Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday, 27 October 2015

O tym jakie niebezpieczenstwa czychaja na mRufe podczas wycieczki NIE do Kazimierza.

Uwaga! ----------------------------- Uwaga!
Osoby ze schizami na punkcie higieny lub o slabym zoladku uprasza sie o pominiecie tego wspisu.
Jako dziecko lat 70/80 nic sobie nie robie z dzielenia sie napojem z jednej butelki itp.
 Uwaga! ----------------------------- Uwaga!

No i znowu nie wiem kiedy to bylo. dElvix jezdzila maluchem to pewne, ja nie jezdzilam niczym, tzn owszem mialam w sobie Moc, ale nie mialam chwilowo dedykowanego wechikulu. Mozna powiedziec, ze bylam pomiedzy samochodami, maja na uslugach bolid Fadera - besite napedzana Wolami Mechanicznymi.
Maluch dElvix nazywany bywal pieszczotliwie Srajtuniem, ale niezbyt namietnie no i przede wszystkim nie ma to znaczenia dla opowiesci.
O dElvix donosi, ze z racji pojazdu musial byc to rok 1998.
Bo w ogole to wlasnie dElvix przypomniala mi o tej wycieczce i zapytala mnie, cytuje: "a kiedy opiszesz "nie pluj polknij"?".
No to opisuje.
Pod dom dElvix pewnie podwiozl mnie Fader. Jakies manele pewnie mialam, ale nic mi pamiec na ten temat nie podpowiada.

Powod podwozenie mnie byl takie, ze dElvix zostala zaproszona na impreze dzialkowa/weekendowa przez swoich krewnych. Ja tych krewnych jeszcze nie znalam, ale nieco pozniej poznana tam kuzynke dElvix (jedna z dwoch) okreslalysmy mianem Wredza. Tzn ja w samym tworzeniu ni(c)ka udzialu nie mialam - ustalily to miedzy soba dElvix wraz z kuzynka, gdy ta ostatnia w odpowiedzi na jakies przyjacielskie przytyki dElvix wykrzyknela w polowicznym oburzeniu "Ale jestes Wredza!" po czym oslupiala na chwile i wybuchla smiecham wyjasniajac, ze chciala krzyknac "Wredna Jedza" ale wyszedl jej skrot myslowy. Jako ze ja juz wtedy mialam za soba pierwszy stopien specjalizacji ze skrotow myslowych, polubilam Wredze zdalnie od razu.
No ale wybiegam przed szereg.
No i krewni zaprosili dElvix do odwiedzenia ich na tej dzialce - jakies tam swietowanie mialo sie odbywac, zdana matura czy cos w tym rodzaju. A ze zwykle na takie  imprezy dolaczala zazwyczaj do dElvix Niemka, to zaproszenie przewidywalo dodatkowe towarzystwo. Niemka prawdopodobnie akurat nie mogla (nie pamietam), wiec dElvix zaprosila mnie.
Na razie  jednka dojechalam dopiero do dElvix. Czy weszlam na gore czy tez nie to juz nie pamietam, ale udalysmy sie wspolnie na okoliczny parking aby dosiasc Srajtunia. Byl to dzien sloneczny, calkiem cieply, raczej poranek, nie jakis blady swit ale stanowczo przed poludniem.
Ladujac sie do Srajtunia, zaparkowanego przy ogrodzeniu parkingu, uslyszalysmy nieco rozwlekle: "Czesss Dziewszczynki..."
Po drugiej stronie ogrodzenia stal sobie facet.
Taki typu Lumpen Proletariat troche, pewnie kolo 50tki wtedy.
Wlasciwie on nie tyle stal co sie chwial - po drugiej stronie tego ogrodzenia chyba strasznie wialo jakies silnie zlokalizowane tornado...
Wialo tak bardzo, ze slaniajacy sie facet musial przytrzymac sie ogrodzenia zeby go nie powialo w sina dal, a najwyrazniej wbrew ciezkim okolicznosciom przyrody w jego ekosystemie, czul silne parcie na nawiazanie dialogu.
Ktoras z nas zareagowala adekwtanie na jego powitanie, ale kontynuowalysmy pakowanie.
"Ladna dzis pogoda...." dodal nasz Zawiany Kolega i po namysle kontynuowal, popisujac sie sie swoja przenikliwoscia "na wycieszke jedziecie!"
"Na wycieczke" potwierdzila dElvix.
"Na wycieszke...." powtorzyl. "Do Kaziemierza jedziecie?"
"Nie." odparla delvix. "Do Zdzicha".
Na to ja najpierw zamarlam porazona niegrzecznym charakterem odpowiedzi, a nastepnie najnormalnie w swiecie peklam ze smiechu i zaczelam slaniac nie gorzej od Zawianego.
dElvix z duzym trudem hamowala smiech.
Pozegnalysmy Zawianego, ktory jakby w stupor wpadl uslyszawszy slowa dElvix i wsiadlysmy do Srajtunia.
Posmialam sie z zartu sytuacyjnego dosc poteznie, nie traktujac tego jako nic wiecej niz cietego dowcipu. Rownie bardz rozbawila by mnie odpowiedz "Do Lecha" czy "Do Krzycha".
Jedziemy.
W czasie jazdy, przy okazji rozmowy dotarlo do mnie, ze my na prawde jechalysmy do Zdzicha - takie imie nosil wujek dElvix, a zarazem Ojciec Wredzy... A precycyjnie rzecz ujmujac dElvix, a za nia i ja po przelamaniu pierwszych lodow, mowilysmy na niego per "Ciocia Zdzisia".
Rozbawienie dElvix gdy odkryla, ze ja nie wiedzialam, iz my istotnie jedziemy "Do Zdzicha" nie mialo granic. Ale przy okazji zrozumiala moj poczatkowo zaskoczony wyraz twarzy.
Reszta podrozy przebiegla w zasadzie bez szczegolnych ekscesow.
Na miejscu poznalam cale towarzystwo, Wredza, "Ciocie Zdzisie", ciocie E (zone Zdzicha), druga kuzynke ktora tez tam byla z wlasna rodzina oraz znajomych Wredzy.
W trakcie gier i zabaw towarzyskich ekipa, ktora sie znala dobrze i dlugo, wspominala poprzednie edycje imprezowe i atrakcje na nich serwowane.
Na przyklad przy jednej okazji ekipa sluchala nowego dosc wtedy albumu Scooter'a, ze znanym dosc numerem "Fire". Pierwsze 26 sekund utworu wystarcza, nie trzeba sluchac calosci jak ktos nie lubi. Otoz jeden z obecnych w momencie gdy woklaista wykrzyczal slowa intro/refrenu (FIRE!!!!) postanowil przetlumaczyc slowa na polski i wrzasna na cale gardlo "PALI SIE!!!". Na co z sasiedniego domku dzialkowego wyskoczyli w panice rozespani sasiedzi, sprawdzac gdzie sie pali...
Nie obylo sie tez rozmow innuendo (dwuznacznych) - celowal w nich "Ciocia Zdzisia", ale reszta rodziny wcale nie byla gorsza. Z jakiegos powodu rozpoczela sie dyskusja na tematy "pozycji".
Nie, nic niekoszernego, skadze znowu - mimo wszystko jednak zartowal sobie Ojciec rodziny przy swoich corkach, moze i pelnoletnich ale jednak Latoroslach.
Otoz  uslyszawszy, ze zona jego jest zmeczona i idzie juz spac wyrazil rozzalenie, ze on takie plany poczynil, ze bedzie "na pajaka, z zyrandola i z telewizora", a tu znowu nic z tego... Na co wtracila sie chyba wlasnie Wredza dodajac, ze jeszcze moglby sprobowac na Pingwina... A jak to jest? zapytano. Ano z gaciami na dole probujac gonic partnerke i zademonstrowala chód pingwina.

