Bruksela to miasto. Z gatunku tych sporszych.
No moze Londek, Sydney czy Nowy York to to nie jest, ale na dajmy na to Wyspowe standardy - sporsze.
Ma w sobie duze budynki i waskie ulice.
A takze szereg kocich lbów i takich kamiennych plyt, co polane kropelka wody zamieniaja sie w lodowisko.
Ma tez autobusy, tramwaje, metro (wierze na slowo bo sie nie zapuszczam, acz wlazlam don czesciowo) i jak to zawsze ze mna bywa, powitala mnie robotami drogowymi.
Ale po kolei.
Z Bruges do Brukseli pojechalam ze reszta wyprawy, ale porzucilam ekipe juz na dworcu, bo mialam inne plany - otóz wpadlam na pomysl, ze zapytam jedna znajoma wirtualna czy mialaby chec spotkac sie na kawie gdziess w okolicy dwrocowej, bo jakos tak naiwnie i glupkowato myslalam, ze Bruksela dworzec ma tylko jeden, a przynajmniej jesli nie jeden to ten z pocigami do Londka jest jednym z glówniejszych, arteria miasta niejako.
Arteria to moze on i jest ale ta jej czescia w mniej chlubnej czesci miasta, cos jak w okolicy nerek powiedzmy.
Miasto ma bowiem stacje zdaje sie ze trzy i zasadniczo, dla normalnych istot ludzkich jest to uklad do ogarniecia, ale mamy tu do czynienia ze mna, czyli mRufa, wiec umówmy sie platanina okoldworcowa jest taka, ze mnie zaczyna bolec mózg, czyli jedyna czesc czlowiek która bole nie ma czym...
Ale do rzeczy - znajoma blogowa odparla (ku wlasnemu zaskoczeniu jak mi pózniej wyznala), ze bardzo chetnie.
Poniewaz dialog nawiazalam z nia za posrednictwem naszej wspólnej znajomej/przyjaciólki Margi to zaczely sie nagocjacje trójkata towarzyskiego, napedzanego mniej lub bardziej symbolicznie kofeina.
Niestety sily wirtualne sprzysiegly sie przeciwko tym planom i Marga zaniemogla calkiem, Matylda (która uparcie usiluje nazywac Matylka) tez miala trudnosci zdrowotne, a ja jako ta opoka, zmagalam sie z BSE i migrena, ale nie poddawalam sie nporowi niemocy.
Umówilysmy sie tedy z Matylda, ze dosiade autobusu numer 27, ma on kosztowac 2 Euro (sprawdzilam w internetach ze tak ma byc), pojade 14 przystanków i tam sie spotkamy i wymózdzymy co dalej.
Poczatek byl dobry - przechowalnei bagazu namierzylam blyskawicznie, w obu wydaniach - boxów i przechowalni z ludzkim obliczem.
W zwiazku z poniesiona strate piterausika z drobnymi, drobne wydawalam od reki i nie mialam dosc zeby skorzystac z boxu, co glupkowato powitalam z ulga i udalam sie do okienka z czlowiekiem, którego tam nie bylo. Troche sie zatroskalam, ale zanim zdazylam sie poddac i szukac sklepu zeby rozmienic banknot czlowiek sie pojawil.
Wyjasnilam mu moje zapotrzebowanie, na co on przyprawil mnie o lekkie zbaranienie bo powiedzial, ze box jest tanszy. Co to za zwyczaje, ze w kapitalizmie zarobic nie chca? Spotkalo mnie to juz raz w okolicy Poznania (wcale nie zamierzam tu zarcikowac tylko autentycznie, zapytany o cene parkingu za noc facet w strózówce w owym miescie odparl dosc smutno: "o, tu to drogo biora". Kolega który mi towarzyszyl powiedzial mi pózniej ze szczeka mu prawie opadla na takie dictum)
Wyjasnilam, ze mozliwe, ale ja nie mam jak zplacic za box, wiec czlowiek, plci meskiej dosc niechetnie wydal mi bilecik i pobral manela, a ja tylko sprawdzilam trzykrotnie ze usluga dostepna jest calodobowo i udalam sie radosnie uwolniona od ogona w poszukiwaniu autobusu.
