Otoz nie wiem bo nie probowalam.
Ale mam paru kolegow, ktorzy owszem i mowia, ze bardzo trudno.
A bylo tak.
Ozzy kiedys napisal maila:
"Jest akcja. Ja i grupa fanow latania, co jakis czas organizujemy maraton symulatorow lotu i oblatujemy swiat w 24 godziny. Jesli chcesz nas zasponsorwac to super, cala kasa idzie dla jakiejs-tam-organizacji-charytatywnej-co-lata"
Sponsoring szedl akurat na jeden z ambulansow powietrznych o ile pamietam.
Sprawa dosc popularna - ludzie robia cos mniej lub bardziej oryginalnego, czasem zwariowanego, czasem smiesznego, czasem glupawego, reszta okolicznej spolecznosci oraz krewni i znajomi krolika wplacaja kaske, ktora po zakonczeniu akcji idzie na wczesniej okreslony cel - cos jak nasza WOSP tylko non stop niezaleznie od pory roku i nie tylko na jeden cel ale na rozne, wszystkie charytatywne.
Pierwszy raz o tym wtedy uslyszalam, wiec wyjasniono mi o co biega i cos tam dorzucilam do kubelka.
Za jakis czas ktos cos pomamrotal o symulatorze lotu.
Jako, ze bylam juz po pierwszym locie moto-szybowcem to sie lekko podekscytowalam.
Trzeba bylo 4 chetnych zeby koszta nie rzucily na ziemie. Z Ozziem trzech.
Rzecz polagala na tym, ze znajomy Ozziego byl zapalencem lotniczym i zbudowal sobie w pokoju goscinnym (w takim box-roomie) symulator.
Zbudowal go chalupniczo, ale nie bez dedykacji - ekrany komputerowe (nienajgorsze, bo juz plaskie, ale zaden szal) zamias szybek, caly kokpit skompletowany z zezlomowanych samolotow.
No i teraz mysle strasznie co to byl za symulator... znaczy ktorego samolotu...
Mam!
Boeing 747.
I na tym wlasnie symulatorze, Ozzie z tym znajomym dolaczali do tego oblatywania swiata.
Podobno bawili sie bardzo na serio z wieza i pozwoleniami na starty i ladowania.
No banda wariatow mowiac krotko, ale w sensie pozytywnym, nie obrazliwym, z racji celu szlachetnego.
AKTUALIZACJA - znalazlam fotke ktora moge wrzucic bo gab nie widac a wnetrze widac. To z tego lotu sumylatorowego z 2011 roku - kilka lat pozniej niz moja przygoda.
Plecy od lewej to ten wlasciciel, plecy po prawej to Ozzy - jak mowilam biora ten maraton symulatorow lotu bardzo powaznie... - reszta to wlasnie zawartosc box-roomu. |
No i wlasnie ten znajomy sobie tak hobbystycznie to zrobil w pokoju zapasowym, ale ze to za darmo nie jest, bo zre prad i sprzet trzeba serwisowac do pewnego stopnia, to sobie troche dorabial prowadzac tez dzialanosc rozrywkowa.
Az go w koncu zwolnili z pracy i zaczal probowac z tej rozrywkowej dzialalnsci sie utrzymac.
No to Ozzie jako dobry przyjaciel, co jakis czas organizowal mu grupe wariatow na klientow.
No i zapytal kolejna grupke znajomych, w tym mnie i kolege Przebrzydlucha, ktory wtedy jeszcze nie byl Przebrzydluchem.
Ja sie oczywiscie podjaralam, bo wizyta w kabinie pilotow do dzis mnie swym wspomnieniem ekscytuje, jeszcze jeden kolega sie zadekalrowal, ze chce i brakowalo nam 4tego.
No to sie wzielam i spielam w sobie i zaatakowalam Przebrzydlucha z pytaniem czy on tez by teges czy nie.
On na to odparl, ze bardzo chetnie, bo jest to stanowczo bezpieczniejsza rozrywka niz samodzielne latanie samolotem, albowiem niesie ze soba duze mniejsze ryzyko naglego i gwaltownego zejscia.
Przyznalam mu racje i mielismy ekipe.
Ja zadeklarowalam gotowosc transportowa i zostalam nominowana jednoglosnie szoferka przedsiewziecia i uzbroilam stosownie nawidakcje, Przebrzydluch zadeklarowal, ze nas zaprowiantuje, Ozzy kupil pieczywo, ja kabanosy oraz upieklam muffiny pieczarkowe, po czym prawie sie poplakalam z zalu bo nie przyszlo mi do glowy zapytac Ozziego czy lubi pieczarki - albowiem wiedzialam, ze nie lubi sera zoltego wiec nie moglam upiec kukurydziano-serowych i okazalo sie, ze jedyne czego nie lubi bardziej niz sera to wlasnie grzyby.