I w takim klimacie uplywaly godziny wieczorno-nocne.

Na imprezie obecny byl tez piesy typu suczka imieniem Dejzi zdaje sie.
Jako ze mam umiarkowana alergie na psie sprawy (bialka na siersci itp), to troche unikalam psicy, ktora za nic sobie moje uniki miala okazujac mi spora sympatie.
Mama Wredzy pokazala nam gdzie bedziemy spac - okazalo sie ze przypada nam wersalka jakiejs tam cioci. Troche zmartwialam bo o ile na spanie na podlodze czy innym materacu dymanym bylam przygotowana, to na dzielenie poslania z inna zywa istota jednak nie do konca.
Problem polega na tym, ze ja we snie nadrabiam nieruchawosc dzienna i uprawiam rozmaite akrobacje. Czasem prowadzace do spadniecia mej ukochanej przez grawitacje osoby z lozka.
Kilkakrotne proby dzielenia loza z innymi zywymi istotami konczyly sie na siniakach i ciezkim poobijaniu wspolspiacych, czasem nawet skopaniu przeze mnie wspolspiacej istoty z loza na ziemie.
(Bedac dziewczeciem 5 letnim mniej wiecej, skopalam z duzego tapczanu moja osobista Babcie, a pozniej obudziwszy sie, tej samej nocy i odkrywszy ,ze jestem sama na tym tapczanie, udalam sie na jej (Babaci) poszukiwanie, rzetelnie ja przy tym udeptujac, bo spala na chodniczku przy lozku, gdyz albo nie chcialo jej sie ewakuowac jak juz sie na tym chodniczku obudzila, albo uznala, ze lepiej bedzie jak zlece na nia, niz na glebe jak juz sie sama dam rade zwierzgnac z tapczanu...).
Takze przerazilam sie, ze poturbuje dElvix.
No ale coz ja wiedzialam...
Otoz po pierwsze wlazilam na te wersalke w takich nerwach, ze nawet nie zaoponowalam gdy dElvix oznajmila, ze chce spac do sciany.
Odnosze wrazenie, ze w tym samym pokoju ktos jeszcze z nami spal na drugiej wersalce, np Ciocia E, ale nie jestm tego pewna.
Polozylysmy sie.
dElvix zasnela dosc szybko.
Ja nie.
Odwrocilam sie plecami do wspolspaczki i... utkwilam zaskoczony wzrok w podgrzewaczu do butelek, ktory byl wlaczony i podgrzewal... nic.
Ale podgrzewal uczciwie, blyskaja co i rusz czerwonym swiatlem.
Juz mialam odwrocic sie znowu aby jednak nie patrzec na pulsujace czerwone swiatlo, gdy na moich nogach cos usiadlo. (!!!)
Usiadlo i sapnelo cicho.
Umoscilo sie, prychnelo i zaczelo posapywac.
Byla to psica Dejzi. Jak mowilam, nie przejmowala sie moimi wczesniejszymi unikami, po prostu umoscila mi sie na nogach i usnela
Przelezala mi tak na nogach do switu. A ja przelezalam do tego switu prawie bez zmruzenia oka wpatrzona w pulsujace czerwone swiatlo podgrzewacza, z nogami docisnietymi kilogramami psicy, sluchajac regularnych oddechow spiacych szczesciarzy, w tym dElvix, ktora nawet nie wiedziala jakiego miala farta z ta psica na moich nogach...
Jedyne pocieszenie stanowil fakt, ze dzieki tej blokadzie nog nikomu nie stanie sie krzywda - wszak uderzona/wierzgnieta dElvix mogla mi najnormalniej w siecie oddac...
Przyszedl wyteskniony poranek. Pozycje udalo mi sie nieco zmienic, w ktoryms momencie i porzucilam widok pulsujacego podgrzewacza. Odetchnelam z ulga i juz mialam przymknac oczy i odplynac w nerwowa drzemke...
Budzi sie dElvix, siada, i mowi do mnie "Julac mi sie chce", a widzac psice na mich nogach zaczyna bezceremonialnie przelazic nade mna.
W pewnym momencie, doklanie w polowie przelazenia, z jedna noga juz na ziemii druga nadal na czesci wersalki od sciany, moja przyjaciolka zamiera w bezruchu. W tej pozycji patrzy na mnie bezrdanie i mowi "Utknelam". Na co ja w oka mgnieniue wyobrazilam sobie jak taka utknieta przestaje kontrolowac pecherz i "jula" prosto na mnie. Poniewaz mialam tylko jedne spodnie i sweter i w nich spalam bo noc byla chlodna, wizja ta zmotywowala mnie do tego stopnia, ze dElvix blyskawicznie znalazla sie obiema nogami na ziemii po czym obie dostalysmy ciezkiego ataku smiechu, ktory obudzil psice na moich nogach i uznala ona, ze juz nie chce spac na tym podrygujacym i halasliwym poslaniu.
Pozniej dowiedzialam sie ze psica zawsze spi na tej wersalce z ta ciocia co jej akurat nie bylo i ze nie byla to akcja skierowana przeciw mnie. Ot poszla na swoje zwyczajne poslanie, a ze nogi pod kocem nalezaly do innej jednostki ludzkiej kompletnie jej nie interesowalo...
Po tak nieprzespanej nocy nie moglam sie rozkrecic kompletnie, wiec przez polowe dnia nie stanowilam zbyt dobrego towarzystwa, odmowilam tez spacerow po lesie i wlasciwie wszelkiej aktywnosci, bo po prostu ledwo trzymalam oczy otwarte. Bylo to chyba pierwszy raz bezsennej nocy w moim zyciu. Niestety moge powiedziec, ze nie ostatni... Oj nie.
Ale nie o tym chcialam!
Przyszedl czas powrotu.
Na droge mialysmy tylko picie, bo nie byla to daleka droga - ja pijalam juz od jakiegos czasu moja obecna trucizne wiec zapewne wlasnie to mialysmy do picia. Byla akurat promocja tzw butelek szerokoustnych... No dobra przyznam sie. Moja trucizna to pepsi max. No i tego maxa szerokoustnego chyba mialysmy, ale nie duzo wiec pilysmy na zmiane z tej samej butelki.
dElvix zula gume. Bez cukru. Ja zreszta tez. Gum bylo wiecej wiec nie zulysmy jednej na zmiane ;).
dElvix miala tez problem z szerokoustna butelka bo pila z niej tak jak z normalnej, co nie jest zbyt wygodne. Ja szerokoustne lubilam, bo pilam z nich jak ze szklanki.
Jedziemy, rozmawiamy, smiejemy sie z mojej blokady nocnej przez Dejzi, z "Na Pingwina", z "PALI SIE!", popijamy.
dElvix napila sie, ja trzymalam korek bo ona prowadzi (podskoczylismy na lekkiej nierownosci), podaje mi butelke i mowi "Uwazaj, wpadla mi tam guma".
Dostalam ataku smiechu, zamknelam flache i jedziemy. Po jakims czasie poczulam i ja pragnienie. Upchnelam moja gume bezpiecznie nie w polika, metoda chomika tylko pod gorna warge bo uwazalam i nadal uwazam, ze tam jest bezpieczniej, po czym napilam sie.
Napilam sie drugi raz...
Samochod podskoczyl na wyboju...
Mocno podskoczyl...
Napoj rzucil sie na mnie chlusnieciem.
Chcac uniknac zmarnowania cennego plynu i przy okazji nie zalac sie (chyba miala biala bluzke/Tshirta/Koszulke - jedno z, a nie wszystko na raz), zdaje sie ze zlapalam caly wylot butelki w usta i pociagnelam odruchowo konkretniej...
I poczulam w gebie gume... w pierwszej chwili myslalam, ze to moja wyskoczyla z ukrycia, ale nie, moja nadal jest w schowku nad zebami.
Zamarlam na moment, bo nie wiedzialam co zrobic... w ulamku sekundy uznalam, ze nie wpuszcze przeciez napoju z guma do butelki bo niehigienicznie (tak wiem, nieco osobliwe skrupuly po dzieleniu napoju z jednej butelki i na dodatek z guma dElvix, ale coz poradze, tak wlasnie uznalam).
Butelke stanowczo odstawilam od ust i zakorkowalam, aby uniknac kolejnej fali plynu w twarz i probuje teraz jakos jezykiem wycyrklowac te gume w okolice ust i zdala od przelyku, z mysla ze ja wypluje po przelknieciu plynu obie gumy, bo przeciez nie zgadne ktora jest moja, w tym czaasie napoj, ktory jest gazowany rosnie mi objetosciowo w gebie... To wszystko rzecz jasna robie w milczeniu.
Mine musialam miec przy tym powyzszym mocno nietega, bo w tym momencie spojrzala na mnie dElvix i uznala, ze zaraz prychne, zapewne dalej ze smiechu nad ta jej guma, cala zawartoscia geby na przednia szyba, wycieraczek w srodku brak wiec bedzie slaba widocznosc, wiec rozkazuajcym tonem wykrzyknela do mnie
"Nie pluj! Polknij!!".
Tak zaskoczyla mnie tym rozkazem, bo plucie nie bylo mi w glowie, ze poslusznie przelknelam cala zawartosc geby i nieco zduszonym glosem (ktory zabrzmial chyba dosc zalosnie) odparlam z lekka pretensja:
"Polknelam gume."
dElvix: "Swoja??"
ja "nie... obie...."
Nic takiego, zdazylo sie kazdemu zapewne, polknac gume... ale polknac 2 gumy gdy sie  zulo tylko jedna to jednak chyba rzadkosc...