Otóz ku mojemu zaskoczeniu jak juz sie z kazamatów dworca uwolnilam to na przystanek wlasciwy trafilam od reki i z zaskoczeniem odkrylam, ze nie dosc ze dlugo nie trzeba czekac na nastepny autobus to tak w ogóle poprzedni jeszcze nie odjechal. Rozwazylam opcje poczekania na ten nastepny, ale odrzucilam ja i dosiadlam tego pprzedniego.
Na dziendobry ucieszylam sie, ze nadal moge posluzyc sie jednym z dostepnych mi jezyków, nastepnie okazalo sie, ze mimo staran nadal mam za malo drobnych bo bilet kosztuje 2.5 Euro, ale to nie byl problem, bo kierowca poblazliwie zgodzil sie na skromny banknocik, a nastepnie zbaranialam po raz pierwszy bo ilosc miejsc siedzacych byla tak duza ze nie moglam sie zdecydowac i wybralam dosc glukopwato siedzenie na pieterku.
Przed mna nieco nizej siedzial jakis "rdzenny" tubylec który usmiechal sie do mnie bardzo przyjaznie i chyba nawet cos zaczal zagadywac, ale ja byla mzbyt skupiona na wyoborze miejsca i z przyjemnym wyrazem twarzy zignorowalam go kompletnie.
Usiadlam, i zaczelam sie ogarniac - bo juz jeden piterausik postradalam, a wolalabym nie postradac wiecej, a takze pamietna porannego dramatu z kwitkiem za noclegi usilowalam bilet upchnac gdzies gdzie jednak go nie zgubie (i slusznie jak sie pózniej okazalo). W tym czasie tubylec parokrotnie odwracal sie do mnie i usmiechal zachecajaco.
W koncu jak juz przestalam sie miotac jak wsza na grzebieniu, odwrócil sie ponownie i bardzi radosnie powiedzial do mnie "Bonrzur".
Z rozpedu odparlam rózniw grzecznie to samo.
Zachecony moja 'rozmownoscia' tubylca zaszwargotal cos radosnie i tu juz wrócily mi zdrowe zmysly przynoszac mysl - o cholera, on mnie podrywa i druga - jak to dobrze, ze nie znam francuskiego.
Odparlam mu bardzo przepraszajacym tonem po angielsku, ze przepraszam, ale nie wladam jego narzeczem, on mi grzecznie powiedzial ze "mersi".
Nawet nie zdazylam sie przestraszyc, ze moze zna angielski!
I tak skonczyl sie mój pierwszy od blisko roku nowy romans.
Zeby nie bylo, nie byl jakis szpetny czy cos, po prostu nie w glowie mi romanse jak usiluje liczyc przystanki.
Pokaralo mnie od razu albowiem w tym momencie autobus minal taki oto placyk
i wjechal w objazd sporawych orbót drogowych, a ja sie sploszylam bo ekran w autobusie przestal pokazywac cokolwiek, zas lektor mówil jakies strasznie herezje - tzn to co mówil nijak sie mialo do tego co czytalam na pryzstankach.
W takie panice przeczekalam jakies 3 przystanki po czy staly sie rzeczy trzy - mój niedoszly adoratow mnie porzucil wysiadajac, ekran ozyl i nastapil zmasowany desant kanarów. Srednio wypadlo po póltora kontrolera na pasazera. Byli super grzeczni, ale i tak w pierwszej chwili zbaranialam bo nie od razu sie zorientowalam co sie dzieje - rzaden nie wyjal kapci z torby i nie próbowal crowdsufingu i dopiero lak ludzie zaczeli wyskaiwac z biletów to ogarnelam stupor i wykopalam swój bilet oczywiscie jak tylko mi sie udalo przypomnie gdzie go upchnelam.
Dalej to juz bylo z górki bo i lektor przestal herezje mówic i ekran w autobusie wspólpracowal, wiec zgadlam, ze objazd sie skonczyl.
Do celu dotarlam i dostalam dalsze instrukcje.
