Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday, 28 October 2019

Poczochraj Tapira, czyli kazdy ma takiego Rumaka, na jakiego zasluzyl.

Czyli ciag dalszy

Wystepy goscinne trwaly kilka dni i z racji limitowanej pogody bez deszczu nie udalo nam sie zrobic az tak duzo jak chcialysmy, ale poniewaz pogoda bez deszczu wystapila laskawie w kawalkach przez trzy dni, to udalo nam sie zrobic cos fajnego/zabawnego kazdego z tych trzech dni.
I tak na srode zaplanowalam dla nas szereg atrakcji poczynajac od Farmy Czosnku, gdzie trafilysmy zaskakujaco latwo i na której mozna bylo spróbowac duzo czosnku w róznych formach - lacznie z konfitura czosnkowa i kupic go jeszce wiecej w jeszcze wiekszej ilosci odslon - równiez jako piwo.
Piwa nie mialam odwagi kupic, na wypadek gdyby okazalo sie czosnkowe w smaku.
Mozliwe, ze byl to blad albowiem do produkcji uzywany jest tzw "czarny czosnek" który wizualnie wyglada jak drobny wegiel, a wg opisu smakuje nieco podobnie do lukrecji. No ale spekalam sie. Solennie obiecuje, ze sie odwaze przy kolejnej wizycie na Wyspie Wight, której absolutnie nie wykluczam.
Po wizycie na farmie obralysmy kierunek na Amazon Zoo, czyli jeden z dwóch zoologicznych obiektów na Wysepce, z niecnym planem pomacania Pancernika.
Albowiem obiekt oferowal, za dodatkowa oplata mozliwosc pomacania nastepujacych stworzonek - Surykatek, Pancernika i Tapira.
Oczywiscie kazde z nich bylo odplatne osobno, ale kurcze, potencjalne pomacanie Pancernika bylo totalnie warte dodatkowej odplatnosci, wiec pedzilam do owego zoologa za przewodem mojej nadal uparcie milczacej nawidakcji, a i Kuzynka nie byla przeciwna.
Nawidakcja prowadzila nas wytrwale, acz w ciszy i jak to czesto bywa z przygodami, tzn konkretnie to dotarlam do "celu", nie zobaczylam owego "celu" i pojechalam dalej.
Przeklinajac Nawidakcje ile wlezie.
Pojechalam na tyle dalej, ze zaczelam miec watpliwosci czy slusznie przeklinam, bo jestem pewna, ze pare dni wczesniej widzialam znaki mówiac, ze "cel" byl faktycznie blisko "celu".
Zawrócilam i ignorujac juz Nawidakcje, co bylo latwe, bo nie pyskowala, obserwowalam wraz z Kuzynka znaki dymne przy drodze.
Otóz slusznie - znaki wskazywaly bardzo wyraznie, ze nalezy skrecic tam skad w gniewie (nawidakcyjnym) wyjechalam, wiec skrecilam przy akompaniamencie pelnego oburzenia monologu na temat nawidakcji, znaków drogowych i dróg na Wysepce w szczególnosci, ale poruszalam sie juz duzo wolniej i z zaskoczeniem zobaczylam, ze znaki mówia prawde, a i nawidakcja sie nie mylila, bo zoolog jest ukryty w ramach wiekszego parku omc biznesowego gdzie biznes jest nieco przyziemny, a konkretnie ogrodniczy.
Przeprosilam Nawidkacje, ale ta chyba nie do konca mi wybaczyla. Ale to za chwile.
Poszlysmy w strone wejscia do zoologa i ze smutkiem spostrzeglam ze na dwóch z trzech plakatów o bliskich kontaktach z natura jest napis "Niedostepne".
Smutek mój poglebil sie, gdy dostrzeglam ze ten jedyny dostepny to wcale nie Pancernik.
Ale nie tracac jeszcze poprawionego sukcesem nawidakcyjnym nastroju udalysmy sie do kasy.
Przy kasie okazalo sie, ze istotnie z bliskich spotkan trzeciego stopnia dostepne jest tylo jedno i nie jest to Pancernik, gdyz Pancernik sie zasmarkal i co gorsza dostaje antybiotyk, wiec sie poddalam bo jednak zlapac katar od Pancernika to nie jest eksperyment dla osób o slabych nerwach.
Upewnilam sie tylko, ze bede mogla tego pancernika zobaczyc chocby przez szybke i zaczelam debatowac ze soba czy czuje sie na silach na spotkanie z Tapirem,
Kuzynka oznajmila, ze ona mi chetnie zasponsoruje te impreze ale sama absolutnie nie reflektuje.
Przez chwile sama mialam watpliwosci, czy chce sie zmierzyc z grzywiasta bestia, bo zapytawszy o porównacza wielkosc uslyszalam, ze on wiekszy od sredniego cielaka.
Co bylo kompletna bzdura, bo na wysokosc, dorosly Tapir jest wlasnie wielkosci sredniego cielaka.
(Refleksja po czasie - moze na wysepce cielaki sa mniejsze?)
Aczkolwiek idac w mase to pokonuje cielaka walkoverem, ale umówmy sie, ze ja sie dopytywalam o wielkosc wzywyz, a nie wszerz.
No krótko mówiac, zdecydowalam sie.
Do randki z Tapirami (bo bylo ich dwoje) mialam przeszlo godzine wiec udalysmy sie na zwiedzanie reszty zoologa.
Jako, ze mamy pazdzienrik, a na Wysepce to wrecz Pi**ernik, to wiekszosc zwierzaków ukrywala sie w swoich dziuplach, skulona wokol lamp grzejacych itp, wiec taki na przyklad leniwiec wykrecony byl do nas swoim bardzo kudlatym tylkiem. 
Surykatki w zasadzie sie krecily, ale tez w poblizu swojej lampy kwarcowej, a do ocelota przyszla paczka z amazona, ale go nie bylo wiec mu ja w ogródku zostawili.
Czerwone Pandy okazaly nam uprzejmosc i wylegiwaly sie w swojej altanie, a Tapiry i Kapibary lezaly sobie na kupie w swoim domku.
Pancerników bylo cale mnóstwo, ale wiekszosc z nich zakopana po grzbiet w trocniach pod kwarcówkami.
Do randki mojej wciaz bylo troche czasu, wiec namówilam kuzynke zebysmy poszly podkarmic kangury.
Byly to Male kangury - Wallabies.
To znaczy to byl Gang ulicznych Wallabies, ale o tym dowiedzialysmy sie dopiero podczas ich ataku.
Moje uprzednie doswiadczenia z kangurami pozwolily mi na pewna smialosc, wiec nabylam nam po garsci karmy i weszlysmy.
To znaczy prawiesmy weszly bo w momencie otwarcia "sluzy" dwa cwaniaki wepchaly nam sie pod nogami do owej "sluzy" i nawet nie usilowaly udawac ze to przez pomylke.
Nieco zbite z tropu odstalysmy dluzsza chwile usilujac je naklonic do powrotu na wybieg, ale jedyne co moglysmy osiagnac to szanse na empiryczny eksperyment pt ile kangurów zmiescie sie w budce telefonicznej, bo takiej wielkosci byla owa "sluza".
Z przejecia, ze niechcacy wypuszcze skaczace pluszaki z zagrody nie mialam nawet szansy trzepnac fotki tym dwóm omc dezerterom.
Zamiast tego usilowalam malo skutecznie je zachecic do powrotu do srodka, podczas gdy kuzynka dzielnie odciaga reszte bandy od bramek.
Jeden kangur dal sie znecic pasza do powrotu na wybieg, a na drugiego juz mi zabraklo zarla, wiec posluzylam sie druga "sluza" do wyjscia i dokupienia kolejnej podwójnej porji tych roslinnych bobków.
Oczywiscie wejscie bylo utrudnione bo w sluzie tkwil ten cholerny kangur.
Musialam go troche przepchnac, nadepnelam mu niechcacy na ogon, czego nawet nie zauwazyl, nastepnie przycielam mu ten ogon, równie niechcacy w miedzy bramka a pekiem trawki, wycofalam sie, skopalam delikatnie ogon z drogi, wlazlam i myslalam, ze pójdzie futerkowa gadzina za mna skuszona iloscia zarcia jakie mialam w rekach, ale nic z tego.
Tkwil uparcie ni to wpatrzony w dal za siatkowa bramka ni to poskubujacy kazionna trawke w sluzie.
Nie to nie, powiedzialam i zajelam sie reszta stada.
Wróc.
BANDY.
    