Srajtunio byl przez pare kilometrow najglosniejszym pojazdem na drodze...

Tuesday, 20 October 2015

Czesc, Jestes moze przy komputerze?... czyli jako to fajnie miec TAKIE przyjaciolki.

Takie i podobne slowa (np "Ratunku? Nie wiem gdzie jestem?" "Yyyy chyba sie zgubilam") od czasu do czasu slyszy w sluchawce lub odczytuje na ekranie telefonu jedna z moich przyjaciolek - czasem dElvix, czasem Smoczynska (duzo rzadziej ktos inny, wybrany losowo).
Zalezy w jakiej czesci swiata akurat jestem, jaka jest pora dnia na Planecie Ojczystej i czy przypadkiem wiem gdzie kazda z nich jest....
I tak na przyklad jadac sobie do (albo z) Wladyslawowa, czasem aby dolaczyc na weekend do rzeczonej dElvix spedzajacej tam urlop z rodzina, w czasach kiedy Obwodnica Trojmiejska byla ewenementem drog polskich i konczyla sie w kierunku poludniowym dosc gwaltownie, w blizej nie zdefiniowanym dla mnie miejscu, a wjezdzalo sie na nia zjezdzajac z krajowej 7mki na Przuszcz Gdanski czy tez na inne okoliczne miejscowosci.
(Byly to tez czasy gdy SatNav, moje bostwo poslednie, byl jedynie na uslugi militarne i szpiegowskie. Ewentualnie owszem juz pospolstwu dostepne, ale Planeta Ojczysta nie byla zbyt wysoko na liscie priorytetow bóstwa w drodze po dominacje nad swiatem. Zreszta jak wyznalam o tu, bardzo dlugo opieralam sie dolaczeniu do grona wyznawców.
A tendencje do jezdzenia na pale czyli na pamiec oraz na znaki odziedziczylam po Faderze i mialam ja od zawsze.
Ale tez juz czasy kiedy telefonia komorkowa przestala byc na uslugach tylko militarnych i szpiegowskich. 
Bardziej dokladnie nie okresle koordynatow czasoprzestrzennych bo byly to czasy kiedy duzo rzeczy sie dzialo, a od nich zdarzylo sie jeszcze wiecej i chronologia na ich temat zostala wyparta z mojej nieindeksowanej pamieci wiele lat temu. 
Jedno jest pewne - bylo to na pewno kilka lat przed migracja na Wyspe.
Dopiero po latach roznych przypadkow koniecznosci wykonywania podobnych telefonow wpadlam na pomysl zeby sobie zapisywac przebieg trasy, a pozniej nawet drukowac co czasem, acz NIE zawsze pomagalo. Zreszta nawet teraz mimo posiadania Nawidakcji czesto trafiaja mi sie momenty w ktorych rozwazam powaznie opcje "telefonu do przyjaciela"...)
Takze tak. Jade sobie. Nad ten Baltyk sobie jade.
Marzy mi sie jedyny w swoim rodzaju mrozony jogurt z kawiarenki na prawo od deptaka we Wladku... tym razem wyprobuje inny smak, obiecuje sobie  duchu, nie ciagle tylko ten jagodowy...
No i udalo mi sie wten sposob przegapic zwyczajowy zjazd na Pruszcz Gdanski.
Tych zjazdow bylo ze 4 w sumie, wiec przejelam sie tym umiarkowanie.
Zjechalam na nastepnym.
Po czym okazalo sie, ze wybralam najglupszy z mozliwych, ktory nie prowadzil do P-G przez to rondo co sie z niego schodzilo na obwodnice tylko jakos inaczej.
No ale pruje dalej, bo co mi pozostaje?
I co? No i okazalo sie, ze ni cholery nie wiem gdzie jestem, na dodatek utknelam w jakiejs kolejce niewiadomo gdzie, dlaczego i za co, znaki mowia mi tyle co nic bo nazwy miejscowosci sa mi kompletnie obce. P-K-P mowiac krotko.
Co robic? Proste. Telefon do przyjaciela. Padlo na dElvix bo znala te rejony najlepiej no i akurat jechalam dolaczyc do ich rodzinnego urlopu na kilka dni.
Poszedl SMS zagajajacy: "Ratunku? Nie wiem gdzie jestem."
Niezawodna dElvix odezwala sie werbalnie z pytaniem "Jak Ci moge pomóc?".
Szczesliwie wtedy chodzilo mi glownie o wsparcie moralne bo wiedzialam, ze bedac na plazy nie pomoze mi za bardzo. Droga okazala sie wlasciwa, a kolejka byla do swiatel prowadzacych posrednio na obwodnice i dosc rychlo dojachalam gdzie trzeba.
Innym razem permanentne zagubienie dopadlo mnie gdy probowalam zdaje sie wracac znad morza i wyszlo mi nagle, ze jade przez Gdansk co kompletnie nie lezalo w moich zamiarach.
dElvix odebrala telefon i powitalam ja ze slowami: "Qr... nie wiem gdzie jestem."
I znowu niezawodna przyjaciolka po moich skapych opisach okolicy rozpoznala lokalizacje ruchomego celu czyli mnie, w Gdansku. I pomogla wycyrklowac sie na wlasciwych skrzyzowaniach na wlasciwe pasy celem wjechania na Obwodnice.
Lata pozniej wybralam sie z Faderem na Wielkanoc nad morzem, a moze po prostu nad morze. Ale wyjazd nastapil w piatek po pracy, a ten sam pomysl miala reszta populacji stolycy i okolycy, wiec mimo prob wczesniejszego opuszczenia centralnej Polski udalo sie dotrzec na luzniejsze rejony Siodemki dopiero zdrowo po zmroku.
Tym razem nie trasa byla problemem tylko istnialo realne ryzyko, ze zajedziemy na miejsce i pocalujemy klamke bo nam pensjonat na noc zamkna i trzeba bylo do nich zadzwonic i powiadomic, ze jedziemy ale bedziemy pozno.
Ha. Taka sama sytuacja zdarzyla sie dwa razy... ten drugi raz to byl srodek tygodnia przed jakas weekendowa okazja na pewno.
dElvix odpadala z jakiegos powodu, czy to poznej pory, czy ze jej nie ma w zasiegu komputera. A moze byl to czas kiedy dElvix nie miala w domu internetu?
Enylej - Telefon do przyjaciela wygrala Smoczynska.
"Czesc... nie spisz co?" zapytalam, w zasadzie znajac odpowiedz - poznawo bylo - mysle ze 22ga sie zblizala duzymi krokami, bo mi sie kolatalo ze recepcja otwarta jeszcze ale juz nie dlugo, ale Smoczynska od zawsze byla Istota Poznych Nocy (obecnie ciut mniej bo ma swiadomosc nocnych wedrowek wlasnej Latorosli, a mojej osobistej chrzesnicy), ale wtedy nagminnie slyszalam, ze sie obudzila z lapa na myszy (lub z mysza na lapie jak akurat byla wyjatkowo niedospana), usnawszy przy komputerze, czy tez przed sniezacym TV na kanapie. Dla mnie czyste blogoslawientwo tak wtedy jak i dzis, bo obecna godzina roznicy miedzy Wyspa a Planeta Ojczysta sprawia ze po mojej 22ej ona i jeszcze jedna zaprzyjaniona jednostka bywaja otwarte na prowadzenie wieczornej dyskusji z moim zaplatanym czasem i w czasie umyslem.
"Jeszcze nie?" odparla pytajaco Smoczynska...
"Bo wiesz, musze powiadomic pensjonat, ze jedziemy ale bedziemy bardzo pozno - po 23ciej..." wyznalam zaklopotana
"Acha?" zachecila mnie Smoczynska.
"No i tego... ja nie mam do nich numeru na komorce..." dodalam nadal zakolpotana ja
"Znalezc Ci numer?" zgadla Smoczynska.
"No... I...wiesz... zadzwonic do nich i im powiedziec, ze jade ale pozno bedziemy, bo nie mam jak sobie zapisac tego numeru bo tu sie zatrzymywac nie wolno" Z zawstydzeniem acz meznie dokonczylam moje zapotrzebowanie ja.
I co uslyszalam? Nie odwal sie nie bede za Twoja sekretarke robic, tylko "Jasne, nie ma sprawy. Zadzwonie do Ciebie jak juz zalatwie."
