Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday, 23 February 2016

Dlaczego grozila nam wojna ze Szwajcaria i czy trudno jest wyladowac na starym lotnisku w Hong Kongu?

Czy trudno jest wyladowac na starym lontnisku w Hong Kongu?
Otoz nie wiem bo nie probowalam.
Ale mam paru kolegow, ktorzy owszem i mowia, ze bardzo trudno.
A bylo tak.
Ozzy kiedys napisal maila:
"Jest akcja. Ja i grupa fanow latania, co jakis czas organizujemy maraton symulatorow lotu i oblatujemy swiat w 24 godziny. Jesli chcesz nas zasponsorwac to super, cala kasa idzie dla jakiejs-tam-organizacji-charytatywnej-co-lata"
Sponsoring szedl akurat na jeden z ambulansow powietrznych o ile pamietam.
Sprawa dosc popularna - ludzie robia cos mniej lub bardziej oryginalnego, czasem zwariowanego, czasem smiesznego, czasem glupawego, reszta okolicznej spolecznosci oraz krewni i znajomi krolika wplacaja kaske, ktora po zakonczeniu akcji idzie na wczesniej okreslony cel - cos jak nasza WOSP tylko non stop niezaleznie od pory roku i nie tylko na jeden cel ale na rozne, wszystkie charytatywne.
Pierwszy raz o tym wtedy uslyszalam, wiec wyjasniono mi o co biega i cos tam dorzucilam do kubelka.
Za jakis czas ktos cos pomamrotal o symulatorze lotu.
Jako, ze bylam juz po pierwszym locie moto-szybowcem to sie lekko podekscytowalam.
Trzeba bylo 4 chetnych zeby koszta nie rzucily na ziemie. Z Ozziem trzech.
Rzecz polagala na tym, ze znajomy Ozziego byl zapalencem lotniczym i zbudowal sobie w pokoju goscinnym (w takim box-roomie) symulator.
Zbudowal go chalupniczo, ale nie bez dedykacji - ekrany komputerowe (nienajgorsze, bo juz plaskie, ale zaden szal) zamias szybek, caly kokpit skompletowany z zezlomowanych samolotow.
No i teraz mysle strasznie co to byl za symulator... znaczy ktorego samolotu...
Mam!
Boeing 747.
I na tym wlasnie symulatorze, Ozzie z tym znajomym dolaczali do tego oblatywania swiata.
Podobno bawili sie bardzo na serio z wieza i pozwoleniami na starty i ladowania.
No banda wariatow mowiac krotko, ale w sensie pozytywnym, nie obrazliwym, z racji celu szlachetnego.
AKTUALIZACJA - znalazlam fotke ktora moge wrzucic bo gab nie widac a wnetrze widac. To z tego lotu sumylatorowego z 2011 roku - kilka lat pozniej niz moja  przygoda.

Plecy od lewej to ten wlasciciel, plecy po prawej to Ozzy - jak mowilam biora ten maraton symulatorow lotu bardzo powaznie... - reszta to wlasnie zawartosc box-roomu.