To byla zorganizowana grupa przestepcza specjalizujaca sie w wymuszeniach, deptaniu bo obuwiu i odziezy i jako dodatkowe srodki wymuszajace stosujac powarkiwanie i poddrapywanie.


Rózowe buty naleza do kuzynki. Kangury tez mialy do nich uraz bo podeptaly ja epicko.

A poza tym urocza jak cholera i zeby nie randka z Tapirem to bym tam z nimi siedziala do dzis, wychodzac tylko co jakis czas na siku i celem dokupienie tych roslinnych bobków do podkarmiania.
A na sam koniec udalo mi sie tego podelca ze sluzy wejsciowej zwabic do srodka. Widac dotarlo do niego, ze tkwiac w wEjsciu raczej nie wYjdzie.
W koncu nadeszla pora aby porzucic tych kudlatych gangsterów, umyc lapy, przynajmniej górne (kuzynka umyla sie prawie cala bo w przeciwienstwie do mnie nie miala zapasowej kurtki) i udac sie pod wybieg Tapirów które nadal polegiwaly sobie radosnie w towarzystwie Kapibar.
Nie ukrywam, ze wciaz mialam wewnetrzne opory, bo ten cielakowatej wielkosci stwór wygladajacy jak krzyzówka malego slonika z dzikiem, albo sredniego kuca z mrówkojadem, troche mnie peszyl.

Ale okazal sie przeurocza para - matka i syn, radosnie witajacy mój poczestunek.

Uparcie i blednie nazywalam Matke Nelsonem uwazajac ze jak wieksze to chlop. Pozywienie stanowily cwiartki jablek, bananów i marchewki, tzn banan i marchew byly podziabane w poprzek, a nie na cwiartki.

Nastepnie, zebym sobie nie myslala, wreczono mi szczote i kazano czochrac Tapira.
A ja glupia myslama ze chodzilo o grzywke.
No cóz. 
Kazdy ma takiego Rumaka na jakiego zasluzyl...

Nelson sie na mnie kompletnie wypial jak tylko skonczylo sie zarelko i wyjechalam ze szczota wiec zaczelam wyczesywac Matke tapirowana.
Acz nie narzekam.
Otóz dobrze wyczesany Tapir lubi sie usmiechnac.



Widok usmiechnietego Tapira byl tego wart!

PS. Ciag dalszy nastapi bo to wcale nie byl koniec dnia, a co dopiero wycieczki. Tapira skonczylam czochrac kolo 14tej, wiec dzien byl wciaz mlody wiec postanowilysmy odwiedzic jeden z lokalnych browarów. Ale o tym przy innej okazji!

Thursday, 24 October 2019

Ja sie stad nie ruszam, czyli mRufa nie jest juz kuloodporna?

Przyjechala kuzynka na wystepy goscinne - to tak tytulem wstepu.

Ja tam bardzo lubie jak kuzynka (zwana czasem Macia mojego CO) przyjezdza, bo ma duza tolerancje na zycie pasazerskie i tylko musi sie minimum raz na dwa dni dobrze "wybiegac".
Nie zeby wskakiwala w spandexa i ruszala w maratona tylko, ze lubi sobie pochodzic.

Tym razem, dla odmiany i z racji pózniejszej pory roku niz w roku ubieglym zaproponowalam lokalizacje bardziej centralno-poludniowe na nasza kolejna wyprawe.
Oczywiscie jak co roku zarzekalam, sie ze ona ma wymyslic tym razem gdzie, ale znowu wyszlo, ze wybralam w zasadzie ja.
Ale Kuzynka zaaprobowala, zeby nie bylo.
Wybralaysmy zatem Wysepke.
Tzn jedna z wielu okolicznych Wyspie - Isle of Wight.
Tym bardziej, ze tuz przed podjeciem przez nas decyzji kolega z Akwarium opowiadala jak to sie wybrali na dzien na te wyspe i jako to fajnie bylo.
Wysepke odbadalam wirtualnie i wygladala zaprawde sympatycznie wiec tylko musialam zdecydowac sie na kwatere godna naszych bogatych osobowosci.
I tu nie ma to-tamto.

Lokalizacje i Kwatere wybralam ja.

Sama.

Nie moge nikogo obwiniac.

Wybieralam przy pomocy pewnej strony (nie air B&B), której nie bede kryptoreklamowac, ale prywatnie polecam, a wybieralam pod katem kilku kryteriów - np 2 duze sypialnie (z duzymi lozami, a nie jakis tam dwie jedynki w pokoju) i koniecznie osobne lazienki - no co troche luksusu sie nalezy na urlopie, parking tez koniecznie zapewniony w ramach i nie na ulicy (co skreslilo dwa piekne apartamenta nad samym brzegiem morza w innej miejscowosci - konkretnie to przez droge do plazy), no i wnetrze mialo tez byc wizualnie przyjemne.
Lokalizacja geograficzna byla mi dosc obojetna tylko nie chcialam nas w jakies bezludzie rzucic, bo znam Kuzynke i wiem ze lubie sobie pospacerowac, a ja lubie byc blisko morza.