Taka przyjaciolka.
Innym razem pojechalam z Wiedzminka do Irlandii. Na prawie 2 tygodnie smy pojechalysmy. Najpierw na wspolna wloczege, a pozniej ja na szkolenie w Cork (w ktorym sie wiecznie stoi w korku ale to szczegol z innego wyjazdu), a ona poszlajac sie solo po miescie i okolicy.
Ale zanim co do czego, to ta wyprawa chyba zasluguje na osobne wspomnienie.
Jest rok 2005, Szmaragdowa Wyspa, druga Krucjata.
Tym razem zdaje sie, ze zaatakowalam najpierw dElvix, ale na moje pytanie "Czesc, jestes moze przy komputerze?" uslyszalam, a moze odczytalam ze nie. Wieczorowa pora dzwoni wiec telefon Smoczynskiej.
"Czesc? Jestes moze w domu?" Sploszona nieco moja sytuacja, pytam ja - w obcym kraju, slabo oswojona z samochodem mutantem, z ufna pasazerka ktora nie ma pojecia co sie w moim wnterzu odbywa, i kompletnie nie wiedzac czy nadal dobrze jade.
"No?" To Smoczynska, jak zawsze zachecajaco.
"Bo wiesz... jestem w Irlandii i zapomnialam zabrac ze soba wydrukow ze wskazowkami jak dojechac do naszego b&b i z numerem telefonu do nich..."
"No i?" Nieco zaniepokojona ale nadal zachecajaco zapytala Smoczynska
"Yyyy i czy Ty bys mogla znalez w necie to b&b i podac mi numer telefonu do nich? To ja se zadzwonie i oprosze o wskazowki... Bo juz jestem niedaleko miasta i nie wiem jak do nich dojechac".
"Jasne!" radosnie odparla Smoczynska, dodajac z ulga "bo juz myslalam ze mi kazesz do nich dzwonic, a wiesz..." nie dokonczyla...
"Nie, no wiem, no co Ty! A czy zadzwonisz do mnie jak znajdziesz bo mi tu roaming zzrea zlotowki jak woloduch?"
"Jasne"
Tu podalam to co mi sie zdawalo ze jest adresem url (czytaj www) pensjonatu.
Po kilku minutach dzwoni moja komorka (polska wiec Smoczynska nie placila karniaka za zagranice tylko ja pokrywalam koszty). Odzywa sie nieco zaklopotana Smoczynska:
"Czy to na pewno dobry adres? Bo wiesz... mnie sie taka jakas dziwna strona otwiera... no taka wiesz... no... z golymi babami!"
ZAMARLAM w pierwszej chwili bo przemknela mi przez glowe mysl, ze nam na ten urlopik zamtuz znalazlam jakis...
Ale szybko wykombinowalam, ze pewnie zle zapamietalam adres, wiec poprosilam Smoczynska zeby poszukala ich namiarow przez strone trawlerowa na ktorej ich i ja znalazlam.
Po tych machinacjach i pardziesiat zeta ubozsza na telefonie ale za to uzbrojona tak w adres (co mi gowno dawalo bo mapa razem z tymi wydrukami lezala przeciez w domu na Planecie Ojczystej) jak i w telefon, moglam zadzwonic do b&b i poprosic o wskazowki jak dojechac (ze bedzemy pozno to ich uprzedzilam jeszcze z domu wiedzac ze korki moga byc itp... ).
Dodam, ze po dotarciu do b&b i rozpakowaniu sie okazalo sie ze wydruki z dojazdami namiarami itp wszystkie sa elegancko spakowane w bocznej kieszeni walizki... Kieszeni do ktorej, ze tak pospiesznie wyjasnie, zagladalam w ich poszukiwaniu nawet dwukrotnie.
Jeszcze innym razem - jakos w okolicy roku 2001, moze 2002, tak sobie mysle.
Pojechalam sluzbowo do Lodzi.
Z dElvix pojechalam.
Lodz jest miastem skomplikowanym.
Nawet bardzo.
Na te cale targi czy tam jakies expo dojachalysmy nawet w miare latwo, w sensie ze bez wiekszych przeszkod.
Po stosownej ilosci godzin marszowania po roznych stoiskach, w tym naszych Zakladowych oraz po krotkim popasie na ceratowanych stolikach, ruszylysmy w droge powrotna.
I tu ujawnil sie dramat.
Otoz aby wyjechac z miasta na Stolyce nalezy skrecic w prawo.
A cala ulica ktora podazalysmy - taka glowna dosc nawet, acz nie pamietam jak sie nazywa - pokryta byla znakami pt "Zakaz Skretu w Prawo". No jak bonie dydy wszystki skrzyzowania byly tak uzbrojone.
Na dodatek okazalo sie ze dalej prosto juz sie nie da, i co tu robic?? Pobladzilysmy w tej Lodzi do imentu. W koncu zdecydowalam sie na krok desperacki.
Telefon do przyjaciela.
W tym przypadku, dElvix byla za kolkiem (potwierdza, ze chyba byla) obok mnie, a Smoczynska bylaby w pracy co wykluczalo ich pomoc. Zadzwonilam zatem do kolezanki z Zakladu - KK. KK siedziala razem ze mna w pokoju, a w tymze pokoju siedzial tez moj kiero PP. Siedzial tez tam inny kumpel Yah, ale chyba wiedzialam, ze go akurat nie ma, wiec wybralam KK.
"Czesc, jestes moze przy komputerze?" Niepewnie zagailam jak to zwykle ja.
"Jestem. Jak tam w Lodzi?" odparla oszczedzajac mi przydlugiego wstepu KK.
"Koszmarnie!! nie mozna skrecic w prawo w calym miescie. Nie mozemy wyjechac, to jakas pulapka!!"
"Zartujesz?"
"A skad. Sluchaj, pomozesz nam? Bo w koncu przyjdzie nam tu nocowac"
"Poczekaj, PP sie pyta o co chodzi..." tu nastopila cichsza wymiana wyjasnien typu 'mRufa sie zgubila w Lodzi musimy jej pomoc', "Jasne, Juz otwieram mape".
I tym sposobem, wraz z kibucujacym jej PP, kolezanka KK wypilotowala nas z tej cholernej Lodzi (nie, nie nabralam wstretu - w kolejnych latach przyszlo mi bywac tam dosc regularnie sluzbowo, tak solo jak i z towarzystwem).
I zeby nie bylo. Moje klopoty nie zawsze dotycza sklerozy czy dysgeografii.
Jest rok 2006. Jestem za oceanem. Z jakiegos powodu kredyt na telefonie skonczyl mi sie szybciej niz podejrzewalam i znajduje sie gdzies w kraju bez dostepu do komputera z internetem zeby sobie zasilic (mozliwe ze dlatego sie konczyl bo zostawalam dluzej niz oryginalnie planowalam). Telefon jest na karte i oczywiscie zapasowych kart nie mam ze soba, bo od jakiegos czasu mam usluge w banku i moge z niej skorzytac.
Ale zeby to zrobic musze jakos sie do tego banku zalogowac.
U dElvix dzwoni telefon. Mozliwe ze dzwonie z automatu, albo na resztkach kredytu. Albo z telefonu mojego owczesego chlopaka. W kazdym razie dzwonie.
"Halo?"
"Czesc! Jestes moze przy komputerze?" Zachecajaco i troche zaklopotana ja.
"No moge byc, a co?"
"Bo mi trzeba zasilic telefon..."
"??" Wymowna cisza w sluchawce wymogla na mnie dokonczenie mysli.
"No chcialabym zebys sie zalogowala do mnie do banku i zasilila mi moja komorke z moich srodkow"
"Ale..." zaczela nieco zaskoczona dElvix
"No podam Ci haslo przeciez, nie musisz zgadywac" przerwalam jej zgadujac w czym tkwi 'ale'.
"Ok, poczekaj juz sie podlaczam"
Po zakonczeniu z sukcesem transakcji, pozdrowilam ja z aktualnego miejsca pobytu, podziekowalam za pomoc, obiecalam kartke i zapowiedzialam wdziecznosc w postaci rozmaitych zabich akcesoriow.
Pozniej uslyszalam (po powrocie juz) jak jej dopiero-co-od-miesiac-maz skomentowal nasza rozmowe slowami "Ale ma do Ciebie mRufa zaufanie..."
Lata ratowania mnie z opresji nawigacyjnych swoje robia... :)