No i wlasnie ten znajomy sobie tak hobbystycznie to zrobil w pokoju zapasowym, ale ze to za darmo nie jest, bo zre prad i sprzet trzeba serwisowac do pewnego stopnia, to sobie troche dorabial prowadzac tez dzialanosc rozrywkowa.
Az go w koncu zwolnili z pracy i zaczal probowac z tej rozrywkowej dzialalnsci sie utrzymac.
No to Ozzie jako dobry przyjaciel, co jakis czas organizowal mu grupe wariatow na klientow.
No i zapytal kolejna grupke znajomych, w tym mnie i kolege Przebrzydlucha, ktory wtedy jeszcze nie byl Przebrzydluchem.
Ja sie oczywiscie podjaralam, bo wizyta w kabinie pilotow do dzis mnie swym wspomnieniem ekscytuje, jeszcze jeden kolega sie zadekalrowal, ze chce i brakowalo nam 4tego.
No to sie wzielam i spielam w sobie i zaatakowalam Przebrzydlucha z pytaniem czy on tez by teges czy nie.
On na to odparl, ze bardzo chetnie, bo jest to stanowczo bezpieczniejsza rozrywka niz samodzielne latanie samolotem, albowiem niesie ze soba duze mniejsze ryzyko naglego i gwaltownego zejscia.
Przyznalam mu racje i mielismy ekipe.
Ja zadeklarowalam gotowosc transportowa i zostalam nominowana jednoglosnie szoferka przedsiewziecia i uzbroilam stosownie nawidakcje, Przebrzydluch zadeklarowal, ze nas zaprowiantuje, Ozzy kupil pieczywo, ja kabanosy oraz upieklam muffiny pieczarkowe, po czym prawie sie poplakalam z zalu bo nie przyszlo mi do glowy zapytac Ozziego czy lubi pieczarki - albowiem wiedzialam, ze nie lubi sera zoltego wiec nie moglam upiec kukurydziano-serowych i okazalo sie, ze jedyne czego nie lubi bardziej niz sera to wlasnie grzyby.
Na szczecie reszta nie miala oporow przeciwko pierczarkom.
Kabanosy tez spotkaly sie z dobrym przyjeciem.
Jako wegetarianka przyspozylam sporo klopotow Przebrzydluchowi, bo jego kanapki to istny orgazm kulinarny, ale dla miesozercow.
Ale i on spial sie w sobie i zrobil dla mnie istne dzielo sztuki, ktore do dzis wspominam z lekkim slinotokiem i lezka w oku, mimo ze od tamtej pory kanapek spod jego reki spozylam kilkanascie. Ta pierwsza jest nadal nie do pobicia.
I jest tak.
Koniec dnia sie zbliza i godzina wyjazdu, ja robie za transport, stoje w kuchni kolchozowej kolo Przebrzydlucha wyluzowana, bo przesz beze mnie nie pojada.
Przebrzydluch w nerwach zasuwa z nozem i ma slowotok typu:
"kurcze, wiem ze juz pozno i czas leci i mielismy wychodzic, a ja jeszcze nie skonczylem...."
Poczulam sie wiec w obowiazku wytknac oczywistosc:
"wyluzuj, wszak beze mnie nigdzie nie pojedziemy, tak? A ja jest tu z Toba, tak?
Pomoglo.
No i pojechalismy.
Byl to najbardziej upalny dzien roku.
Lato w ogole i wyjatkowo takie cieple jakies.
Trzech chlopa, z czego dwoch wysokich i ja w Niebieskiej Strzale, pojezdzie 3-drzwiowym, niezbyt obszernym.
Owszem dalismy rade, ale bylo goraco. Mimo klimatyzacji.
Zaparkowani poszlismy do domu znajomego, pukamy, a drzwi otwiera nam...
Kapitan samolotu.
W czapce i z tymi tam pagonami na koszuli.
Ot facecik w srednim wieku, powiedzmy blizej 50 niz 40tki. Zapalony latawiec. Pasjonat.
Mily i sympatyczny. Pokazal nam symulator.
Ja poczulam sie nieco zmieszana, bo owszem wiedzialam, ze to hobbystyczne ale tam najnormalniej w swiecie byly fotele lotnicze, dwa zreszta zeby byl pilot i co-pilot, jakis rodzaj wentylacji zeby sie nie podusic, ale nie chlodzacej, te ekrany, no nie, ten wichajster po srodku, tzn kilka wichajstrow, wszystkie te zegary/wskazniki/liczniki/dzikie weze, co pamietam z kabiny pilotow (pozniej odkrylam ze one prawie wszystkie byly tylko dla picu, znaczy atrapy, ale byly to oryginalne czesci tyle ze nie podlaczone).
Na dole w salonie TV na pol sciany polaczone z symulatorem pokazywalo publice (ktora akurat nie pilotuje) to co widac przez "okna" kabiny.
Na poczatek kazdy z nas zostal poinstruowany jak sie "lata", co trzeba, a czego nie (w sensie, ze nie zawadzic skrzydlem o ten samolot zaparkowany po lewej ani po prawej), no i zaczelismy latac.
Pierwszy lot poszedl mi calkiem fajnie.
Ozzy jak wiadomo profeska, wiec nie ma o czym mowic, drugi kolega pierwszy lot troche slabiej, Przebrzydluch spoko.
"Polatalismy" sobie i przyszla pora na przerwe.
Odetchnelam z ulga bo o ile myslalam, ze w samochodzie bylo nam goraca to po godzinnym pobycie w lub obok pokoju symulatora zaczelam sie czuc jak w saunie parowej.
Niby nic, ale ja do tej sauny wybralam sie w pelnej odziezy biurowej i antygwaltkach.
(Dla niewtajemniczonych - antygwaltki to podkolanowku ponczosznicze, nazwane tak z racji 'atrakcyjnosci' jakiej dodaja widokowi damksiej nogi. A ja mam taka przypadlosc, ze na boso buta nie wdzieje, stopki akurat byly w nielasce handlu powszechnego w owych latach, a skarpetki prezentuja sie uroczo wylacznie wystajac z sandalka dziecka do lat 4/5, a do spodni dlugosci 3/4 czy tez 7/8 antygwaltki nadaja sie swietnie jesli maja kolor neutralny.)
Odwodnienie na horyzoncie w pelnej krasie, zapas trucizny skromniutki.
Przerwe spedzilismy pozywiajac sie na dole i wtedy tez odkrylam, ze moje muffinki nie sa do konca trafione, bo Ozzy, a robilam je z mysla o nim bo on nie lubi slodyczy, ani sera, a chcialam sie zrewanzowac za zaproszenie mnie - to byl jeszcze okres w ktorym moje zycie towarzyskie na Wyspie bylo bardzo prymitywne i ograniczalo sie do kwartalnych rozrywek, a to cale latanie otworzylo przede mna nowe horyzonty.
Ale to nic bo.
Bo w trakcie rozmowy wyszlo na jaw, ze wlasciciel lokalu nie dosc ze nie ma licancji na duze samoloty - on w zyciu nie latal jako pilot (nawet z Ozziem jak my).
Spojrzelismy sie na siebie z Przebrzydluchem jakos tak znaczaco, ze moim zdaniem wlasnie wtedy zaczela sie nasz przyjazn - wczesniejsze kontakty mialy raczej charakter zdawkowy.
Pozniej okazalo sie, ze faktycznie sie spojrzelismy znaczaco, bo ja sobie pomyslalam 'niegrozny wariat... mam nadzieje', a przebrzydluch 'ja pier...e, fanatyk cholerny', oboje majac na mysli stroj kapitana.
Nastepnie, nadal rozzalona (glownie na siebie, ze nie dopytalam wczesniej o te grzyby) oraz mocno przegrzana i odwodniona, udalam sie do symulatora celem wylotu skads tam i wyladowania w Szwajcarii.
Okazalo sie, ze jest to trudniejsze niz by mi sie wydawalo i nie dosc z nie trafilam na srodek pasa to juz wyladowaszy niby (tak mi sie zdawalo), zjechalam z tego pasa tak jakos niefortunnie, ze zatopilam caly samolot z pelnym oblozeniem...
Najgorsze, ze mnie sie zdawalo ze w pas trafiam calkiem niezle i pozniej tez, ze sie jeszcze spokojnie mieszcze, ale niestety tu wylazla na jaw nie za wysoka jakosc graficzna symulatora bo mnie pokazywal, ze jeszcze lapie sie kolem w brzeg pasa a on juz widzal, ze wpadam do wody.
Moze to i smieszne, ale jakos tak kompletnie stracilam serce do imprezy i oddalam moja ostatnia kolejke chlopakom - wlasnie utopilam 256 osob, w tym siebie oraz bardzo prawdopodobnie wywolalam miedzynarodowy konflikt polsko-szwajcarski, ktory zakonczy sie atakiem lotniczym Szwajcarii na Polske - bede na nas jak nic zrzucac gomolki sera z zegarmistrzowska precyzja...
Do dzis staram sie utrzymywac bardzo poprawne kontakty z moja szwajcarska kolezanka, liczac ze w razie sadu wojennego wstawi sie w mojej sprawie...

