo pic mozemy co chcemi i nawet maja wlasnei happy hour na koktaile.
Niestety w koncu wszystk oco dobre sie konczy i Matylda wbrew swoim wstepnym zastrzezeniom postanowila podwiezc mnie na sam dworzec, co powitalam z wdziecznoscia bo ten deszcze jednak nadal padal.
Pozegnawszy nowa nabyta kolezanka, wzajmnymi zapewnieniami, ze jeszcze taka okolicznosc powtórzymy, udalam sie w czeluscie dworca, ale co bylo dalej zsluguje na osobny odcinek, wiec w tym miejscu podziekuje na razie za uwage :).

Friday, 8 February 2019

Jak stracilam najnowszy piterausik, mRufa vs Bruges - drugie uderzenie.

Wprawdzie nadal nie opisalam pierwszego zdobywania Bruges, a bylo pelne róznych dorbiazgów, jakimi lubie sie tu dzielic, ale za to opowiem troche o drugim podejsciu.
Otóz wbilam sie na krzywy ryj w ekipe, która co roku jezdzi na festiwal piwa. Owszem, piwa nie lubie ogólnie, a ale w szczególnosci, ale przeciez nikt mnie nie zmusza zebym to piwo pila, tak?
A chyba juz tu wyraznie objawilam, ze sie z pociagami nie lubimy i to chyba nawet one mnie bardziej niz ja ich, wiec celem pojechania gdzies pociagiem raczej staram sie miec towarzystwo, które mnie wspomoze.
Czasem decyduje sie na samopas ale za kazdym razem konczy sie to dla mnie jakimis stratami, zawsze moralnymi, a czesto finansowymi.
A juz ten ostatni Paryz to przeczolgal mnie tak, ze w zyciu nie zapomne i zarazem awansowal do najdrozszej wyprawy swiata przebijajac poprzednia.
Nie wdajac sie w detale, wciaz dla mnie przykre i stresogenne zajme sie zatem wlasnie zakonczona wycieczka.
Otóz juz tydzien przed wyjazdem zaczelam miec lekka spinke, bo mianowicie zawitala na Wyspe zima i sypnela sniegiem.
Co prawda sypnela nim raz i 12 godzin pózniej sladu po nim nie bylo, ale ja pozostalam podejzliwa.
Gdy kilka dni pózniej terror padl na okolice, po piaskiem z sola gruba warstwa posypano nawet chodniki pod tesko (NIGDY tego wczesniej nie widziano), a M i ja zartowalysmy, ze "indianie od 3 lat drewno na opal zbieraja", to nawet nie mrugnelam okiem jak sie okazalo, ze spadl glównie deszcz, rozpuscil cala sól i elegencko pokryl blotkiem okolice.
Zanosilo sie na ten sniego powtórnie i zanosilo i przed dobe co 2 godziny przewidywany poczatek opadów przesuwal sie w czasie i z czasem coraz glebiej w nocy, az w koncu nadejszla wiekopomna chwila i ja sie porzadnie zdenerwowalam.

Bo jakby se padal caly dzien, to by do rana wszystko bylo rozjechane i nic by mnie nie wzruszylo, ale jak zacznie padac i przepada cala noc to ja na ten pociag moge równie dobrze zaczac jechac po pracy, akurat, dojade, zeby mu pomachac.

Dodam wyjasniajaco tym co chca pedzic z komentarzem przesmiewczym, ze jakby to byla Planeta Ojczysta to nawet bym okiem nie mrugnela, bo i opony zimowe i kierowcy ogólnie co roku maja treningi, a i drogowcy czasem potrafia w nocy zareagowac i ruszyc z plugiem, podczas gdy na Wyspie, wszystko na lysawych letnich oponkach, szumnie zwanych calorocznymi pomyka, posypywanie konczy sie zwykle z zapadnieciem zmroku i do rana sie ludzie meczcie sami, a dodatkowo kierowcy ogólnie glupieja nawet jak zacznie samym deszczem pozadnie padac - to juz fenomen miedyznarodowy, a co dopiero bialym gównem.

I tak w nerwach siedzac w koncu sie poddalam, bo zólty alert sie pojawil nawet w samym Londku, po pracy wrócilam do domu i zamiast obiadu to zarezerwowalam nocleg w hotelu przy stacji (NIE w Londku) i wycieczka zrobila mi sie od razu o 30% bardziej kosztowna.
Troche mnie to pocieszylo, bo nabralam cichej nadziei ze na tym sie skoncza problemy.