Thursday, 8 October 2015

Merkury Retro vs mRufa w Oz: pierwsze starcie oraz jak to Urosz wracal z Sheffield.

Bo jest tak.
Przyszedl Urosz, zaprzyjazniony Serb i mowi: "Bylem wczoraj w Sheffield i byl to bardzo dluugi dzien."
mRufa: "Sheffield i z powrotem w jeden dzien? I nie nazywasz sie mRufa? Szacun!!"
Sheffield od Kolchozu jest odlegle o 140 mil czyli ponad 200 km. Yours truly mRufa ma tendencje do dlugich dystansow albowiem nie masz dla niej nic skuteczniejszego na chandre i dylematy zyciowe niz sina dal... no moze jeszcze okazjonalna sina dla w doborowej kompanii. Ale nie jest to obowiazkowe.
Urosz mowi dalej (po odesmianiu sie):
"Totez dlatego wybralem sie tam pociagiem. Co prawda w pewnym momencie musialem do przesiadki posluzyc sie taksowka zeby sie upewnic, ze zdaze z jednej stacji na druga"
Na co przerwalam mu srednio grzecznie szarpnieta wspomnieniem:
"Czy byla to taka taksowka jak u mnie na pewnych wakacjach gdy przejechalam 4 godziny autobusem do dworca autobusowego placac mniej niz za 20 minut jazdy taksowka z tego samego dworca autobusowego na lotnisko? "
Urosz: "Powaga? Nie, az tak zle nie bylo, ale za to w drodze powrotnej osiagnalem mistrzostwo niefartu, bo jak juz udalo mi sie przesiasc i dojechac do kolebki Kolchozu to okazalo sie, ze drogi w centrum sa poblokowane na okolicznosc jakiegos meczu wiec autobusy sa poopozniane na zasadzie "on time in 30 minutes". Przybity ta informacja unioslem wzrok i zobaczylem 10 metrow przed soba moj autobus zatrzymujacy sie kompletnie nie tam gdzie trzeba i otwierajacy swoje wrota. 'Chrzanic tablice informacyjna' wykrzyknalem i rzucilem sie w objecia autobusu. Jade, jade, zblizamy sie do naszego miasteczka. Juz, widze prawie moj dom, juz czuje wygodne kapcie i kolacje, a tu objazd bo przeciez jest w centrum festyn wiec autobusy sa przekierowane na inne trasy i zostalem wywieziony gdzies tam na blota i laki, skad w deszczu ledwo zywy, pelzne pracowicie choc niemrawo w strone domu, ktory przed chwila mialem nieomal w zasiegu wzroku. A tu dzwoni Polowica z wyrzutem - Gdzie jestes, przeciez miales juz byc 20 minut temu?! - pytanie na ktore kompletnie nie mialem ochoty odpowiadac"
mRufa: "Bo na takie pytanie odpowiada sie slowami - Tez tesknie, to moze kochanie wyjedziesz po mnie?"
Urosz: "Ach wiesz, nie wytresowalem sobie Polowicy odpowiednio... Owszem probowalem z bacikiem ale zle mi wyszlo, bo okazalo sie ze Polowica silniejsza...."
mRufa: "I przejela bacik?"
Urosz : smutnie pokiwal glowa, trzesac sie ze smiechu.
I po takiej rozmowie (dodam pospiesznie, ze w duchu wzajemnego rozbawienia bo tak Urosz jak i Polowica jego zyja w doskonalej harmonii jesli chodzi o wyrzuty i ich ogien) nie moglam sie opanowac aby z nostalgia nie wspomniec mojej podrozy ze wspomniana wyzej taksowka jako jedna z atrakcji...
A bylo to tak.
Mamy rok 2005, Antypody. Moj pierwszy... erm... no dobra, pierwszy raz z kangurami, niech tam bedzie juz to innuendo.
Jako ze konczylam w tym czasie okragly wiek to sobie zaplonowalam, ze nie starczy mi Sydney, chce skonczyc ten wiek w maksymalnej egzotyce. Udalam sie zatem na wycieczke.
Jako ze finansowo stalam dosc srednio bo podrozowalam jeszcze z Planety Ojczystej to wybralam optymalne finansowo i czasowo srodki transportu, a ze byly warunki brzegowe w postaci obecnie bardzo juz bylego, ale wtedy jeszcze lubego w Brisbane - dluga i dziwna historia, ktorej szczegoly nie maja wiecej wplywu na moja podroz oprocz kilkudniowego przystanku w bliskim jak mi sie zdawalo sasiedztwie Brisbane.
Takze plan wygladal tak: Autobus nocny z Sydnej do Byron's Bay bo mi wszyscy znajomi rekomendowali (tzn wszycy sztuk 2, w tym ow luby, bo odwiedzana przyjaciolka Vika tylko z grzecznosci sie nie popukala w glowe jak jej wyjawilam cel pierwszego etapu podrozy) mi to Byron's Bay.
Autobus bo chcialam jak najwiecej kraju/kontynentu zobaczyc, a nocny bo jakos nie dotarlo do mnie, ze w nocy to za przeproszeniem gowno zobacze, a szkoda bylo tracic dnia calego na podroz.
Mloda jeszcze wtedy bylam i duzo moglam wytrzymac - jedna nieprzespana noc, spedona w autobusie nie budzila we mnie grozy, szczegolnie po samym przylocie na antypody, ktory byl epicko meczacy.
W tym Byron's Bay mialam sie zatrzymac na kilka dni. Nie wiem dokladnie ile - ze 3 pewnie, bo istniala szansa, ze jeszcze-wtedy-luby bedzie akurat mial przerwe w pracy.
(Albowiem kilka dni po podaniu mu (ex-lubemu) dat mojego pobytu w Oz powiadomil mnie on zalosciwie, ze akurat w tym czasie wysylaja go na Outbacks sluzbowo i pewnie akurat sie miniemy, ale zobaczymy, bo moze akurat dostanie "przepustke" i bedzie mogl nawet mnie w tym Sydney odwiedzic, nie powiem co z tego wyniklo, albo wlasnie powiem. Gowno. Ale juz zaczynal pocieszac mnie powoli moj tez juz byly, ale wtedy jeszcze przyszly ukochany, wiec ogolnie przyzylam to rozczarownie dosc lekko).
Po czym mialam kolejnym autobusem, tym razem porannym udac sie z Byron's Bay do Brisbane celem chwycenia samolotu za ogon i udania sie do Cairns. Tam mialam spedzic kilka dni, w tym wlasne urodziny i wrocic samolotami do Sydney.
W ogolnym zarysie plan zostal zrealizowany...
A w szczegolach bylo to tak:
Nie moglam zarezerwowac sobie pobytu w Cairns sama, bo albo moje europejska karta debitowa nie dzialala, albo mialam akurat koniec limitu na dany miesiac (karta miala limit X na miesiac, a po 5 nastepnego miesiaca sie odnawiala wiec jakos to sie chyba wtedy zbieglo z moimi rezerwacjami), wiec pobyt rezerwowala mi Vika, zas za hotel, ktory okazal sie na miejscu motelem i w moim mniemaniu byl na przedmiesciu Byron's Bay (mua ha ha ha ha...), chyba moglam zaplacic nieco pozniej, wiec nie musialam sie do Viki usmiechac o wiecej przyslug rezerwacyjnych.
Dzieki czemu nie moglam miec pretensji o to co udalo mi sie wykonac do nikogo oprocz siebie.
Zarezerwowalam bowiem noclegi w czyms co chyba nadal istnieje i mozliwe, ze nosi te sama nazwe otoz Chaparral Motel - optycznie pasuje mi do wspomnien pod kazdym wzgledem.
Nie skad znowu nie byl wcale daremny, brudny ani zaniedbany, po prostu zachowal ten sam charakter co 10 lat temu.