;)

Reszte tego wieczoru spedzilam w chlodniejszym nieco salonie, obserwujac sobie w cichosci jak chlopaki na gorze startuja i laduja z mniejszym lub wiekszym powodzeniem na roznych lotniskach, az w koncu ktos - Ozzie lub gospodarz zapytali naszego kolegi, ktorego rodzice sa stamtad wlasnie, czy chcialby wyladowac w HongKongu - najtrudniejszym lotnisku z tego symulatora.
Okazalo sie, ze on bardzo chetnie, po czym okazalo sie, ze to chodzi o stare lotnisku, ktore bylo (jest?) bardzo skomplikowane bo trzeba nadleciec pod bardzo konkretnym katem i zmiescic sie miedzy wiezowcami itp.
Ozzy z gospodarzem dokonali demosntracji i poszlo.
Kolega nasz wykonal spektakularna katastrofe i Przebrzydluch zaczal mnie natychmiast pocieszac, ze moja to pikus, ale ja tam swoje wiedzialam.
On wykosil samolot i wiezowiec na najtrudniejszym lotnisku, a ja utopilam cholerny samolot, myslac ze juz wyladowalam i jeszcze sie mieszcze na pasie...
Musialam sprawiac wyjatkowo zalosne wrazenie, bo Ozzy przelamal swoje obrzydzenie do grzybow i zjadl mojego muffinka!
I nawet pochwalil ze byl duzo lzejszy niz sie spodziewal (czytaj duzo mniej obrzydliwy niz sie obawial ;) ).
A tak prawde mowiac to po prostu bylam okropnie spiczniala od upalu, duchoty i odwodnienia. Odzylam dopiero w drodze powrotnej po zachodzie slonca.
Owszem fakt, ze tym razem siedzial ze mna z przodu Przebrzydluch byl bardzo pomocny ;).

Wednesday, 17 February 2016

mRufa i Szop negocjuja o Renate, czyli Niszczyciel mRufa przycumowal na zakupy w Buraczanych Polach

Miala byc trzecia czesc moich przygod zwizanych z samolotami roznej masci i bedzie bo gotowa czeka, ale najpierw swieze buleczki. Z Buraczkiem mozna by rzec.
Bo jest tak. Diabel w Buraczkach wypuscil w swiat Szopa (patrz bannerek na boczku. Na prawym boczku. O tym: -->>).
Diabel Szopa wypuscil w swiat rekinow biznesu. I na samym wstepie Szop narwal sie na... Niszczyciela "mRufe".
A bylo tak:
Szop mial na stanie rozne cudenka, ale nie mial Renaty. No to zesmy lobbing z innymi przypuscili i Renata sie byla pojawila!
Sowa Renata, wkrotce na mojej lodowce, courtesy of Diabel w Buraczkach

"Hurra!" wykrzyknelam i popedzilam wszystkim o tym mowic.
Po czym udalam sie do Szopa.
Szop powiedzial:
'la, kochana, najpierw sie zarejestruj, numer buta ksiecia Omamu obowiazkowo, reszta opcjonalnie'
Spragniona Renaty wypelnilam pracowicie formularz, dokonalam aktywacji liniami papilarnymi lewego duzego palca u nogi (nacisnelam nim klawisz na linku aktywacyjnym) i juz bylam w ogrodku, szlam witac sie z gaska..erm.. Suffka...
Renata do koszyka i w krzaki. Taki byl plan.
A wyszlo jak zwykle, czyli....

Koszyk, zakup, akres dostawy, adres faktury.
Renata wedruje z Buraczanych Pol czyli kraju Teutonow, na Planete Ojczysta, bo bedzie mieszkala wlasnie tam miedzy innymi, poza tym tam ktos jest na biezaco, a na Wyspie lapanie mnie w domu to jak strzelanie do ruchomego celu... bardzo wyczynowe. No i na dodatek na Planete Ojczysta wybieram sie w niezbyt odleglej przyszlosci.
A place ja. Z Wyspy. Wykoncypowalam sobie zatem, ze dane na fakture pojda do platnosci.
Blad.
Ale to drobiazg.
Bo...
Przyszla chwila prawdy, czyli wymiar kary, czyli trzeba wyskakiwac z funduszy.
Nie przestraszylam sie wcale wszak Suffka to stworzonko delikatne, szczgolnie gdy pozbawione kofeiny i na dodatek pod ochorna wiec pdrozowac musi w luksusie.
Opcje byly dwie:
Platforma Platnosci (PP)
Hydraulicznie (Przelew)
Przy czym Platforma Platnosci miala tez wyliczone karty kredytowe co zinterpretowalam nastepujaco: wybierz mnie jesli chcesz placic via PP albo karta platnicza. Chcialam to drugie wiec bez trudu przekonalam sie, ze wlasnie tak jest.
Dodam, ze moglam tez wykorzysta Hydrauliczna, bo umiem, ale uznalam ze koszty transportu Suffki beda o polowe mniejsze niz koszty przelewu na Buraczane Pole.
I malo brakowalo, a zalowalabym tej decyzji nadal... Ale nie uprzedzajmy faktow.
Wybralam zatem PP i ufnie klikam "Zaplac".
Oczom mym, nadal ufnym, ukazuje sie widok strony na ktorej mam potwierdzenie koszyka i informacje:
Platnosci PP
I...
I na tym koniec.
Wiecej opcji brak.
Ale jak to? Przeciez te karty?
To znaczy co? Ze musze via PP?
Dodam wyjasniajaco, ze konta na PP nie mam i zamierzam pozostac w tym stanie. Z roznych powodow, glownie historycznych ale takze paranoicznych.
No dobra, to przeciez nie taki dramat, na PP mozna tez placic anonimowo, tzn chcialam powiedziec bez posiadania konta.
Wiem bo w Kolchozie korzystamy z tej samej Platformy Platnosci dla naszych darczyncow inie musza oni wszyscy miec konta tylko jada z koksem jak i kiedy im sie to podoba.
no to klikam dalej i widze kolejna strone ktora mowi:
Platnosc PP
a) Zaloguj sie do PP i plac.
b) Nie masz konta na PP? Zarejestruj sie i plac.