Wszyscy juz chyba wiedza, ze ja lubie pobyc sama co jakis czas, ona zas lubi sobie pospacerowac, a kompromis w postaci noszenia przez nia telefonu na te marsze jesienne (i wiosenne) osiagnelysmy juz rok temu, wiec jestesmy pod tym wzgledem kompatybilne.
W koncu z kilku kandydatów wybralam jeden domek.
Nazywal sie Sloneczna Pulapka.
Z zewnatrz moze dupy nie urywal (fotka ponizej), ale wnetrze prezentowalo sie bogato, czysto, nowoczesnie gdzie trzeba i przytulnie gdzie mozna.

fotka reklamowa, bo takiej pogody tosmy jednak przed domkiem za duzo nie mialy.
Miejscowosc w poblizu nazywa sie Ventnor.
I od razu mówie - domek calkowicie spelnial oczekiwania.
No moze mial ze dwa mankamenty, ale to za chwile, bo jeszcze don nie dojechalysmy.
Podróz zasadniczo trwala 3 godziny, tyle ze dodatkowa, 4ta trzeba bylo odsiedziec na terminalu promowym.
Do Terminala dotarlysmy w przepisowa godzinke, przy milczacym wsparciu nawidakcji.
Na miejscu padalo co pokrywalo sie z prognoza pogodyu na caly nasz pobyt na Wysepce - otóz mialo dupic zabami przez 5 dni.
Co prawda jak sprawdzilam prognoze w poniedzialek to mówilo, ze owszem dzis leje jak z cebra, ale jutro czyli we wtorek moze byc calkiem bezdeszczowo.
Ja troche nieufna jestem, wiec zalecilam juz zawczasu Kuzynce zabrac odziez przeciwdeszczowa, sama robiac to samo.
Na Terminalu powiatala nas ulewa, która przeczekalysmy, a nastepnie slalomem miedyz innymi samochodami, a takze kroplami wody udalysmy sie do poczekalni. Im blizej budynku poczekalni tym bardziej dochodzil do mnie halas przypominajacy salon gier dla dzieci, tlumny basen i korytarz szkolny podczas duzej przerwy.
Zaniepokojne ostroznie wlazlysmy i okazalo sie istotnie jest to korytarz pelen dzieci w wieki powiedzmy 10 lat. Dzieci byly ciasno upchniete na podlodze, robiac rózne rzeczy od gry w karty do gry na telefonach i przy okazji drac mordy ile sil w plucach. Korytarz zakrecal, nadal ciasno upchnay dziecmi.
Ja ogólnie lubie dzieci i nawet nie musza byc w warzywach, ale mam limitowana tolerancje na halas, szczgólnie taki nieokielznany i nijak niezorganizowany, wiec nawet siku mi sie odechcialo.
Kuzynka twardsza, bo wlasna dwójke odchowala i nawet na wycieczki szkolne z niektórymi jezdzila, wiec z wychodka skorzystala, a ja przeczekalam to z zacisnietymi zebami i paznokciami wbitymi w dlone tak, ze prawie na przelot przeszly.
I wrócilysmy do samochodu, nie baczac na wzmagajacy sie deszcz bosmy zgodnie uznaly, ze tam jednak bedziemy mialy wiekszy komfort.
Przy wjezdzie na prom przezylam chwile niepokoju, bo samochód przede mna usilowal sie cofnac, co bym jeszcze zniosla z zgodnoscia, ale zobaczylam ze on sie usiluje cofnac bo inny przed nim cofa sie wrecz przesadnie, a ze z dolu i pod katem to nie bardzo wiedzialam co sie dzieje, a samochód za mna postanowil nie zwazac na cofania i przytulil mi sie do tylka.
Szczesliwie ten przede mna spanikowal zbednie, ten przed nim ustawial sie jakostam i zaluje ze nie zwrócilam na to wiekszej uwagi, bo za chwile ja wjechalam na poklad i kazano mi wjechac w aneks.
Aneks polegal na tym, ze przede mna byl koniec promu i wcale nie wyjazd tylko po prostu koniec.
Bardzo dlugo i tepo wpatrywalam sie w barierke przede samochodem, usilajac wypatrzec na niej jakies zawiaski, ale nie ukazaly sie wiec musialam sie pogodzic, ze bede sie musiala jakos z tego miejsca wycofac po drugiej stronie Kanalu.
Zrezygnowana udalam sie do srodka promu i tam znowu uslyszalam halas przypominajacy salon gier dla dzieci, tlumny basen i korytarz szkolny podczas duzej przerwy. Kuzynka slusznie zauwazyla, ze pewnie to te dzieci co wczesniej okupowaly poczekalnie, ale ja jeszcze mialam cicha nadzieje, ze rozleza sie po pokladach i jednak bedzie ciszej, ale bylam w bledzie.
Przeprawa trwala chyba niecala godzinke i ustawilysmy sie do wyjscia na poklad z samochodami.
Tam, po drodze do samochodu wzielysmy porzadny prysznic - deszcze padal coraz intensywniej, a do tego zrobil sie horyzontalny w kierunku do wody i zarazem w nasze twarze.
Tak przybita i nadal nie wysikana, bo jak sie mi z powrotem zachcialo to wychodki byly zakolejkowane, mokra na ryju wsiadlam do samochodu i zaczelam znowu zlowrogo kontemplowac te cholerna bariere przede mna.
W koncu osiagnelam mase krytyczna i przestalam sie przejmowac. Skoro kazali wjechac to widac wyjechac tez sie da.
A ze to poklad promu który sie nieco buja i jest caly mokry to juz drobiazg.
I tak wlasnie zdobylam nowa sprawnosc pt wyjezdzanie z promu tylem.
To znaczy tylko troche tylem bo jednak na lad to juz jednak przodem, albowiem wasko, stromo i z zakretami to tylem byloby malo fajnie i uwazam ze tkwilabym na pierwszym zakrecie do dzis.
Instrukcje do Nawidakcji wbilam juz na pokladzie wiec w teori powinnam byla trafic do celu i z taka mysla nawet nie usilowalam sobie przypomniec instrukcji, co bylo bardzo glupie, ale o tym za moment.
Otóz wlascicielka naszej kwatery napisala mi zeby unikac glównej drogi i jechac przez Wroxal bo glówna jest czesciowo zamknieta.
Nawidakcja troche stawiala opór wiec w koncu poddalam sie i pozwolilam jej robic co chce, wiedzac ze i tak stanie na moim.
Jako cel wybralam cos zblizonego do adresu kwatery, bo oczywiscie dokladnego adresu nawidakcja nie znala.
I smy ruszyly.
Zablokowana droga znalazlam od reki bo faktycznie tam usilowalam mnie w milczeniu prowadzic nawidakcja.
Objazd byl oznakowany wiec poczatkowo jedynym wyzwaniem byl deszcz.
Droga miala zajac okolo 40 minut wiec uwazalam, ze dojedziemy, rozladujemy samochód i skoczymy na jakis spozywczak zeby zrobic zapasy zywnosciwow-pitne na caly pobyt.
(Zeby nie bylo to pól butelki ginu, oraz prawie litr toniku i 2/3 cytryny mialysmy zadolowane, wiec kryzysu by nie bylo, ale wiadomo bylo, ze chcemy raczej pokosztowac miejscowych specjalów, wiec tego.)
Jakis 10 minut od celu droga zaczela sie komplikowac.
Po pierwsza zrobila sie jakas okropnie skosna, dalej coraz bardziej kreta a juz calkiem dalej to w cholere waska, acz w teorii wciaz dwukierunkowa.
Do tego ten deszcz mocno skosny i chwilami poprzeczny, pelen pecherz i jakos tak szaro na zewnatrz.
Wjazd do miasteczka tylko pogorszyl sprawe bo do powyzszego doszlo pare pietrowych autobusów z przeciwka, piesi oraz swiatla pod górke itp.
Zaczelam z niecierpliwoscia wygladac wyjazdu z miasteczka.
Niestety nie doczekalam sie bo nagle nawidakcja kazala odbic w prawo a zdrowy rozsadek twierdzil, ze tam sie samochód nie zmiesci.
Niepewna czy dobrze robie zaczelam przygotowania do tego skretu gdy z nienacka wyskoczyl stamtad póldostawczy samochód.
To mnie troche uspokoilo mimo zaskoczenia, bo to oznaczalo ze jednak sie tam zmiescimy bo moje auto jest mniejsze niz póldostawczak.
W dodatku katem oka zobaczylam ze ulica nazywa sie zgodnie z naszym adresem - Madeira Road.
Kuzynka po kilkudziesieciu metrach wyznala, ze istotnie droga jak na Maderze - ja nie nie bylam ale wlasnie wtedy postanowilam, ze NIE CHCE tam byc.
A to byl dopiero poczatek trudnosci, bo droga prowadzila pod tak dzikim katem w dól, ze kazdy zakret wital mnie nowym wyrzutem adrenaliny, bo "co ja zrobie jak ktos z przeciwka nadjedzie??".
Po kilku takich zwrotach, wzlotach i zjazdach bylam spocona, prawie niebieska od wstrzymywania oddechu, z poteznym wytrzeszczem, bo mrugac tez sie balam, a nachylenie zjazdów wykluczalo uzywanie jakiegokolwiek biegu w samochodzi i ograniczalo sie do panicznego wbijania hamulca w podloge.
Gorszy samochód zakonczyly by jako samochód Flinstonów.
Slowo daje, a ja doprawdy nader rzadko przesadzam.
Bo oprócz tego wciaz padalo, co i rusz cos jechalo albo szlo z przeciwka, mnie chcialo sie sikac i zaczynalam byc równoczesnie niedotleniona i odwodniona.
I tak jechalam i jechalam, minelam "cel" z nawidakcji", nie namierzylam obiektu wlasciwego i nagle skonczyla mi sie Madeira Road.
Powyzsze zrzuty nie oddaja natury tych baranich kiszek bo nie widac na nich jej waskosci, ani upadków i wzlotów drogi, a zapewnia odbiorcom, ze droga ta nie mialam wiecej jak 2 metry plaskiego kawalka, no góra 3 - Kuzynka swiadkiem!! ;)
Pierwsze podejscie trasy prowadzilo z lewej w prawa.
Co wcale nie poprawilo mojej sytuacji, ani charakteru dróg.
Pojechalam z rozpedu dalej, gdzie tez zawrócilam bo droga byla zablokowana, pojechalama w jakims innym kierunku, losowo wybranym, a w koncu podjezdzajac pod kolejna górke stracilam serce do calej imprezy, zablokowalam cudza brame i odmówilam uslug.
Kuzynka znosila to wszystko bardzo stoicko.
Wyciagnelam telefon i zaczelam ogladac mapke podeslana nam przez wlascicielke, co upewnilo mnie, ze musze znalezc sie znowu na tej cholernej baraniej kiszce, zwanej przez lokalnych górnolotnie "droga".
Cos z naprzeciwka przejechalo i dalo mi motywacje zeby szybko gdzie zawrócic i pojechac za nimi - w kupie razniej, a i przepuszczac nie trzeba jaks sie jedzie w tlumie.
Niestety, moja lokalizacja nie dawala szansy na nawrotke wiec musialam pojechac dalej pod górke.
Co tez uczynilam i na samym wstepie trafilam na Astona Martina w kolorze niebieskim jadacego z góry.
Co gorsza zajmowal wieksza polowe drogi i nie zamierzal z mojej czesci sie usunac - czyli usilowal mnie zepchnac na kraweznik.
Ale nie ze mna te numery. Juz sie raz na mnie kraweznik rzucil i wiecej sie nie dam tak zalatwic, wiec z wielkim krzykiem (mozliwe, ze wewnetrznym) "gdzie sie pchasz baranie" postanowilam, ze bedzie mu szkoda porysowac sie o moja Czerwona Blyskawice i mialam racje, ale za chwile zrozumialam, czemu wolal ryzykowac pocalunek "Zabójcy Lisuff" - otóz jak juz zawrócilam i wyparlam gdzie, bo kompletnie tego nie pamietam to odkrylam, ze murek po drugiej stronie tej drogi wyglada wyjatkowo jadowicie i sama usilowalam sie od niego odsuwac mozliwie daleko.
Wjechalam ponownie w Madeira Road, tym razem w lewo, podjazd wygladal równie niedostepnie jak zjazd z drugiej strony, ale po pokonaniu dwóch wyjatkowo podlych zakretów smierci, z czego jeden polegal glównie na ominieciu nadgryzionego zebem czasu Bulika w kolorze mechanicznej Pomaranczy, minelam punkt, który wydawal sie byc na mapie naszym wjazdem, ale byl opisany jako zupelnie inny wjazd, wiec na widok tego oto zachecajacego widoku - parkingu na okolo 9 samochodów, szczesliwie pustego podjelam decyzje - dosc, musze sie zatrzymac chocby dla nabrania oddechu.
Wjechalam na niego w desperacji i jakims cudem oraz z talentem zajelam caly  i ze slowami - "**uj poddaje sie dzwonie do wlascicielki" zaczelam kopac za telefonem.