Vika podrzucilam mnie na autobus wieczorowa pora i pojechalam.
Autobus nie byl jakos szczegolnie wypchany wiec zdaje sie, ze nawet mialam dwa siedzenia dla siebie przez wiekszosc czasu i usilowalam troche pospac, ale srednio mi to szlo bo najpierw zagadywal mnie taki mlody chlopak, Amerykanin, ktory do Byron's Bay jechal posurfowac. Pozniej ten sam mlodzian, straciwszy zainteresowanie moja osoba jak tylko wydalo sie, ze ja nie jade tam surfowac ani nawet nurkowac, a w ogole jade tylko na pare dni (z grzecznosci chyba tylko nie popukal sie w glowe i nie zapytal to po cholere jade do Byron's Bay), zagadywal jedna panienke, tez Amerykanke, ktora z kolei nie surfowala, ale nurkowala i wlasnie wracala z Fiji i byla absolwentka prawa i na dodatek barmanka (tzn miala juz za soba tzw Bar Exam, co pozwalalo jej reprezentowac klientow przed sadem, a czego ja nie wiedzialam i stad z niechetnym zainteresowaniem ich podsluchiwalam, ale takze z koniecznosci bo jednak autobus nie byl szczegolnie duzy ani kompletnie pusty).
Noc minela, podroz tez, jako rzeklam wczesniej ogolnie zobaczylam gowno, bo bylo ciemno. Wg rozkladu juz calkiem niedaleko bedac od Byron's Bay, dojechalismy do jakiegos przystanku. Nawet ktos wysiadl. Mozliwe tez iz ktos wsiadl.
Przystanek byl na stacji tranzytowej z gigantycznym homarokoszmarem (termin zapozyczony z polskiej wersji Mrocznej Wiezy S Kinga) w kolorze blado rozowym  i w stanie dosc zaawansowanego zuzycia czasowego na dachu.
Do Byron's Bay jakas godzinka zostala. Ja zaczynam sie cieszyc na poczatek przygody, potencjalna mozliwosc spotkania z lubym oraz fakt ze jestem gdzies na drugiej polkuli, i zdobywam nowe sprawnosci... Tia...
Mijamy homarokoszmara, ktory zainteresowal mnie marginalnie bo jeszcze wtedy nie bylam swiadoma kultu "Wielkich Przedmiotow".
Jedziemy dalej, mijamy Baline, jedziemy jeszcze z pol godziny. Moze ciut dluzej. Byron's Bay. Wysiadam. Padam na twarz cokolwiek, marginesowo zauwazam jak mlodzian surfer usiluje sie umowic z mloda prawniczko-barmanko-nurkiem na jakies spotkanie, zostawiam caly ten naboj ludzko-bagazowy i na azymut pedze do widocznej w sasiedztwie chatki z napisem Informacja Turystyczna.
W Informacji calkiem mila pani w wieku na oko przedemerytalnym zapytana o moj hotel odpowiada mi, a ja przestaje ja rozumiec. Nie, to nie kwestia bariery jezykowej ani nawet akcentu.
Ja: Czy mozesz mi powiedziec jak dostac sie to Chaparral hotel?
Ona: Zobaczmy. A tak Chaparral Motel. To w Ballina.
Ja:??
Ona: To najlepiej bedzie autobusem.
Ja: Tak? A to daleko? Myslalam, ze dojde stad pieszo?
Ona: No nie, to nie daleko, ale pieszo nie dojdziesz.
Ja: To jak to? To musze autobusem?
Ona: Tak, och szkoda, ze Ci wlasnie odjechal. Ale jak chcesz to mozesz pojechac tym drugim co, o juz za chwile bedzie. Troche dluzsza trasa jedzie, ale bedzie za 5 minut. I on jedzie az do Transit station z Big Prawn. To nawet dla Ciebie lepiej.
Ja (ignorujac wszystko co nie dotyczylo kierunku autobusu): Ale przeciez on jedzie w kierunku z ktorego przyjechalam?
Ona: A skad przyjechalas?
Ja: z Sydney.
Ona: O to minelas Balline po drodze. To tuz obok Big Prawn.
Ja (nadal ignorujac Big Prawn, bo mialam wradzenie ze kobitka lekko bredzi, albo mowi cos czego ja po prostu nie rozumiem): Minelam? To ten motel nie jest tu?
Ona: No nie. Jest w Ballina.
Ja: Znaczy mam jechac teraz autobusem do Ballina?
Ona: Tak. I powiedz kierowcy ze chcesz wysiasc przy Big Prawn.
Ja: Dziekuje, do widzenia. (Twardo ignorujac obsesje z Big Prawn i nawet sie zastanawiajac nieco co ona taka uparta i moze to chodzi o jakis Big Pond i tylko moje niewytrenowane ucho slyszy jakies krewetki)
Popedzilam ile torba pozwolila, do autobusu, zapytalam kierowcy, czy jedzie do Ballina, zadysponowalam, ze chce do centrum, myslac dosc logicznie jak na nieprzespana noc i szok termiczny (bo to juz bylo blizej zwrotnika niz z Sydney), ze na pewno z centrum jakas taksowke zlapie i poprosilam kierowce zeby mi dal umowiony znak-sygnal kiedy to bedzie.