I tyle. trzeciej spodziewanej opcji brak.
No to patrze na te strone juz troche baraniejac, ale jeszcze badawczo, szukajac opcji trzeciej pt. "zaplac jak gosciu".
Brak.
Nie ma. Przeturlalam cala strone na wszystkie spodoby i nie widze.
"Qrrr...." wymamrotalam.
Ale patrze dalej bo znam ja swoje mozliwosci i przeciez nie mozliwe zeby nie bylo, ja po prostu jej nie widze.
No skad.
Nie ma.
No to juz pelna rozgoryczenia, ze chcialam dobrze, a wyszlo nawet gorzej niz zwykle, czytam po kolei kazdy wyraz na stronie i na samiuskim dole napisane jest drobniutkimi literkami
"cancel and go back to ****@****" czyli do Szopa, jak sie okazalo.
Kliknelam i do Szopa wrocilam, nadal zaskoczona brakiem bramki numer trzy, myslac ze zmienie metode platnosci i skorzystam z Hydraulicznej.
Dobrze, ze juz bylam zaskoczona i jeszcze nieco zbaraniala to przynajmniej mialam juz wprawe, bo oczom mym ukazalo sie u Szopa:
'Zamowienie potwierdzone. na dokonanie platnosci masz 7 dni'
A pod tym przycisk z napisem
'Idz na PP i wyskakuj z funduszy'
A obok PP szyderczo widnialy symbole kart platniczych, ktore tylko mnie rozjuszyly.
Z resztka nadziei zajrzalam na swoja skrzynke emaliowa, ale i tam pociechy nie bylo bo byl mail w mowie ojczystej, ze slowami
'Zamowienie potwierdzone. Na dokonanie platnosci masz 7 dni'.
Zalaczony byl takze regulamin.
Rozpaczliwie otworzylam go myslac, ze cos tam doczytam o zmianie platnosci, anulowaniu albo co... Moze i cos tam bylo, ale... po niemiecku.
Pomyslalam sobie, ze to juz stanowczo przesada, tyle dobra na mnie jedna. Bo o ile paroma jezykami jako tam wladam, to akurat nie tym...
Nie poddaje sie latwo wiec przekopalam sie przez wszystko co byl do czytania u Szopa i jedny pocieszenie ktore znalazlam to ze za anulowane tranzakcje prowizji nie pobieraja wiec przynajmniej strat finansowych Diablu nie przysporze.
Przelknelam gorzka pigule i ze skrucha napisalam do Diabla, ze ten Szop to nie Szop tylko Zonk.
Bo trzeciej bramki nie bylo.
Wsciekla na siebie i rozzalona na Szopa siedze w Lochach i z tego wszytkiego odwalam robote jak maszyna.
Dzien mija, a Renata nadal niczyja.
A mnie coraz gorzej bez niej.
Pochwalilam sie swoim nieszczesciem przyjaciolce mojej, zwanej tu Kotem. Kot sie stosownie uzalila, bo dzien wczesniej ona miala podobne starcie, tyle ze z urzedem pocztowym i knula popelnienie wykroczenia, do czego zniechecilam ja donoszac ze to co planuje to troche wiecej niz wykroczenie i tez sie stosownie uzalilam.
A dzien dalej mija.
Diabel milczy, mnie glupio i przykro bo sie napalilam jak szczerbaty na suchary.
Przed samym koncem dnia przychodzi do mnie Kot. Ot tak pogadac.
Zeszlo na nasze potyczki - moja z Szopem i jej z Poczta Jej Krolewskiej Mosci. Okazalo sie, ze jej problem nie lezy na Wyspie tylko na regulacjach miedzynarodowych bezpieczenstwa - otoz od stycznie 2013 nie wolno wysylac indywidualnym osobom perfum. Przechwycone perfumy sa niszczone, a czesto puste opakowanie po nich szyderczo dostarczane nadawcy. A czasem nie.
Podobni zapalniczki, ktore nie sa nowe i nigdy nie uzywane.
Temat zostal przez nas przemielony i przeszlysmy na Szopa i PP.
Kot wyrazila zaskoczenie brakiem trzeciej bramki bo ona tez zna PP i te opcje i nie rozumie czemu jej nie ma.
Wyjasniajac jej szczegoly mojego problemu postanowilam pokazac jej tego maila z potwierdzeniem, ona zaczela co mamrotac, ze ma konto na PP ale nigdy nie uzywane wiec tego, skorygowalam ja, ze mam plan B juz uknuty i dopiero jak on nie wypali bede miala problem.
Pokazalam jej maila z linkiem i w odruchu nie bardzo wiedzac jakim, mowie:
"Zobacz, pokaze Ci jak to wyglada" i kliknelam na ten link.
Zabralo nas do Szopa gdzie byl przycisk PP z szyderczo mrugajacymi symbolami kart platniczych.
Kliknelam na niego, bo probowalam tego juz wczesniej bez skutku i mowie:
"Zobacz... hm... jak sie okaze ze ta trzecia opcja tam teraz jest to sie skicham (w oryginale uzylam innej czynnosci fizjologicznej)..."
Oczom naszym (moim niespokojnym, Kota zaciekawionym) ukazala sie strona calkiem jak poprzednio... no prawie calkiem, bo...
TAK!!
pod opcjami a i b byla trzecia
c) plac jak gosciu!
Kot dostala ataku smiechu
Ja zreszta tez.
Pospiesznie wykorzystalam obecnosc opcji c i wyskoczylam z funduszu (tu ujawnila sie blednosc mojej logiki, ze adres do faktury pojdzie jako adres billingu w PP. Otoz kraj zostal przeszwancowany poprawnie - Wyspa, ale reszta czyli parametry typu ulica i kod poszly z Planety Ojczystej...), a pozniej to juz musialam biec do swiatynii dumania zeby sie skichac bo jestem "woman of my word" i jak zapowiedzialam tak uczynilam.
Nastepnie napisalam u Dziabla, zeby mnie zignorowala i musialam juz wychodzic bo czekal na mnie kolega pasazer i do emalii dopadlam dopiero pozniej.
Ubawiony Diabel byla wielkoduszna i wybaczyla mi sianie popeliny.
Takze okazalo sie, ze Szop to NIE Zonk, tylko przyplynal przez nikogo niezauwazony Niszczyciel '
"mRufa" i rozrabia.
Oczywiscie moja niedole opowiedzialam koledze pasazerowi, ktory jest tez kolega po fachu tylko bardzi technicznym niz ja.
Kolega zachowal sie po dzentelmensku i przekonywal mnie, ze to nie moja wina, bo to na pewno java skrypt sie nie odswiezyl za pierwszym razem i to co zobaczylam bylo jakis starym ekranem prawdopodobnie scashowanym.
Milo z jego strony, ale nie mial wyjscia bo w tym tygodniu jezdzi ze mna do Kolchozu.
Osobiscie uwazam, ze dopadla mnie pomrocznosc jasna i najnormalniej w swiecie patrzylam na trzecia opcje kompletnie jej nie widzac... ;)
Dzis polazlam do Szopa ponownie i powtorzylam tranzakcje i trzecia bramka widoczna jak wol pod opcja a i b wiec stanowczo Szop to nie Zonk :).
Ten wpis NIE jest sponsorowany przez Szopa.
Ani Diabla.
Ani nawet Buraczki.
Promuje go dobrowolnie, a i z wielka przyjemnoscia :)