Parking na 9? pojazdów który jakims cudem zajelam caly moim skad innad niezbyt poteznym pojazdem.

Zanim dokopalam sie do jej numeru telefonu trafilam na fakture z adresem i ....
instrukcja dojazdu, która kiedys tam z raz przeczytalam.
Zamierzalam wlasnie zamknac dokument i szukac dalej gdy mój wzrok padl na slowa "Hotel Ventnor Tower" który wlasnie przed ulamkiem jednostki czasowej przeczytalam gdzies przed lub nad soba, albo moze uslyszalam z ust Kuzynki i zamierzalam uzyc wyjasniajac wlascicielce gdzie jestesmy i zeby nam pomogla.
Zbaranialam na poczekniu, dzieki czemu przeczytalam slowa wokolo tej nazwy - mianowicie, ze ma on byc po prawej (ten hotel) i TUZ za nim nalezy skrecic w prawo.
Kuzynka juz byla gotow wyskakiwac z auta zeby zerknac, ale mnie stanela przed oczami seria strasznych wizji o tym jak to ktos na nia najedzie, bo tam zaraz slepy zakret, albo ze usilujac ja wpuscic do samochodu z powrotem i trafia na auto jadace z którejs strony i w desperacji wrzasnelam "Siedz! nigdzie nie wysiadaj" i wyjechalam z tego parkingu dla Smartków i motorów, bo jakim cudem tam sie inne samochody mogly upchnac w takiej ilosci bylo nie do pomyslenia, a nastepnie natychmiast odbilam w prawo, SWIECIE przekonana ze laduje sie komus na posesje, bo z obu stron tak ten wiazd wygladal.