Cichej niby, ale jednak za glosnej i zla godzina tylko czekala zeby nade mna z furkotem smignac.

Przygotowalam sobie medycyne na dodatkowa nocke i poranek poza domem w pudeleczku, które nastepnie pieczolowicie zostawilam w kuchni na blacie.
Bielizny na zmiane w ogóle nie zapakowalam bo mi sie zdawalo, ze zapakowalam do walizki dodatkowe pary jak to mam w zwyczaju.
Jedyne o czym pamietalam to paszport i waluta na sam wyjazd, a i to glównie dzieki temu, ze wspomnialam o nich rozmawiajac z Faderem.
Ruszylam do hotelu. Podróz miala trwac 2 godziny.
Trwala nieco wiecej bo pierwsze 10 minut w samochodzie, na podjezdzie usilowalam przymusic Nawidakcje zeby mnie pokierowala do hotelu, czego ona uczynic nie potrafila.
W koncu poddalam sie i troche na pale wybralam punkt na losowo wybranym rondku, z mysla ze jakos moze sobie poradze.
Mialam racje.
Przez cala droge czulam sie jakbym grala w filmie sensacyjnym - nie dac sie zlapac na speedingu, ale zarazem nie dac sie zlapac potencjalnej goniacej mnie sniezycy.
Przez 2/3 drogi dodatkowo czulam sie troche jak idiotka która sie skichala ze strachu, na wiesc o 2cm pialego puchu.
W 2/3 zauwazylam, ze na szybie auta osiada mi nieco sniegowego pylku.
Do hotelu dotarlam i jak wyzej wspomnialam trafilam do niego idealnie.
Sniegu nie bylo ani sladu.
Znowu poczulam sie jak debilka.
Z posilku w restauracji zrezygnowalam, bo okazalo sie ze trzeba sie w tym celu ubierac w odziez zimowa, a z napiecia glodna jakas za mocno nie bylam.
Odkrylam w tym samym czasie, ze medykamenty na noc i poranek zostaly w domu w kuchni na blacie, a w jutrzejsza podróz musze przywdziac 'wczorajsze' gacie.
Hotel uraczyl mnie filmem i noca przespana lepiej niz sie obawialam, bo wiedzialam, ze jestem na tyle blisko pociagu ze ostatecznie dojde don na pieszo, ciagnac auto na sznureczku.
W nocy troszke posypalo, ale rano nie bylo po tym sladu wiec znowu zaczelam czuc sie jak debilka, dopóki nie przyszedl sms od kolezanki Sandry pytajacej mnie o 7.30 rano czy dalam rade wyjechac, za nim byl telefon od Przebrzydlucha, czy widze pogode i co ja zrobie, ale uspokoilam go, ze ja juz jestem na miejscu, a on i reszta bandy miala jechac do Londka i jak sie okazalo ich transport nie zawiódl, dalej byla fotka od M, z osniezonym O, a juz ostatnia wisienka na torcie byly wiadomosci z regionu mówiace o ludziech którzy tkwili godzinami na autostradach bo sie slizgali po blocie sniegowym pod górki itp, dzieki czemu poczulam sie duzo mniej zawstydzona swoja panika.
Udalam sie w koncu na parking, gdzie zgodnie z najnowsza swiecka tradycja system mnie nie rozpoznal.