Sunday, 7 February 2016

Latawica, czyli mRufa Lotnikiem. Podniebnych przygod, ciag dalszy.

Byla taka reklama znanego batona czekoladowego z orzeszkiem ziemnym o tresci:
"Samolotem do Londynu??
Co? Sam nie doskoczysz??"
Bylo tak. Mam kolege, ktory lata.
Nie sam z siebie, rzecz jasna tylko przyodziany w stosowny ekwipunek ze skrzydlami i malym motorkiem, zwany malym samolotem, albo moto-szybowcem oraz szybowcem.
Nie wszystko na raz tylko do wyboru, co mu akurat pasuje.
Wlasciwie to chyba juz mniej lata, ale za naszej wspolnej bytnosci w Kolchozie, latal i regularnie zapraszal kogos z Kolchozu do towarzystwa dzieki czemu redukowal koszty wlasne, a nam dawal niesamowita frajde.
Kolega ma tez uprawnienia instruktora na szybowcach wiec naginajac nieco przepisy, (Tak!! Tak!!) uczyl chetnych odrobinke tej sztuki - sztuki sterowania latajaca maszyna.
Tak, owszem mnie rowniez, chyba to oczywiste?
Latalam z nim kilka razy, z wielka frajda, nawet raz dosc dlugo i przelecielismy nad Bialym Koniem (z White Horse Valley).
Celem lotu bylo porobienie zdjec z gory i... zapomnialam aparatu...
Szczesliwie mialam wtedy juz Bystry Owocowy Telefon (NIE jablko) z nienajgorszym aparatem (ale zaden szal, takze bez ekscytacji - pieknie zarzadzam oczekiwaniami co?) wiec kilka zdjec zrobilam, ale ubaw mielismy ze mnie po pachy.

Ale po kolei, na pierwszy raz apart wzielam, po czym dosc dlugo plulam sobie w brode bo okropnie mi przeszkadzal we wchodzeniu, a pozniej upychaniu sie do samolotu, znaczy moto-szybowca, ktory okazal sie byc calkiem wysoki i bez schodkow i na dodatek diabelsko wrecz waski jak na dwusiedzeniowe cudo - otoz z moim grawitas najwiekszym problemem jest jednak barczystosc - cala reszte jakos poupycham, nawet zadek, czasem na wydechu, bo elastyczna calkiem jestem i rozne dziwne rzeczy moge ze soba zrobic przez co wygladam na mniejsza niz w rzeczywistosci.
Za wyjatkiem ramion.
Te sa rozlorzyste i wyjatkowo slabo reagowaly na moje proby zlozenia sie w pol po osi pionowej, chociaz staralam sie jak moglam.
Kolega, nazwijmy go Ozzy, byl typu patykowatego - wysoki i wyglada przez to wiotko, ale wbrew pozorom wiotki nie jest wiec mialam silne obawy, ze razem sie po prostu nie zmiescimy, ale szczesliwie barczystosci nam sie w pionie mijaly i jakos sie upchnelismy, przy czym prawie ataku serca dostalam, jak przymierzajac sie do wdrapania na tego Rumaka Podniebnego, uplanowalam sobie chwycic sie jednego takiego uchwytu, ktory wygladal wielce kuszaco i solidnie i w polowie gestu uslyszalam ostrzegawcze.
"Ale za to sie nie podciagaj!"
A po chwili
"A na tym nie stawaj!"