Bylam wrecz bliska zamkniecia "ócz" mych wytrzeszczonych, ale sie powstrzymalam i okazalo sie, ze wjazd byl trojaki - po prawo posesja, po lewo jakis maly kompleksik domków, a prosto niby nic, a niby droga, ale glównie to krzaki i tabliczka z nazwa naszego kompleksu.

Centralnie na tym drzewie pomiedzy prawym, a lewymwjazdem widac taka jakby tabliczke bialawa i to wlasnie oznaczenie naszego wjazdu, tylko, ze nie widac jej ani jak sie mija ja z prawej, a nie z lewej z racji kata i waskosci wjazdu. po prawo zrzutu wida ten parking na którym wpadlam w desperacje.
Dalej wygladalo to tak.
Ponizsza i powyzsza fotka robione byly przedostatniego dnia, bo jak przyjechalysmy to lalo duzo solidniej.
A za zakretem (w lewo-prawo) o tak.
Zdjecia z samochodu rzadko oddaja groze widoku przed maska, szczególnie gdy groza polega na stromym zboczu. Powinnam byla namówic Kuzynke na pykniecie fotki z podjazdu, ale juz po ptokach.

A juz calkiem na koncu to juz byl parking i tylko pojawila sie watpliwosc czy nasz domek jest na dole czy na górze, bo kompleks mial domki na dwóch poziomach, a ten trzeci najwyzej to juz byl cudzy i sie juz znajduje na wysokosci tej drogi po której sie tak rozpaczliwie platalam.

Nasz domek byl w najdolniejszym rzedzie ten najbardziej lewy w tym podzbiorze po prawej
Kuzynka wielkodusznie ruszyla na przeszpiegi, bo ja z ulgi kompletnie stracilam sile w konczynach i nawet drzwi przez chwile nie moglam otworzy, poza tym musialam sie pilnie napic i sie przy tym nie zesikac.
Okazalo sie, ze nasz domek jednak na dole, co bylo dla mnie ulga bezdenna, choc nie wiem czemu.
Do domku sie doczlapalam na oparach, siku mi sie znowu zdazylo odechciec, z tej ulgi chyba, a moze z obaw czy w srodku domek nie okaze sie równie wielkim wyzwaniem jak droga do niego.
Wnetrze okazalo sie zgodnie z reklama z prospetu wiec ulga sie poglebila.

Kuzynka zaoferowala sie wrócic dla samochodu beze mnie po ten Gin i Tonik, a ja pozegnalam ja slowami
- Ja stad sie nie ruszam do piatku 10tej rano, a Ty sobie rób co chcesz.
Zaledwie po 4 godzinach podrózy z czego tylko 2 godzinach z kierownica.
Poprzednio taki kryzys przezylam jak wracalam z O do domku pod Edynburgiem po 13 godzinach podrózy (z zego okolo 11-12 jazdy wlasciwej) gdzie czekali na mnie Smoki.

To co, chyba juz nie jestem kuloodporna, co?

PS.
Oczywiscie nastepnego dnia sie ruszylam bo juz nie padalo no i pojawila sie ciekawosc czy cala ta Wysepka jest taka pomarszczona na brzegach czy ma tez kawalki brzegu BEZ klifa.

Ciag dalszy nastapi.

Wednesday, 9 October 2019

Czyzby Mentalna Krowa znowu w natarciu?

Taki to byl ten bywszy piatek, ze nie wiem jak go zakwalifikowac, bo nie mój Niszczyciel, a ofiary byly i przypomniala mi sie ta Mentalna Krowa Uroszowa.
ukradzione z internetów
Otóz z samego rana kolezanka Sandra z jakiegos powodu wspomniala jajka, na co mój kolega z lewej sie obruszyl okropnie...

A juz wiem - bo ów kolega poszedl wczesniej na sniadanie do pubu przez droge i wg slów wlasnyc hza dosc drobne kwoty zezarl pól prosiaka w formie smozonego bekonu oraz kielbasek.
Na co Sandra zapytala sie czy jadl tez jakies jajka.
No to kolega odparl, ze nie, on nie bo on jajek nie cierpi, ale towarzyszaca mu omc byla szefowa nadrobila. Owa omc byla szefowa wlasnie wychodzila od nas z Akwarium wiec sie jeje zapytalam czy zjadla stosowna porcje kurczat nienarodzonych.

No co - jajorodne, czy nie?
No wlasnie.
A ze troche niepoprawne politycznie, to tyle powiem, ze u siebie jestem to moge pisac co chce ;).
No i wlasnie ten obruszony kolega z lewej stad sie wzial.

Na co Sandra odparla rozmarzona, ze ona lubi jajka i takie jajko na miekko to dla niej domowy lunch na poprawe nastroju i ze zwykle taki lunch jada wlasnie pracujac z domu we wtorku i/lub czwartki.
Ale poprzedniego dnia, czyli wlasnie we czwartek, nie jadla tekiego lunchu, bo dzien wczesniej zrobila risotto z cukinii i ze wyszlo jej bardzo dobre i zjadla je wlasnie wczoraj na ten lunch.
To znaczy to co z obiadu zostalo zaproponowala swojemu partnerowi na wynos do pracy na lunch bo on z domu rzadko pracuje.
Partner zaaprobowal.
We czwartek zatem Sandra siegnela do lodówki po jajko, gdy dostrzegla pojemnik z risotto, którego jej Partner nie zabral, zapewne przez zapomnienie ze soba do pracy.
Nie wiele myslac, zlapala wiec to risotto, podgrzala i zjadla.
Ze smakiem.
Nie minela godzina, jak do domu wszedl jej Partner i po chwili zahuczal do niej z kuchni
"Gdzie jest mój lunch?!?"
Na co ona równie gromko odparla, ze zapomniala, ze mial pracowac z domu po poludniu, myslala ze zapomnial zabrac i mu zezarla.
Brawo Sandra.

Powiedziala nam, ze miala wyrzuty sumienia przez jakies 2 sekundy, bo bardzo jej ten kradziony lunch smakowal.

Dalej to bylo tak, ze przyszla moja omc-byla-szefowa (H) i pokazywala nam zdjatka swojego nowego szczeniaka jakiejs osobliwej rasy - krzyzówka miedzy cockerspanielem i pudlem chyba, nastepnie zabrala swoje manele i pobiegla na jakies spotkanie.
Po pewnym czasie - kolo poludnia Sandra zaczela latac po Akwarium i przerzucac manele swoje oraz cudze, mamroczac pod nosem.
Zapytana przez nas czego szuka odparla, ze karty wejsciowej do budynku bo ma isc z moja omc-byla-szefowa na spacer w przerwie i potrzebuje w tym celu swojej karty.