Ze za okolo pól godzinki pojawi sie Matylda, jest wysoka, w granatowej dlugiej kurtce, dzinsach i UGGsach. Z taka instrukcja to zrozumialam, ze zblizy sie do mnie na piechote, wiec pieczolowicie ogladalam obuwie wszystkim jednastkom plci zenskiej jakie pojawialy sie na horyzoncie, piszac w odpowiedzi maile, ze ja to jestem niska,kulista i cala na czarno minu chafty na dzinsach.
Z jakiegos powodu telekomy nas nie lubily, bo doszla w koncu wiadomosc "wez odbierz telefon bo jezdze wokolo" zglupialam, bo jako zywo, telefon mam w garsci i milczy kamiennie. Ale skoro tak to zadzwonilam.
"Nie mam tu gdzie zaparkowac to jak rozpoznasz mnie to mi pomachaj"
Tu prawie sie posmarkalam bo ja na te buty patrze, a przesz te buty beda w samochodzie, ale nic nie mówiac, zmienila kryteria wyszukiwania i zaczelam rozgladac sie za stosownym autkiem. W tym akurat jest chyba nawet lepsza niz w rozpoznanwaniu ludzi po obuwiu, wiec juz po chwili podskakiwalam i machalam rekami jak sama nie wiem co i Matylda zatrzymala sie przyjmujac mnie na poklad.
Wymienilysmy sie podarkami, a j sie poczulam slabo bo moje wszystki jedalne, a jej mam na pamiatke wciaz, ale nic to - nadrobimy inna raza.
I zaczelo sie popoludnie pelne rozmowy, smakolyów, deszczu, smiechu, deszczu, koronek i deszczu.
Najpierw okazalo sie, ze jestem pierwszym fussytarianinem jakiego poznala. To znaczy pierwszym jawnym fussytarianinem. Bo wyciagalam z veggie-burgera wszystki listki roszpunki. NAwet takie malutkie. Dobrze, ze mnie nie znala jak bylam wegetarianka - potrafilam wylawiac z potrawy wysztkie widzialne i wyczuwalne kawaletka padliny.
nastepnie byla dziwnie kwasna kawa (Matyldy) i mala tarte z malinami (moja), dalej bylo ogladanie róznych kawalków Brukseli w mój ulubiony sposób bo z okien samochodu, a pózniej zaczal padac deszcz.
I jak zaczal padac deszcz Matylda postanowila wyprowadzic mnie na spacer.
Z lekki mniedowierzaniem usilowalam ja zniechecic, ale widzialam ze strasznie ma sie chec przejsc, wiec nawet wielkodusznie zaproponowalam, ze ja poczekam w samochodzi, a ona niech sie nie krepuje i rozprostuje nogi, ale nie. Goscinnosc nie pozwolila jej mnie zostawic i w koncu uleglam.
Nadeta na ten deszcz, odkrylam z lekkim przytupem, ze o ile kocie lby to jaeszcze jakos ogarniam (przetestowane w Bruges) to te takie dziwne kamiennie plyty z ta odrobina way to takei sa ze lodowisko to przy nim ze wstydem sie chowa pod stolem i cicho popisukje z zalu.
Druga prowadzila w dól.
Rozwazalam czy wisc czy po prostu usiasc i statecznie dac grawitacji pole do popisu, ale opanowalam sie i z godnosci krokiem posuwistym ruszylam za towarzyszka.
Zeszlysmy.
po prawej gromadzila sie nieco ludnosci, ale tak niezby gesto, wiec nawet przez ten deszcz nie próbowalam spod kaptura sie im przygladac.
Ale Matylda powiedziala, zebym spojrzala.
Z grzecznosci, zeby nie urazic gospodyni spojrzalam.
Goly dzieciak z siusiakiem. |
"To po to mnie tu po tym deszczu ciagnelas??"
"Tak" odparla stanowczo moja kolezanka juz-nie-wirtualna.
Rechot w duecie sprawil, ze zjechalam jeszcze troche po sliskich plytach.
"Maly taki troche" odparlam niepewnie.