Na szczecie reszta nie miala oporow przeciwko pierczarkom.
Kabanosy tez spotkaly sie z dobrym przyjeciem.
Jako wegetarianka przyspozylam sporo klopotow Przebrzydluchowi, bo jego kanapki to istny orgazm kulinarny, ale dla miesozercow.
Ale i on spial sie w sobie i zrobil dla mnie istne dzielo sztuki, ktore do dzis wspominam z lekkim slinotokiem i lezka w oku, mimo ze od tamtej pory kanapek spod jego reki spozylam kilkanascie. Ta pierwsza jest nadal nie do pobicia.
I jest tak.
Koniec dnia sie zbliza i godzina wyjazdu, ja robie za transport, stoje w kuchni kolchozowej kolo Przebrzydlucha wyluzowana, bo przesz beze mnie nie pojada.
Przebrzydluch w nerwach zasuwa z nozem i ma slowotok typu:
"kurcze, wiem ze juz pozno i czas leci i mielismy wychodzic, a ja jeszcze nie skonczylem...."
Poczulam sie wiec w obowiazku wytknac oczywistosc:
"wyluzuj, wszak beze mnie nigdzie nie pojedziemy, tak? A ja jest tu z Toba, tak?
Pomoglo.
No i pojechalismy.
Byl to najbardziej upalny dzien roku.
Lato w ogole i wyjatkowo takie cieple jakies.
Trzech chlopa, z czego dwoch wysokich i ja w Niebieskiej Strzale, pojezdzie 3-drzwiowym, niezbyt obszernym.
Owszem dalismy rade, ale bylo goraco. Mimo klimatyzacji.
Zaparkowani poszlismy do domu znajomego, pukamy, a drzwi otwiera nam...
Kapitan samolotu.
W czapce i z tymi tam pagonami na koszuli.
Ot facecik w srednim wieku, powiedzmy blizej 50 niz 40tki. Zapalony latawiec. Pasjonat.
Mily i sympatyczny. Pokazal nam symulator.
Ja poczulam sie nieco zmieszana, bo owszem wiedzialam, ze to hobbystyczne ale tam najnormalniej w swiecie byly fotele lotnicze, dwa zreszta zeby byl pilot i co-pilot, jakis rodzaj wentylacji zeby sie nie podusic, ale nie chlodzacej, te ekrany, no nie, ten wichajster po srodku, tzn kilka wichajstrow, wszystkie te zegary/wskazniki/liczniki/dzikie weze, co pamietam z kabiny pilotow (pozniej odkrylam ze one prawie wszystkie byly tylko dla picu, znaczy atrapy, ale byly to oryginalne czesci tyle ze nie podlaczone).
Na dole w salonie TV na pol sciany polaczone z symulatorem pokazywalo publice (ktora akurat nie pilotuje) to co widac przez "okna" kabiny.
Na poczatek kazdy z nas zostal poinstruowany jak sie "lata", co trzeba, a czego nie (w sensie, ze nie zawadzic skrzydlem o ten samolot zaparkowany po lewej ani po prawej), no i zaczelismy latac.
Pierwszy lot poszedl mi calkiem fajnie.
Ozzy jak wiadomo profeska, wiec nie ma o czym mowic, drugi kolega pierwszy lot troche slabiej, Przebrzydluch spoko.
"Polatalismy" sobie i przyszla pora na przerwe.
Odetchnelam z ulga bo o ile myslalam, ze w samochodzie bylo nam goraca to po godzinnym pobycie w lub obok pokoju symulatora zaczelam sie czuc jak w saunie parowej.
Niby nic, ale ja do tej sauny wybralam sie w pelnej odziezy biurowej i antygwaltkach.
(Dla niewtajemniczonych - antygwaltki to podkolanowku ponczosznicze, nazwane tak z racji 'atrakcyjnosci' jakiej dodaja widokowi damksiej nogi. A ja mam taka przypadlosc, ze na boso buta nie wdzieje, stopki akurat byly w nielasce handlu powszechnego w owych latach, a skarpetki prezentuja sie uroczo wylacznie wystajac z sandalka dziecka do lat 4/5, a do spodni dlugosci 3/4 czy tez 7/8 antygwaltki nadaja sie swietnie jesli maja kolor neutralny.)
Odwodnienie na horyzoncie w pelnej krasie, zapas trucizny skromniutki.