Zaczelismy sie rozgladac wraz z nia, ale nic to nie dalo wiec kolega z lewej zaproponowaj jej pozyczenie swojej karty, opowiadajac równoczesnie jak to latal i szukal swojej karty w domu rano przed wyjsciem, z pudelkiem salaty na lunch w jednym reku, a butelka mleka w drugiej rece i latalby tak do dzis gdyby w koncu sfrustrowany nie wrzasnal, wypuszczajac w ten sposób swoja karte z pyska.

Istne okulary Fadera-Hilarego (tzn Fader nie mam na imie Hilary tylko odstawil scene jak z wierszyka pare lat temu i od tamtej pory totalnie wierze, ze tak sie da).

Sandara przyjela oferte i pobiegla spotkac sie ze swoja wspólspacerowiczka.
Po chwili wraca obsmiana jak norka z dwoma kartami w reku - swoja i kolegi z lewej.
Oddala karte koledze i opowiada:
"Podchodze do H i jej opowiadam o moim dramacie z karta, patrze, a ona ma na szyi dwa naszyjniki z kartami, to sie jej pytam - H a czemu Ty masz dwie karty?? H zaskoczona zerka na popiersie, unosi jedna z nich, a to MOJA karta! To sie jej pytam oburzona - H, dlaczego Ty masz MOJA karte??"

Okazalo sie ze jak H byla u nas zaaferowana szczeniatkiem, niepomna, ze swoja karte ma na smyczy na szyi, zobaczylam na stole karte na takiej samej smyczy, wiec zlapala ja i wyszla, a nastepnie ja zalozyla i paradowala przez pare godzin w dwóch naszyjnych kartach.
Brawo H.

A na koniec dnia jako ta wisienka na torcie wystapila kolezanka L, która pracowala z nami do 27 wrzesnia i myslac ze zakonczymy do tego czasu projekt poszukala sobie nowej pracy w ramach Kolchozu i nas porzucila.
Ale ze sympatyczna to jej wybaczylismy.
Przybiegla zobaczyc sie z Sandra.
Juz w kurtce przybiegla bo po drodze do wyjscia wstapila.
Kurteczka miala nowa, bardzo przyjemna z gatunku tych z przedluzonym mankietem z softshella i dziurka na kciuka w tym mankiecie.
Rozmawiamy i skomplementowalam jej kurtke, a ona opowiada gdzie ja kupila, podwijajac do srodka te mankiety.
Zwrócilam uwage na ten makiet z kciukiem i ujawnilam go kolezance podziwiajac funkcyjnasc kurtki, a ona zaskoczona zagapila sie na mnie przez chwile, po czym zaczela sie smiac i mówi:
"No wiesz! A ja myslalam, ze to takie rekawy dlugie i ze widocznie ja mam krótkie rece, skoro mi siegaja do polowy dloni!"
Brawo L!

To co? Mentalna Krowa w natarciu?

Friday, 4 October 2019

Kazdy ma takiego Syzyfa na jakiego zasluzyl - Scenki rodzajowe z Akwarium

Mamy problem.
Sluzbowo mamy.
Okazalo sie, ze taki jeden Proces-Rebeliant wyrwal sie po raz pierwszy na swobode i nabroil nam okropecznie.
Po dlugich calodziennych deliberacjach odkrylismy który to proces i co nabroil.
Malo tego, ze nabroil to na dodatek broil wciaz, bo duzo bylo do nabrojenia i jeszcze nie skonczyl.
Brojenie polegalo na tworzeniu nowych rekordów wplat.
Dla kazdej instancji polecenia zaplaty i zlecenia stalego.
Po dwa rekordy wplaty na kazde polecenie i zlecenie.
Mówimy o milionach rekordów wplat.
Deliberacje trwaly pare godzin i w koncu sie udalo wymózdzyc co trzeba zrobic zeby przestal broic, a nastepnie jak nadrobic to co juz sie popsulo.
Kolega on wspólwykonawcy zglosil, ze on sie zglasza na to nadrabianie i czym predzej je napoczal, inicjujac Proces 2.
Proces 2 mial za zadanie usuniecie polowy tych rekordów wplat - konkretnie dla wszystkich zlecen stalych, ale NIE polecen zaplaty.
Naprawianie mialo potrwac wiekszosc nocy wiec nastawilismy sie ze o poranku zaczniemy od nowa to co mialo byc robione dnia poprzedniego.
Nastepny ranek przyszedl a z nim grobowa iadomosc ze naprawianie trwa nadal i co gorsza konca nie widac.
Ten smutny stan rzeczy trwal do poludnia, kiedy okazalo sie, ze jakims cudem proces zaczal na nowo rozrabiac o poranku i nikt nie wie dlaczego, wiec okazalo sie ze:

Proces 2 pieczolowicie kasuje to co ma kasowac, a nowe inkarnacja Procesu-Rebelianta z poranka zasuwa cichcem za nim i tworzy nowe pary rekordów wplat.
I tak bez przerwy od 20 godzin.

Ukradzione z internetów
No cóz. Grecy mieli swojego Syzyfa, my mamy swojego.

Tez z Internetów - Syzyf 21 wieku.
Wspólwykonawca zbiorowo latal po Akwarium (na nasz koszt) rwac wlosy z glowu i nasuwajac mi wizje pozaru w burdelu, bo nikt nie umial pojac jak ten nowy Proces-Rebeliant sie wyrwal znowu spod kontroli i zaczal znowu rozrabiac na nowo, bo nikt go nie programowal na kolejny dzien.

Ja w tym czasie stracilam cale przedstawienie bo poszlam na hiszpanski, a jak wrócilam o 14tej to mnie kolega wykopal z akwarium i wezwal na strone i sprzedal najnowszego niusa.

Otóz w tym czasie co mnie nie bylo to kolega od wspólwykonawcy spojrzal przypadkiem na date przy tym procesie-rebeliancie i dotarlo do niego ze to wcale nie NOWY proces tylko to nadal ten wczorajszy jak broil tak broi kolejna dobe czyli nie ma co latac z podlysiala glowa tylko trzeba czym predzej wylaczyc pierwszego Rebelianta i pozwolic, zeby Proces 2 zakonczyl bieg.

I tak sie stalo, ale z naszego projektowego Syzyfa zasmiewam sie gorzko do dzis.
Bo akurat czas to pieniadz i nie jest to cos czego mamy w nadmiarze.

Wednesday, 2 October 2019

Co sie odwlecze, czyli chyba przyszla faktura za brak przygód w sierpniu

W zasadzie nic dramatycznego, wiec chyba udalo sie opedzic temat drobnymi "kwotami" nerwów i frustracji, ale nie moglam przestac sie zastanawiac czy brak glupot i przypadlosci podczas wizyty gosci z Gdanska nie odbije sie na moim przyszlych wycieczkach.
Szczególnie, ze po tym jak odstawiwszy ich na terminal lotniskowy pomylilam zjazdy i zamiast na autostrade w szerokopojetym kierunku domu udalam sie z powrotem na ten sam terminal.
No i przyjechal gosc ze Stolycy, a raczej z L - moja kolezanka ze szkól podstawowych, z która nawiazalysmy kontakt 3 lata temu i dzieki której poznalam kolezanke, która przez pewien czas mieszkala w "caravanie" i okazalo sie ze chyba obawy byly poniekad sluszne.
Kolezanke odbieralam z Luton i umówilam sie, ze POCZEKA na terminalu na mój sygnal dymny, ze jestem (i gdzie jestem) lub ze zblizam sie do parkingu dlugoterminowego po czym dosiadzie autobusu na tenze parking.
Co prawda nabralam zlych przeczuc po tym jak napisala mi o poranku, ze jakby nie odbierala telefonu mam do niej dzwonic z mojej polskie komórki, na co nawet nie popukalam sie w glowe, bo juz sie rozpedzilam marnowac PLNy, skoro mam mase minut na polaczenia miedzynardowe z wsypowej komórki - no bo niby jak mam sobie te polska komórke na karte zasilic jak zuzyje te PLNy co je obecnie na niej mam??