Na dodatek Rumak Podniebny byl juz nieco zebem czasu i zuzycia nadgryziony i na ten przyklad zawiasy pokrywy kokpitu - to ta przezroczysta wanienka nad glowa pilota - stracily swoja sprezystosc i byly wspomagane kawalkiem szpagatu od strony pasazera (umownie bo oba siedziska mialy komplet przyzadow) i ja sie pod tym szpagatem musialam przepchnac.
(No nie wiem czemu nie wpadlam na pomysl, nagminnie uprawiany w samochodach, zeby wejsc od strony kierowcy, tfu pilota, i przelezc na druga strone, po siedzeniach... W samochodach, nawet niezbyt roslych, opanowalam te sztuke do mistrzostwa prawie, tylko przez dach jeszcze nie wlazilam, bo nie mam na stanie samochodu z dziura w dachu. Acz raz przymierzalam sie do wyjscia przez dziure w dachu w wynajetym pojezdzie.)
Oczywiscie zawadzilam o ten szpagat kopytem i prawie zwalilam sobie te wanienke na leb.
Ale tylko prawie.
Prawde mowiac wspomnienie tego gramolenia sie do i z samolotu przed kazdym kolejnym lotem sprawialy, ze bardzo powaznie rozwazalam rezygnacje z wyprawy, bo widzialam oczyma wyobrazni jak lece na morde: albo Ozziemu na kolana przy wsiadaniu, albo na glebe z wysokosci 1.5-2.5 metra, przy wysiadaniu.
No ale jakos za kazdym razem udawalo mi sie tej watpliwej atrkacji uniknac.
Oczywiscie pare tygodni przed kazdym lotem zaczynalam instensywna diete przypominajac sobie jak ciasne jest to przejscie pod tym szpagatem, ale ze loty odbywaly sie tak cos gora 2-3 razy w roku to latwo sobie wyobrazic, ze nie osiagalam jakichs spektakularnych efektow (oprocz permanentnego rozdraznienie przez okres poprzedzajcy atrakcje - ot taki osobisty PFS - Pre Flying Syndrom).
Ale wrocmy do samego latania i tego pierwszego lotu.

Wbilismy sie jakos w ten samolocik, nastepnie zostalam przypieta, na wdechu (tym razem taki dostalam przykaz) pasami, uslyszalam, ze moge juz w gorze dostac w lapki stery, przez co prawie sie posiusialam z ekscytacji (oraz nacisku pasa i wciagnetej przepony na pecherz), nastepnie popatrzylam sie baranim wzrokiem na tablice rozdzielcza i marginalnie zauwazylam, ze samolot podobnie jak kon nie ma kierownicy, ale ma za to pedaly, co w pierwszej chwili nawet mnie ucieszylo.
Poniewaz zbaraniala juz bylam, to bardziej nie musialam, jak okazalo sie, ze moje nogi koncza sie jakies 15cm od tych pedalow.
Ozzy, widzac moj wyraz twarzy, pocieszyl mnie, ze to nic nie szkodzi bo one sa tylko potrzebne na ziemi, a na ziemi to on rzadzi tym Rumakiem.
Wbrew moim obawom oderwalismy sie od ziemii i z okrutnym halasem (slyszalnym nawet w sluchawkach na pol glowy) polecielismy w gore.
Nie bylo szarpniecia ani uczucia przyspieszania jak w duzych samolotach wiec nawet nie zauwazylam kiedy oderwalismy sie od ziemi.
Ten aparat jednak wzielam, mimo nieprzepartej checi rzucenia w nim z calej sily w okoliczne krzaki i nawet porobilam rozne zdjecia, a takze mini-filmiki i zadowolona z siebie postanowilam brac go zawsze.
Na postanowieniu sie w zasadzie skonczylo bo chyba mialam go ze soba jeszcze tylko raz...

Lot ogolnie przebiegal bardzo przyjemnie i tylko raz ciezko sie przestraszylam gdy Ozzy w pewnym momencie wylaczyl silnik i zaprezentowal mi jak lata szybowiec.

Niby wiem ze szybowce lataja same z siebie jak sie je wprowadzi na odpowiednia wysokosci w odpowiednich warunkach i nawet mozna nimi bezpiecznei wyladowac, ale jakos kompletnie nie bylo moim celem osobiste doswiadczanie ani jednego (lot) ani drugiego (ladowanie w polu kapusty).

Oczywistym jest, ze halas silnika po tej demonstracji byl najmilszym dzwiekiem jaki slyszalam tego dnia.
Stery w lapki dostalam, a jakze, ale bylam tak oszolomiona przezyciem, ze nie wiele z tego pamietam - tylko tyle, ze ustawicznie prulam nosem w dol albo w gore, kompletnie nie mogac polapac sie jak te cholere utrzymac w poziomie.
Ale Ozzy widac uznal, ze nie jestem gorsza od sredniej jego pasazerow, bo nie byl to moj lot ostatni.
Ten pierwszy lot pamietam najlepiej, pamietam tez ten nad Bialym Koniem oraz ten ostatni. Inne odbyly sie bez nadmiernych atrakcji (poza rzecz jasna atrakcja glowna).
Na lot nad Bialym Koniem napalilam sie jak szczerbaty na suchary, bo widzialam go (tego konia), wielokrotnie z boku i chcialam strasznie zobaczyc jak on wyglada z gory.