Jak juz wspomnialam - kompletnie zignorowalam pomocne porady pani z informacji turystycznej z grzecznosci nie pukajac sie w czolo na jej obsesje z tym Wielkim Stawem czy czyms tam. Uznalam, ze kto jak kto, ale taksowkarze w kazdym kraju swiata wiedza jak znalezc hotel czy tam jakis motel.
Trasa byla piekna, przyznam niechetnie.
Ale ja bylam taka wymeczona mentalnie, ze mialam widoki bardzo gleboko w odwloku.
Po jakichs trzech kwadransach zatryzmalismy na czyms co wygladalo jak dworzec autobusowy powiedzmy w Opocznie, kierowca dal mi umowiony znak-sygnal i nawet nie musialam nikogo pytac o taksowki, bo znak postoju zobaczylam od razu. Powloklam sie do taksowki i zadysponowalam moj motel. Taksowkarz odparl "O to nie daleko, tuz obok Big Prawn".
Zdziwilam sie grzecznie "acha?" rownoczesnie myslac, ze to jakas lokalna obsesja widocznie skoro i on i ta pani z informacji... ale nie poswiecilam tej mysli zbyt duzo ognia i po prostu bezmyslnie oklaplam na tylnej kanapie i pozwolilam sie odwiezc do hotelu. Ktory byl Motelem. Nigdy wczesniej nie zatrzymywalam sie w Motelu wiec nie bardzo rozumialam czemu tak uparcie mnie wszyscy poprawiali.
Oczywiscie zadnej Wielkiej Krewetki nigdzie nie widzialam. Stawu tez nie. Nawet malych krewetek jakos nigdzie nie bylo. Za to w recepcji powiedzieli mi, ze tuz za budynkiem jest rzeka.
Na drugi dzien dotarlo do mnie ze skoro moj autbus jechal przez Baline to nie ma sensu zebym, wyjezdzajac za pare dni, tlukla sie do Byron's Bay taksowka i/lub autobusem, tylko sprobuje sobie zmienic bilet i jechac bezposrednio z Balliny.
Nie pamietam kto mi powiedzial gdzie znalezc biuro podrozy ktore to dla mnei zalatwi, ale mozliwe ze obsluga Motelu byla pomocna.
W kazdym razie jak pomyslalam tak wykonalam - udawszy sie na piechote w strone centrum znalazlam biuro podrozy i przeczekawszy pania na mobility skuterku i jej rezerwacje rejsu wzdluz wschodniego wybrzeza, dokonalam zmiany, albo nawet zakupu. Dano mi wybor: moge jechac wczesniejszym albo pozniejszym autobusem. Miedzy nimi byly jakies 2 godziny roznicy. Teoretycznie moglam tym pozniejszym bo na samolot powinnam zdazyc, ale troche na styk bo transfer z dworca mimo, ze istnial to jezdzil powiedzmy co pol godziny. Zdecydowalam wiec, ze pojade tym wczesniejszym, bo jednak wole poczekac niz sie spoznic. Zapytalam o przystanek i uslyszalam ze to jest na stacji tranzytowej, kawalek stad. Wyjasnilam, ze ja jestem w Chaparral na co uslyszalam ku swojemu rosnacemu, podejrzliwemu zaskoczeniu: "O to jest tuz obok Ciebie, na pewno ja rozpoznasz. Nie sposob jej nie zauwazyc. Ma Big Prawn na dachu".
Cholera znowu ta krewetka, pomyslalam, ale nic nie mowiac co mysle o tej ich obsesji podziekowalam i sobie poszlam, postanawiajac sie zapytac po prostu w motelu jak przyjdzie pora.
Przyszedl dzien przez wyjazdem, zapytana obsluga Motelu pokazala mi w ktorym kierunku trzeba sie udac, dodala, ze spokojnie dojde tam na piechote i ze poznam miejsce... TAK! po cholernej Big Prawn. Jakies 400 metrow od motelu.
Rano, nieco nieufnie traktujac informacje o dystansie wyszlam dosc wczesnie i udalam sie we wskazanym kierunku. Po kilku minutach spaceru mym oczom ukazal sie:
Homarokoszmar w wyblakloszarzejacym rózu,
ktorego tak marginalnie zarejestrowalam kilka dni wczesniej.
BIG PRAWN!! Jasny szlag.
Oni wcale nie bredzili... To ja tu bylam i tluklam sie stad do Byron's Bay, z powrotem i jeszcze taksowka zeby tu wrocic...
Na swoja obrone powiem tyle:
  • bylam nietomna po nocnym maratonie autobusowym,
  • w zyciu nie widzialam krewetki z bliska,
  • akcent australijski zdolal mnie juz pare razy oglupic (przyklad - Darlin Haba. Chodzi rzecz jasna o Darling Harbour, ale w mojej glowie istnieje do dzis jako Haba, Haba...) wiec sama sobie wmowilam ze na pewno mowa o jakims Wielkim Stawie, bo kto przy zdrowych zmyslach wmawialby my Wielka Krewetke??
Oraz wszystko powyzsze dzialo sie w trakcie gdy Merkury zblizal sie do fazy Retro. Wcale o tym nie wiedzialam, ale po uslyszeniu relacji Urosza jego podrozy z Sheffield, a Retro mamy w pelnej krasie jeszcze do jutra, poswiecilam troche wysilku i odkopalam daty Merkurego Retro z 2005 zeby sprawdzic czy aby stan mojej kogitacji nie mial zwiazku z dodakowymi zawirowaniami...