Na stacji zalecono mi sie nie spinac bo to przez deszcz który pada na kamere i znieksztalca obraz i ze na pewno mnie rozpozna jak wróce za 3 dni, a jak nie to oni mnie zalatwia. Uspokojna udalam sie na czekanie.
Czekanie nie mialo byc dlugie, bo dzieki hotelowi, moglam pospac dluzej i wyjechac zaledwie 30 minut przed otwarciem bramki.
Na stacji bylo tak zimno, ze poszlam sie ogacic w podkoszulke z rekawem, co bylo madra decyzja bo konca dnia nie bylo mi nigdzie za cieplo.
Nastepnie stalam dobre 15 minut pod napisem "bramka otwarta" patrzac na to jak owa bramka jest nadal zamknieta.
Az pytalam innych wokolo, czy widza to co ja czy tez mam halucynacje.
W koncu branka zostala otwarta.
Okazalo sie, ze jakies trudnosci jednak byly z racji pogody albo czegos innego, bo jeden pociag do Paryza co mial jechac o 10.30, pojechal dopiero o 12.30, a nastepny zostal calkiem odwolany, zas mój- do Brukseli mial 30 minut opóznienia na wylocie, a blisko godzine na przylocie, ale przynajmniej pojechal.
Tzn zanim pojechal to musial najpierw przyjechac na moja stacje i przyjac pasazerów.
Przyjechac to nawet przyjechal, a nastepnie nie chcial dac nam sie otworzyc (pamietamy guzik na drzwiach?).
W nerwach zaczelam pedzic do sasiedniego wagonu i tuz przed drzwiami zawolano mnie, ze jednak drzwi sie otworza i mam wracac.
No to wrócilam, ale okazalo sie ze te drzwi to byly na drugim koncu wagonu i ja w pelnym uzbrojeniu musialam przejechac moja walizka (mala, ale jednak walizka) po nogach kilku stonogom, co im sie giry nie miescily i musialy (te stonogi) te giry trzymac na przejsciu.
Nie zepsulo mi to nastroju bo juz zobaczylam moja ekipe i poszlam jak przecinak na azymut rzucajac okazjonalne i mocno nieszczere przeprosiny tym stonogom.
Do Brukseli dojechalismy (opóznieni) i zaczelismy szukac ostatniego kompana co przylecial z Berlina, który mial tam na nas czekac, ale okazalo sie ze nie dostal wiadomosci, ze mamy opóznienie i nie poczekal, myslac ze nas przeoczyl.
Do Bruges dojechalismy i ja sie odlaczylam od wycieczki.
Nie, ze sie zgubilam, czy cos, ale mielismy zakwaterowanie w trzech róznych obiektach, a ja nie chcac isc godzine z walizka i zamarznac ani galopowac z dlugonogimi chlopakami i byc zarazem mokra od wierchu i od spodu, wybralam opcje autobusu.
Autobusami jezdzic umiem w ogóle, a w Belgii nawet mam pewne sukcesy w tym temacie.
Slusznie to zrobilam, bo okazalo sie ze odezwala sie we mnie dysgeografia i nijak nie moglam odnalezc mojego hoteliku, chodzac tuz pod nim tak ze 3 razy.
W koncu zrezygnowana uzylam lokalnej mapy, a nie tej w telefonie i oczywiscie okazalo sie ze przeszlam przed jednym z dwóch wejsc do hotelu te 3 razy.
Dostalam klucz do pokoju na pieterku i zobaczylam schody
...
...
i prawie, ze sie odwrócilam na piecie i ucieklam do domu.