Ozzy nie protestowal tylko zarezerwowal 2 godziny bo istniala szanse ze lot do konia potrwa jesli lotnisko wojskowe, ktore znajdowalo sie w polowie najkrotszej drogi nie wpusci nas w swoja przestrzen.
Oczywiscie zapomnialam aparatu, ale moj telefon pozwalal sie ustawic w tryb samolotowy, wiec zdjecia konia zimowa pora posiadam.
To bialawe za wzgorzem to jest taki sniegowy puderek na ziemii.
Tak, to kompletnie konia nie przypomina, za wyjatkiem definicji ogolnie, ze kon to zwierze czterolapne od spodu.
White Horse. Troche wygladal malo bialo, ale to ze wzgledu na pore roku bo byl zaniedbaywany przez zime. Latem jest bialy jak zeby z reklamy pasty do wybielajacej.
Poniewaz przestrzen wojskowa zrobila nam uprzejmosc i wpuscila nas, mielismy czas przeleciec sie tez nad Oxfordem
Oxford oblatywany troche z boku, bo tam tez jakies lotnisko pilnuje porzadku na niebiosach.
A takze mialam szanse popilotowac tego Rumaka znacznie dluzej i nawet widzielismy pod nami inny samolot co bylo nieco surrealistyczne i przywiodlo mi na mysl opowiadanie kolegi Przebrzydlucha, o tym jak on lecial z Ozziem i pod soba zobaczyli wielkiego Hercules'a - transportowy samolot wojskowy i Przebrzydluch porownal uczucie do plywania w oceanie i odkrycia ze hen gdzies glebiej przeplynal wlasnie pod nim rekin.

Nie pamietam, za korym razem odbyl sie wyscig po pasie startowym, ale na pewno nie za ostatnim.
Otoz pojechalismy po pracy i Ozzy byl bardzo zadowolony, ze jedziemy mna, bo mogl sie zrelaksowac po pracy, a przed lotem.
Na lotnisko mozna bylo wjechac z dwoch stron - wjazdem oficjalnym bezposrednio na lotnisko, drugim takim mniej oficjalnym przez "industrial estate" czyli teren roznych zakladow produkcyjnych otwartych tylko do pewnej godziny oraz takim skrotem, ktory oficjalnie nie istnial. Zwykle korzystalismy z tego drugiego bo byl w najlepszej formie i duzo blizej niz ten oficjalny.
Ale ten jeden raz Ozzy postanowil zaryzykowac, bo moj samochod byl mniejszy niz jego i uznal, ze powinnismy przedrzec sie wjazdem, ktory oficjanie nie istnial.
Byla to najkrotsza droga, ale miala jeden problem, o ktorym zreszte nie wiedzialam - otoz nalezalo przejechac cala dlugosc pasa startowego, a nie byl on przeznaczony dla samochodow wiec ladujace i startujace samoloty, na szczescie male, mialy pelne prawo wyladowac gdzie tylko chcialy, po uzyskaniu zezwolenia na ladowanie (a precyzyjnie to po ogloszeniu zamiaru ladowania), w tym na dachu niespodziewanego samochodu.
Podjechalismy zatem do wielkiego placu pokrytego asfaltem, ktory ogarnelam baranim wzrokiem, nie bardz owiedzac na co patrze (byl to poczatek pasa startowego), Ozzy kazal mi stanac, ale byc w pelnej gotowosci i na jego znak ruszyc ile sil w nogach, tfu co kon wyskoczy,... ile fabryka dala, no, a nastepnie grzac w wskazanym kierunku.
Ja, nadal nie wiedzac, ze to wlasnie jest pas, poslusznie acz niepewnie stanelam w blokach startowych i grzalam sprzeglo.
Cos przelecialo nad nami, po chwili drugie i zaczelo do mnie docierac, ze to chyba ladujace samoloty, ale jeszcze nie dotarlo, gdy Ozzy zawolaj "NOW!"
No to ruszylam i pedze. Prosto a po tem w lewo - moj ulubiony kierunek.
Jedziemy, a Ozzy co chwila badawczo zerka na niebo z boku i z tylu (do gory sie nie da, bo dach).
Pruje ile wlezie i w koncu dociera do mnie
"czy my jedziemy po pasie??" pytam nieufnie.
"Tak" odpowida rzeczowo Ozzy.
"A tak wolno?" usiluje dociec, ale bez jakiegos ognia bo, jednak glownie skupiam sie na pokonywaniu dystansu i unikaniu brzegow ktore sa nierowne.
"Zasadniczo nie."
"Acha." przyjelam do wiadomosci i pruje dalej, bo co mam robic, tak?
"Mozesz teraz zjechac na srodek i zwolnic, zaraz zjezdzamy."
Istna dziewczyna Jamesa Bonda dla ubogich...