No ale niektórzy rodacy stacjonujacy na Planecie Ojczystej wykazuje oslepiajaca wrecz krótkowzrocznosc wiec co poradzisz? Widac kolezanka, mimo doskonalego rocznika (mój, Smoczynskiej, czy Asi) równiez w ostatniej dekadzie na owa krótkowzrocznosc zapadla.

Juz poczatek byl niezly, bo wyjechalam z 10 minut pózniej niz planowalam, a po drodze udalo mi sie skrecic na niewlasciwym rondku w drodze na lotnisko, co tylko zwiekszylo opóznienie.
Wg nawidakcji, która nie zna najnowyszch dróg mialam byc 45 minut spózniona, ale stwierdzilam, w swietle ostatniego pobioru z Luton, ze samolot nawet jak sie nie spózni, to wymaga nieco czasu na rozladowanie i dostawe bagazy, a poza tym przecziez sie umówilam z kolezanka, ze POCZEKA na terminalu.
Jakies 35 minut od celu (wg mojej nawidakcji) zadzwonil telefon. Znaczy smochód zadzwonil.
Odebralam i z zaskoczeniem uslyszalam, ze kolezanka sie mnie pyta gdzie na nia czekam bo ona juz w autobusie na parking jedzie.
Nie zdzaylam sie nawet zirytowac bo przeciez miala POCZEKAC, ale nie omieszkalam sarkastycznei jej oznajmic, ze niech sobie robi co chce bo ja mam przed soba pól godziny jazdy, a ona miala poczekac na mój znak dymny ZANIM wsiadzie do autobusu.
Szczesliwie pogoda dopisywala, wiec opcja poczekania na parkingu na przystanku (jednym z wielu) nie wydawala mi sie szczególnie dobijajaca.
W okolice lotniska dotarlam znacznie szybciej niz w pól godziny bo jako rzeklam moja nawidakcja nie zna najnowszej trasy.
Kolezanke pobralam z przystanku, a nastepnie zostalam poinformowana, ze ona to jest raczej sluchawka, wiec zebym sie nie spodziewala rozmownosci.
Na takie dictum bylam gotowa wykopac ja z samochodu, bo jedno czego nie cierpie u pasazerów to pasywnych wymagan - nie dosc ze sie takeigo (taka) wiezie, to jeszcze se taki (taka) zyczy byc zabawiana rozmowa.
Szczesliwie jednak moje obawy byly plonne, bo okazalo sie, ze kolezanka tylko sie krygowala.

Do tego stopnia byly to plonne obawy, ze ostatniego dnia nad obiadem zagrozilam, ze jej te zupe wleje sila do gardla jesli sie nie zamknie i nie zacznie wioslowac.
Ale nie uprzedzajmy faktów.

W pewnym momencie, gdzies w 3/4 drogi - bo z Luton pojechalysmy od razy na Pólnoc, do naszej juz teraz wspólnej znajomej - tak mnie zagadala, ze przegapilam skret na mojej uparcie milczacej nawidakcji - nawidakcja zamilkla jakos w drodze z okolic Lindisfarne do Hornsea  na przelomie marca i kwietnia i milczy do tej pory, aczkolwiek z satelita sie juz laczy, wiec musze tylko pamietac, ze nie moge liczyc na werbalne wskazówki.

Przegapiony zjazdy byl jedynym na dystansie kilku mil wiec musialam jechac do kolejnego zjazdu i nieco zawrócic, ale kosztowalo nas to zaledwie jakies 5 minut, wiec nie bylo dramatu.
Zatrzymalysmy sie na popas, gdzies po drodze - i kolezanka wykazala zainteresowanie narodowa potrawa wyspy, mianowicie "Fish&chips". Nieco niespokojna o losy jej ukladu trawiennego przypomnialam, ze wlasnie wioze ja nad morze, wiec moze rybe z frytkami spozyje w miejscu po temu stosowniejszym, ale jak sie upiera spozywac ja na stacji serwisowej to prosze bardzo. Okazalo sie ze sie nie upierala.

Do celu dotarlysmy godzine pózniej niz wstepne szacunki, czyli calkiem znosnie biorac pod uwage opóznienia, których przy moich szacunkach nie bralam pod uwage.
Po weekendzie mialam wrócic do siebie i z racji sytuacji w Kolchozie nie chcialam tracic czasu, wiec postanowilam wracac bladym switem, aby zdazyc do pracy i w miare mozliwosci uniknac korków.
Niestety jak to zwykle bywa z takimi planami wyszlo mi to srednio - mianowicie panienki postanowily wybrac sie na spacer wieczorny i zostawily mnie w otwartym domu, nie biorac klucza, wiec nie moglam pójsc spac przed ich powrotem, co oznacza ze robudzilam sie dokumentnie jak przyszly i rzucly sie po chalupie jak nie powiem co i po czym, nastepnie gospodyni miala ciezki atak refluksu co objawialo sie wyjatkowo przerazajacym kaszlem, dopóki nie usnela czyli dobrze po 11stej wieczorem, nastepnie nie proszona wykonala mi radosnie pobudke o 30 minut wczesniej niz ja sobie planowala sie obudzic.
Czyli spalam jakies 3.5 godziny i wyjechalam 10 minut pózniej niz planowalam bo musialam byc towarzyska zamaist z zamknietymi oczami i kolderka w zebach stoczyc sie ze schodów prosto za kierownice.

NIGDY WIECEJ wczesnego startu jesli nie jestem we wlasnym domu.