Widok z góry jest 100 razy lagodniejszy niz to co mialam przed soba z walizka w garsci.
Fotografie popelnilam dopiero na drugi dzien wychodzac w miare wyspana i wylacznie z góry.
Zdjecia z dolu im nie zrobilam bo jakos nie bylo okazji - rzucalam sie na nie za kazdym razem z robiegu i z zamknietymi oczami, zeby pokonac ten koszmarny zakret zanim mój blednik zorientuje sie co czynie.
Klatka schodowa miala przezornie wykladzine dywanowa na scianach, co totalnie mialo sens, bo osoby z wiekszymi stopami/dluzszymi nogami niewatpliwie musialy sie tymi scianami posilkowac.
Wejscie z walizka okazalo sie gorsze niz pozniejsze zejscie z ta sama walizka, wiec tego.
Hotelik mial kilka minusów - na przyklad wejscie od zaplecza, nienajlepsza akustyka i wentylacja, ale mial tez szereg plusów, w tym urokliwy dzielony tarasik i francuskie okno,

 których strzegly tajemnicze, bojowo wygladajace figurki.


Dalej to juz bylo prawie normalnie - na obiad, na którym mialam sie spóznic dotarlam pierwsza, szturmujac najpierw bar o tej samej nazwie co restauracja - bo z racji ograniczonej przestrzeni wlasciciele zaanektowali dwa osobne lokale oddalone od siebie na tyle, ze ta dualnosc nie rzucala sie w oczy - jeden na drinkbar, a drugi na restauracje.
Jako pierwsza zaliczylam medal obiadowy - sos na gorsie.
I jako jedynej smakowalo mi piwo, które wszystkich pozostalych (5ciu piwnych chlopa) polozylo na lopatki - ot 9.5% mialo.
Mozliwe, ze dlatego wlasnie ich polozylo.
Strasznie usiluje sobie przypomniec jak sie nazywalo bo jak slowo daje jedyne ale jakie mi najnormalniej w swiecie smakowalo, dzieki czemu podpie...erm podzajaczkowalam je przebrzydluchowi (nie rzaden krzywy ryj - uczciwie za nie zaplacilam do puli) i wydudlilam pod ten obiad,
Do hotelu wieczorem odprowadzil mnie jeden z kolegów (ten co ma dlugie nogi i brak wyczucia predkosci), sam wracajacy nieco wczesniej (reszta podzielila sie i czesc zostala w moim ulubionym pubie na meczu rugby, czesc poszla do jakiegos baru pic dalej, a czesc w ogóle nawet na obiad nie przysla bo padli na cyferblaty) i na tym zakonczylo sie moje dobre samopoczucie, bo do galopujacego BSE noca dolaczyla nieplanowana migrena.
Dosc lagodna ale upierdliwa.
Migrena trzymala mnie konsekwentnie od soboty nad ranem do niedzieli wczesnego wieczoru majac w nosie kolejne dawki kodeiny, a ja z kolei sepilam jej tablety migrenowej bo mialam tylko jedna - awaryjna - bo migrena byla nieplanowana.
Jako atrakcje krajoznawcza wystapil jeden transformujacy pomnik orientalnego dostojnika - transformowal mianowicie w NIE-orientalnego dostojnika.

 

Oraz jedna torebka damska, która mnie przyprawila o potezny stupor swoja cena, bo musiala az trzy razy liczyc zera.
Nadal nieco baranieje wiedzac, ze 5letni samochód calkiem sensownej marki mozna by za ten pieniadz kupic.
Fotke torebce zdjelam dopiero po paru godzinach za namowa Bozenki, która przewidujaco dostrzegla w potencjalnym szpiegostwie przemyslowym szanse na komfortowa przyszlosc.

W poniedzialek nad ranem migrena dostala pigule i poniedzialek az do wczesnego popoludnia czulam sie jak skowronek na wiosne, minus trele. Ale o tym bedzie pózniej.

Niestety oprócz migreny porzucil mnie tez mój piterausik - szczesliwie byl juz mocno pustawy bo dzien wczesniej wydalam wiekszosc bilonu. Zostalo mi w nim potencjalnie tylko tyle co na autobus na stacje, przy czym nie na pewno.
Jednym z minusów hotelu byla zona wlasciciela - palila papierosy w jadalni na tylach, a dym pedzil co sil w kopytach na pieterko i do mojego pokoju, a takze byla silnie nieufna - mianowicie niedowierzala, ze zplacilam (a placilam jak krecila mi sie za plecami zaraz na wejsciu do budynku) zapewniajac mnie równoczesnie, ze nie to ze mi nie ufa.
Przypuszczam, ze w ferworze poszukiwan kwitka z terminala platniczego udalo mi sie wykopac piterausik z torby.
Cudem jest to, ze nie wykopalam z tej torby niczego wazniejszego jak bilet, paszport, portfel z waznymi rzeczami itp.
Strate odkrylam na przystanku autobusowym kopiac w torbie za zguba.
Nastepnie dotarlam na dworzec, gdzie po okolo 10 minutach zebrala sie reszta ekipy, mnie sie nie spieszylo bo mój "girl-day-out" w Brukseli zaczynal sie dopiero kolo 13tej, wiec sluchalam srednio zaciekawiona nastepujacej wymiany:
Ktos zapytal "to o której jedziemy?"
Ktos inny odparl, ze "pociag jest kolo 12tej to na wszelki wypadek jedzmy najblizszym, czyli za okolo 10 minut",
Ktos jeszcze inny spojrzal na bilety do Londka i parsknal smiechem.
"Co jest?" zapytalam juz bardziej zainteresowana.
"A tak kolo 12tej. 12.58 konkretnie." odpowiedziano mi przez lzy (smiechu i zalu za nieprzespana godzinka).
I tak zakonczyl sie mój powtórny pobyt w Bruges.

Ciag dalszy nastapi.