"A owszem wszyscy tak mówia"
"Patrz, nie chcialam go ogladac, a zobaczylam"
Ponowny rechot, nadal w duecie i juz zamierzalam sie odwrócic i isc dalej ale moje kolezanka ani drgnela.
Patrze na nia badawczo i w koncu do mnie dotarlo.
"Co? Mam mu zrobic zdjecie??"
"No moglabys" z lekkim (mikroskopijnym) wyrzutem odparlam Matylda.
"A musze?"
...potepiajace milczenie...
"No dobra, ale tym gorszym telefonem"
"Ale jestes!"
"No co, niech sie (gówniarz)cieszy ze w ogóle go ogladam, bo przeciez wcale nie chcialam!" buntowniczo odpralam ja, swiadoma ze w kazdej chwili moze sie okazac, ze na pociag ide piechota ;).
Czego nie powiedzialam, to ze ja tego gówniarza rznacego po katach to juz 2 lata temu glupkowato szukalam w Bruges!! ;)
I w ten sposób prosze szacownego grona zaliczylam niechcacy jeden z landmarków starego miasta w Brukseli.
Po chwili spaceru z podziwianiem przepieknych koronek na wystawach (którymi zachwycalam sie tez w Bruges) znalazlysmy sie na przepiknym placu, otoczonym kamienicami udekorowanymi w supermisterny sposób i oglónie, zeby nie deszcze to zachwycajacym.
Placyk zostal zaszczycony zdjeciami tym lepszym telefonem, ale nie wrzuce ich tu na razie bo nie mam sily wlaczyc z ich odchudzaniem (zdjec) w dniu dzisiejszym.
Mozliwe, ze wkrótce dodam errate.
W koncu Matylda zapytala na co mam ochote/co bym chciala zrobic, na co odparlam z glebie serca:
"Siku."
Okazalo sie to sporym wyzwaniem bo podobnie jak inne znane mi stolice Bruksela nie obfituje w wychodki dla turystów.
Ale kolezanka wyzwanie podjela, dowlokla mnie do samochodu - pod góre te plyty chodnikowe byly jeszcze bardziej sliskie (wspominalam juz ze padal deszcz?) i udalysmy sie do bardzo sympatycznego baru o nazwie Szare Gesi, chociaz maniacko odmawialam im liczby mnogiej bo "Grey Goose" brzmiala mi lepiej.
Nie, nie jest to mój ulubiony trunek :P
No i tam wreszcie dopadlam wychodka i okazalo sie ze mnie po prostu dopadla fizjologia, co zawsze objawia sie tym samym - czuje sie jakby mnie ktos podizbal na kawalki, a nastepnie zlozyl do kupy przy pomocy druta kolczastego.
Po opuszczeniu przybytku natknelam sie na Matylde z deska kuchenna w reku. Zanim zdazylam zpytac do czego jej ta deska, wreczyla mi ja i ruszyla do baru, a ja za nia.
Zpytala barmana o stolik, a on dpral jej na to, ze jedzenie o tej porze nie serwuja.
N to dictum obie nieco zdebialysmy, ale moja kolezanka przytomnie odparla, ze nie zameirzamy jesc, tylko pic. Barman na to wskazal na mnie ipowiedzial, ze trzymam menu obiadowe.
Prawie rzucilam w niego ta deska, która glupkowato trzymalam jak tarcze i zgodnie objawilysmy, ze nic oprócz herbaty nas nie interesuje.
A prosze, bardzo pic mozemy co chcemi i nawet maja wlasnei happy hour na koktaile.
Niestety w koncu wszystk oco dobre sie konczy i Matylda wbrew swoim wstepnym zastrzezeniom postanowila podwiezc mnie na sam dworzec, co powitalam z wdziecznoscia bo ten deszcze jednak nadal padal.
Pozegnawszy nowa nabyta kolezanka, wzajmnymi zapewnieniami, ze jeszcze taka okolicznosc powtórzymy, udalam sie w czeluscie dworca, ale co bylo dalej zsluguje na osobny odcinek, wiec w tym miejscu podziekuje na razie za uwage :).