No ale zaskakujaco, do pracy dotarlma PRAWIE nie spózniona.
Kolezanke mialam odebrac z Weston-s-Mare we czwartek po pracy.
Panienki mianowicie jechaly tam bo nasza gospodyni ma tam krewnych i zamierzala spedzic u nich weekend.
Po pracy udalam sie do domu, po nawidakcje, a takze odsapnac i przeczekac korki, co oznaczalo, ze dotre na miejsce blizej wieczora, przejme kolezanke metoda komandosów - w biegu (taki byl plan) - i przyjedziemy do mnie o takiej porze, ze pójde spac jak czlowiek (plan nieco spalil na panewce).
Panienki, od polowy drogi (mojej) pisaly do mnie jak szalone na mediach spolecznosciowych oraz smsy, ze juz prawie sa, juz sa, a mnie nie ma, ze mnie nie ma i gdzie ja jestem i dlaczego do cholery nie odpisuje.
A zdawac by sie moglo ze przynajmnie jedna z nich jest kierowca.
Eh.
Ja oczywiscie o tym wszystkim dowiedzialam sie jak do mnie w koncu jedna z nich zadzwonila z pelnym paniki i pretensji glosem, ze co sie dzieje i reszta jak wyzej.
No to odparlam dosc stoicko, ze jak jade to trudno mi równoczesnie surfowac po mediach spolecznosciowych, czytac i pisac smsy, a takze omijac skutecznie innych usytkowników dróg i ze jednak priorytetem sa dla mnei te dwie ostatnie rzeczy, a nie ich panika.
Oraz ze bede za 30 minut, o czym powinny wiedziec bo napisalam do nich przed wyjazdem, ze wyjezdzam i jakie bedzie mój ETA.
No ale to drobiazgi takie, prawie merkuryczne, wiec niegodne uwagi, szczególnie, ze mimo idioty na drodze powrotnej dotarlysmy do mnie wprawdzie pózniej niz przewidywal plan, ale bez wiekszych trudnosci.
Kolezanka na wstepie mi oznajmila, ze mimo pobytu nad morzem, na Fish&Chips sie nie zalapala, na co mnei zorbilo sie okropnie glupio w sobie bo zebym jej nie zniechecala to by se te narodowa potrawe spozyla, nawet jesli bylaby to jedyna potrawa spozyta w caly weekend, no ale juz trudno. Nie zjadla sobie tego Fish&Chips biedna.

Plan wizyty Kolezanki byl taki, ze wybierzemy sie do: Kamiennego Kregu, charytatywnego supersklepu, Kolezanka pozwiedza O, a jesli czas pozwoli to moze tez wybierzemy sie jeszcze gdzies.
Na to wszystko mialysmy 2 dni - piatek i sobote.
Czego nie przewidzialam to, ze Kolezanka wbrew zapewnieniom, ze wczesnie wstaje (miedzy 8ma a 9ta rano) wcale nie zamierza rzucac sie w wir akcji i na przyklad byc gotowa do wyjscia o 10tej.
To byl pierwszy dzien - piatek.
Otóz w piatek kolezanka obudzila mnie brzdakaniem kuchennym - które okazalo sie byc krojeniem pomidora na talerzu przy pomocy wyjatkowo tepego noza - takiego co sie nim smaruje maslo abo kroi gotowany ziemniak - wiec zagescilam ruchy i bylam gotowa do akcji gdy okazalo sie, ze po sniadaniu kolezanka wskoczyla jeszcze pod koldre na jakas godzinke.

Nie zeby mi to w czyms przeszkadzalo, ale tak jak z tym brakiem rozmownosci, okazalo sie ze to wczesne wstawania to byla troche sciema.

Wyjechalysmy zatem dopiero po 11stej, do Kamiennego Kregu dojechalysmy dobrze po 12stej.
Tlumów nawet nie bylo, ustawilysmy sie do okienka biletowego i tam troche mnie zatkalo bo katem okaz zobaczylam kwote wstepnego.

Otóz, jak zaczelam bywac w Kregu to ceny zaczynaly sie od 6 dukatów wyspowych. czyli tyle co nic. Bywal zatem dosc czesto.
Raz nawet w sniegu.
Pózniej teren wokolo zostal nieco inaczej zagospodarowany i cena poszla w góre, tak mniej wiecej dwukrotnie, ale to nadal bylo ok, bo parking zrobil sie elegancki, centrum informacyjne ciekawe, toalety praawie eleganckie i stnowczo czyste itp.
Taki uklad sil utrzymal sie jeszcze 3 lata temu kiedy przyjechali moi CO z Macia - aka Kuzynka.
Byl to chyba ostatni raz kiedy mialam okazje pójsc do Kregu.
Od tamtej pory owszem, spodziewalam sie podwyzki, ale nie TAKIEJ - jeszcze przy poprzednich gosciach - tych sierpniowych ogladalam cennik i ówczesne wejscie zdawalo mi sie jeszcze jakos do przelkniecia.
Otóz wejscie doroslego osobnika plasuje sie obecnie na wysokosci 23 dukatów.
Troche mi opadla szczeka, ale Kolezanka wygladala na niewzruszona, wiec opanowalam bezdech i wymienilam trzymany w garsci banknot na karte platnicza i bylam gotowa poswiecic sie dla dobra ogólu.
Dobrze jednak ze nie udalo mi sie opanowac okrzyku niedowierzania, bo okazalo sie ze kolezanka nie zwrócila uwagi na cene.
I tu musze oddac jej sprawiedliwosc - nieco przybladla, ale meznie gotowa byla isc dalej.
Ale nie mialam serca jej przyduszac bo i sama mnie przytkalo, wiec wyluszczylam, ze jesli nie czuje sie zdeterminowana to ja nie bede nalegac bo uwazam, ze przegieli pale - 15 to bym jeszcze zaplacilam, ale powyzej 20 za cos co sie nie robi piekniejsze, a przeciwnie - infrastrutkura sie starzeje to jest stanowczo przegiecie.
Zrobilysmy wiec tylko zakupy w sklepie z pamiatkami i nadal mocno rozczarowane porazka, udalysmy sie w kierunku planu B czyli Avebury, gdzie krag kamienny jest wiekszy i niewykluczone, ze starszy i na dodatek mozna podejsc do kamieni za darmo (no ok, za cene parkingu) i tak blisko ze nawet mozna je polizac.
Po drodze, sama juz glodna snulam przed Kolezanka ambitne plany, ze udamy sie w pierwszej kolejnosci do pubu bo maja tam dobre jedzenie i conajmniej dwa rodzaje zup (bo Kolezanka o zupie gledzila od poprzedneigo wieczoru) i tak tam fajnie i w ogóle.
Dojechalysmy pewnie tuz przed 14ta, ale do pubu dojscie zajelo nam tyle (sesje foto) ze dotarlysmy do baru celem zamówienie zarcia 14.14 i najnormalniej w swiecie odeslano mnie z kwitkiem.
Chociaz osoby tuz przede mna jeszcze zdolaly zlozyc zamówinie zywnosciowe.
Foch.
Czyli rozczarowanie numer Dwa i to tego samego popoludnia.

W zasadzie moglo by byc gorzej. Moglabym na przyklad pomyslec, ze dzis jest piatek.
Ukradzione z internetów.
Oglaszam zatem powszechnie ze na pub Czerwony Lew w Avesbury jestem obrazona smiertelnie i bardzo mozliwe, ze moja noga wiecej w nim nie postanie.

Jako grand finale wystapil srednio jadalny acz BARDZO goracy "pieróg" z ziemniakami skromni okraszonymi jakas padlina (chyba steak and ale pasty), ale dalej to juz bylo milo, bo sobie poczytalam ksiazke na powietrzu przy calkie mprzyjemnej pogodzie i prawie nie zmarzlam, podczas gdy Kolezanka obleciala dokola "mniejszy" krag kamienny.