Przerwe spedzilismy pozywiajac sie na dole i wtedy tez odkrylam, ze moje muffinki nie sa do konca trafione, bo Ozzy, a robilam je z mysla o nim bo on nie lubi slodyczy, ani sera, a chcialam sie zrewanzowac za zaproszenie mnie - to byl jeszcze okres w ktorym moje zycie towarzyskie na Wyspie bylo bardzo prymitywne i ograniczalo sie do kwartalnych rozrywek, a to cale latanie otworzylo przede mna nowe horyzonty.
Ale to nic bo.
Bo w trakcie rozmowy wyszlo na jaw, ze wlasciciel lokalu nie dosc ze nie ma licancji na duze samoloty - on w zyciu nie latal jako pilot (nawet z Ozziem jak my).
Spojrzelismy sie na siebie z Przebrzydluchem jakos tak znaczaco, ze moim zdaniem wlasnie wtedy zaczela sie nasz przyjazn - wczesniejsze kontakty mialy raczej charakter zdawkowy.
Pozniej okazalo sie, ze faktycznie sie spojrzelismy znaczaco, bo ja sobie pomyslalam 'niegrozny wariat... mam nadzieje', a przebrzydluch 'ja pier...e, fanatyk cholerny', oboje majac na mysli stroj kapitana.
Nastepnie, nadal rozzalona (glownie na siebie, ze nie dopytalam wczesniej o te grzyby) oraz mocno przegrzana i odwodniona, udalam sie do symulatora celem wylotu skads tam i wyladowania w Szwajcarii.
Okazalo sie, ze jest to trudniejsze niz by mi sie wydawalo i nie dosc z nie trafilam na srodek pasa to juz wyladowaszy niby (tak mi sie zdawalo), zjechalam z tego pasa tak jakos niefortunnie, ze zatopilam caly samolot z pelnym oblozeniem...
Najgorsze, ze mnie sie zdawalo ze w pas trafiam calkiem niezle i pozniej tez, ze sie jeszcze spokojnie mieszcze, ale niestety tu wylazla na jaw nie za wysoka jakosc graficzna symulatora bo mnie pokazywal, ze jeszcze lapie sie kolem w brzeg pasa a on juz widzal, ze wpadam do wody.
Moze to i smieszne, ale jakos tak kompletnie stracilam serce do imprezy i oddalam moja ostatnia kolejke chlopakom - wlasnie utopilam 256 osob, w tym siebie oraz bardzo prawdopodobnie wywolalam miedzynarodowy konflikt polsko-szwajcarski, ktory zakonczy sie atakiem lotniczym Szwajcarii na Polske - bede na nas jak nic zrzucac gomolki sera z zegarmistrzowska precyzja...
Do dzis staram sie utrzymywac bardzo poprawne kontakty z moja szwajcarska kolezanka, liczac ze w razie sadu wojennego wstawi sie w mojej sprawie...
;)
Reszte tego wieczoru spedzilam w chlodniejszym nieco salonie, obserwujac sobie w cichosci jak chlopaki na gorze startuja i laduja z mniejszym lub wiekszym powodzeniem na roznych lotniskach, az w koncu ktos - Ozzie lub gospodarz zapytali naszego kolegi, ktorego rodzice sa stamtad wlasnie, czy chcialby wyladowac w HongKongu - najtrudniejszym lotnisku z tego symulatora.
Okazalo sie, ze on bardzo chetnie, po czym okazalo sie, ze to chodzi o stare lotnisku, ktore bylo (jest?) bardzo skomplikowane bo trzeba nadleciec pod bardzo konkretnym katem i zmiescic sie miedzy wiezowcami itp.
Ozzy z gospodarzem dokonali demosntracji i poszlo.
Kolega nasz wykonal spektakularna katastrofe i Przebrzydluch zaczal mnie natychmiast pocieszac, ze moja to pikus, ale ja tam swoje wiedzialam.
On wykosil samolot i wiezowiec na najtrudniejszym lotnisku, a ja utopilam cholerny samolot, myslac ze juz wyladowalam i jeszcze sie mieszcze na pasie...
Musialam sprawiac wyjatkowo zalosne wrazenie, bo Ozzy przelamal swoje obrzydzenie do grzybow i zjadl mojego muffinka!
I nawet pochwalil ze byl duzo lzejszy niz sie spodziewal (czytaj duzo mniej obrzydliwy niz sie obawial ;) ).
A tak prawde mowiac to po prostu bylam okropnie spiczniala od upalu, duchoty i odwodnienia. Odzylam dopiero w drodze powrotnej po zachodzie slonca.
Owszem fakt, ze tym razem siedzial ze mna z przodu Przebrzydluch byl bardzo pomocny ;).