(Dygresja informacyjna - autoryzowany przeklad historyczny: Big Prawn byla oryginalnie czerwona, byla jej polowa i siedziala na dachu centrum tranzytowego gdzie zatrzymywaly sie tak autobusy jak i tiry i inne pojazdy na popas i mozna bylo tam wlezc na gore i popatrzec na swiat okiem krewetki. Pojawila sie w koncu lat 80tych. Wygladala mniej wiecej tak:
Foto z zasobow NSW Tourism

Jak ja tam bylam miala juz kolor wyplowialego rozu. O:
 
Zrodlo-wikitravel.org, jak znajde jakas wlasna to podmienie, bo ta jest z 2006 roku, ale mam obawy ze sila wyparcia Big Prawn z mojego umyslu nie pozwolila mi uwiecznic tej zarazy na fotce.

Zas kilka lat pozniej stala sie prawie kompletnie biala, a stacja tranzytowa podupadla zdaje sie (zdjecie z mapy googla z 2011 potwierdza te teorie)
Zrodlo: http://www.northernstar.com.au/news/big-prawns-big-move/1530363/

Obecnie wyglada podobno tak (klik), gdyz zostala uratowana od wyburzenia przez jakies przedsiebiorstow jako ikona lokalna, albowiem Balina slynie z, w morde jeza, krewetek... Nie zwrocilam na to uwagi, bo bylam wtedy pelnoetatowa wegetarianka. I jak widac na wspolczesnych zdjeciach, urosla tez sobie ogon. Kawal bestii co? A ja dalam rade ja bez trudnosci zignorowac kompletnie. Sie ma ten talent.)

Ale to nie koniec, bo celem jest Cairnes a ja jestem jeszcze w Ballina.
Czekam sobie spokojnie na autobus. Pora przyjazdu nadeszla i minela, a autobusu nie ma.
Cholera.
Czekam jeszcze troche, ale w koncu zaczynam miec nerwa. Znalazlam na bilecie numer do przewoznika. Dzwonie. (Mialam bowiem komorke z australijaskim simem - na karte bo uznalam, ze na miesiac warto miec). Odbiera automat i mowi do mnie, ze bardzo mu przykro ale jeszcze jest nieczynny albowiem ich biura sa czynne od 9tej. Rozlaczam sie i patrze baranim wzrokiem na zegarek. 9.30 jak byk. Cholera.
I dociera do mnie, ze zdaje sie miala byc zmiana czasu na letni, ale przeciez ja nie zmienialam czasu... uznalam ze widocznie to dlatego (blednie, bo cos tam bylo ze strefami czasowymi i nie kazdy region czas zmienial wiec udalo mi sie popelnic jakas glupote taz z czasem jak i z telefonami). Odczekalam pol godziny, dzwonie znowu, odbiera czlowiek i na moje rozzalone "Siedze na przystanku w Balina i czekam na autobus do Brisbane, a jego tu nie ma."
slysze: "A tak, bo sie popsul i ma opoznienie".
'O?' pomyslalam i pytam: "A kiedy mozna sie go spodziewac?"
Czlowiek: "A trudno powiedziec ale opoznienie bedzie okolo 3 godzin bo jeszcze nie dotarla do niego pomoc."
'Oh qr...' pomyslalam i zaczynam szybko sie zastanawiac czy w takim razie moze wracac do Sydnej i polozyc lache na calej imprezie, bo na drugi bilet samolotowy to mi juz nie starczy funduszu urlopowego, bo na wykupiony spoznie sie na bank... ale slysze w telefonie:
"Ale bedzie drugi autobus, za godzine i jak chcesz to mozemy Cie na niego przerezerwowac?"
'O!' pomyslalam znowu i pytam: "A czy beda w nim miejsca?" myslac, ze jak sie zatrzyma przy tym zepsutym i wezmie tamtych ludzi to juz nie bedzie miejsca.
Czlowiek: "O tak, jeszcze sa miejsca."
Ja: "A ile musze doplacic?" myslac ze powinnam przez godzine zdazyc zdobyc jakas dodatkowa gotowke.
Czlowiek: "A nic, przeciez masz wazny bilet."
Zaskczona Ja: "To ja bardzo poprosze, bo ja mam samolot z Brisbane i nie zdaze na niego jesli wyjade dopiero za 3 godziny"
I w ten sposob odjechalam z Baliny tym pozniejszym autobusem, bo tym wczesniejszym to bym sie spoznila...
Dojechalismy do dworca w Brisbane z bardzo lekkim opoznieniem i istniala szansa, ze nie dobiegne do najblizszego tranzytowego busika na lotnisko, a nawet jesli dobiegne to moge sie nie zalapac na niego bo sporo nas sie na niego czailo, a kolejny prawdopodobnie dowiezie mnie na lotnisko akurat jak skoncza przyjmowac pasazerow do odprawy (bylo to jeszcze przed zakazem wozenia plynow, wiec moja torba robila za podreczna i nie musialam sie martwic o zdawanie bagazu), wiec zdecydowalam sie znowu wziac sprawy we wlasne rece, tym bardziej ze juz polowicznie pogodzilam sie z stratami finansowymi slyszac w Balinie "3 godziny opoznienia", wiec czulam sie bogata. No i ta taksowka wlasnie, jechala 20 minut i kosztowala mnie wiecej niz autobus z Baliny do Brisbane ktory jechal 4 godziny.
Ale na samolot zdazylam.
Acha - pozniej odkrylam ze wiedzac o naszym opoznieniu podstawili 2 busiki wiec bym sie zdazyla i zmiescila. Australijczycy to calkiem fajny narod. Stres w zyciu tepia ze wszystkich sil.
-----------------------------------------
Retrospektywnie patrzac na moje rozne zawirowania podrozno komunikacyjne wiekszosc z nich miala miejsce wlasnie w trakcie lub w okresie bezposrednio przed faza Retro.
Nie zamierzam sie upierac ze to przez to. Po prostu taka obserwacja.
W trakcie zawsze winie swoje gownane szczescie bo tak juz mam, ze zdazaja sie mi rozne nie do konca typowe przygody.
Od kilku lat zas, post factum ktos astrologiczny mnie informuje, ze "a tak na marginesie wiesz ze akurat jest/bylo retro?".