Ostatni lot byl o tyle niezwykly, ze odbyl sie w lutym (otoz wg zdjec wyglada ze byl to juz marzec jednak, na ziemii miejscami lezala cienka warstewka sniegowa i az do rana nie bylo gwarancji, ze lot sie odbedzie. Ale rano wyjasnilo sie, ze pogoda byla piekna i bezchmurna.
Na lotnisko jechalismy zazwyczaj 'mna' (z jednym wyjatkiem kiedy na lotnisko udalismy osobno, bo Ozzy potrzebowal miec wlasne auto).
Oprocz tego okazalo sie, ze nasz zwyczajomy Rumak podniebny jest w niedostepny, bo cos mu gdzies peklo i to z Ozziem na pokladzie i tylko dzieki swemu doswiadczeniu dal rade sprowadzic go na ziemie, w tym z powrotem na lotnisko.
Troche zdretwialam w sobie na mysl, ze moglam tez byc na pokladzie, ale nie wywolalo to we mnie niecheci do planowanej wycieczki podniebnej.
Rumak zastepczy, mimo, ze tez dysponowal szpagatem do podtrzymania klapy kokpitu, okazal sie duzo bardziej przyjazny do wsiadania dla niewysokiej osoby i na dodatek mial wiecej miejsca w sobie i po raz pierwszy nie czulam sie jak sardynka w puszce.
Nie pamietam ile czasu bylo na latanie, ale ze wzgledu na pogode Ozzy zaproponowal cos innego niz zwykle.
Otoz powiedzial jeszcze w samochodzie, ze mozemy sprobowac "some aerobatics".
Nie bardzo wiedzac co to jest, ale nie koniecznie tym zmartwiona, odparla ufnie, ze jasne "lets try".
I zajelam sie dowiezieniem nas do celu, w calosc i w miare bystro, po dosc sliskich drogach, rodem z Planety Ojczystej.

Ozzy przy Rumaku zastepczym. Tez mial Szpagat (Rumak mial, nie Ozzy), ale chyba slabo go widac. Latwiej sie w niego wlazilo. W Rumaka zastepczego, nie w Szpagat.
Ale bylo tak. Wypchnelismy Rumaka zastepczego z hangarku (jak zawsze, bo wyprawa na 'polatanie' Rumakiem ma podobny charakter jak jazda konna - zaczyna sie od osiodlania konia).
Jednej osobie trudno by bylo wytargac te cholere bo moze nie jest jakos oslepiajaco ciezka to jest to twor z rozlorzystymi skrzydlami i raczej nie jest zalecanie utracenie tych skrzydel na samym wstepie.
Ozzie dokonal niezbednych manipulacji typu sprawdzenie poziomu czarodziejskiego latajacego proszku na skrzydlach oraz paliwa w baku, sprawdzenie czy smiglo nie odpada przy kichnieciu i takie tam - owszem przy poprzednim Rumaku tez to robil, ale tu musze zbudowac troche napiecie.
Wsiedlismy, ja z zadowoleniem odkrylam, ze latwiej i luzniej, oznajmilam to Ozziemu, ktory sie zdziwil bo nie zauwazyl roznicy.
Polecielismy.
Ja zadowolna z zycia bo i wygodniej i bez traumy na temat padania na morde i aparat mam i piekna pogoda.
Jak juz wyznalam, nie mialam pojecia co to jest te 'aerobatics' i poziom mojego zaskoczenia zblizyl sie drastycznie do ataku paniki, gdy z nienacka zobaczylam nad swoja glowa ziemie...

Tak. Zrobilismy cos w rodzaju sruby czy innej beczki.
Zrobilismy tez spadanie swobodne.
I jeszcze cos.
Pierwsza akrobacja zaskoczyla mnie najbardziej, bo podziwialam widoki, krecilam filmiki itp nie spodziewajac sie niczego niezwyklego, bo wyjasniono mi na wstepie ze trafilismy wlasnie na termoklime czy termoklina i korzystajac z fuksa wspinamy sie wysoko, wysokusienko. No to wyluzowana, zupelnie niczego nie oczekiwalam oprocz lekkich zawrotow glowy od krecenia sie w kolko.
Moj aparat tez sie chyba ciezko sploszyl, bo nie wiedziec czemu nakrecilam przypadkiem cale to zdazenie na maksymalnym zoomie stad taka slaba jakosc dokumentu ponizej.


Moja reakcja zas ciezko przestraszyla Ozziego, bo po zakonczeniu manewrow, zaczal wypytywac czy dobrze sie czuje i czy mamy ladowac... Nie zbluzgalam go odruchowo od razu tylko dlatego, ze zabraklo mi na moment tchu, po czym jak juz do siebie doszlam, to wyjasnilam, ze to z zaskoczenia i ze mi sie bardzo podobalo, tylko moze tego pierwszego manewru nie robmy tak od razy po raz drugi, tylko odczekajmy troche.
Po powrocie na ziemie - jakies 40 minut pozniej i bez paniki (2 razy podchodzilam do ladowania samodzielnie, oczywiscie na samo ladowanie Ozzy przejmowal dowodzenie), bylam jeszcze przepytywana czy wszystko ok, wiec musialam niezle zareagowac, co?
Niestety okolicznosci sie tak pozmienialy, ze nie mialam od tamtej pory okazji polatac, ale nie trace nadziei, ze jeszcze mi sie kiedys uda, moze nawet prawdziwym malym samolotem, a nie moto-szybowcem.

No dobra to juz powiem dlaczego Ozzy.

Wcale nie ze wzgledu na podobienstwo do Ozziego Osbourna.
Powiedzialabym, ze wrecz stanowi antyteze owego artysty.
Moze jeszcze z obecnym Bondem go poronujac mozna by sie dopatrzyc jakis podobienstw - karnacyjnie i kolorystycznie.
Wysoki o lekko patykowatej chlopiecej figurze i wieku wowczas zdrowo po 40tce czyli teraz pewnie wlasnie wkroczyl w zloty wiek, blond wloski, niezbyt obfite, ale ogolnie na miejscu, karnacja blizej albinosa niz dalej, okular dosc silny (denka do sloikow po prostu).
Ani ze wzgledu na upodobania muzyczne.

Na imie ma Roddy. Pewnie Roderick, ale nie wiem to nie bede tu pociskac, ze wiem.
Pracowal w owych latach w naszych Lochach, przy pewnym systemie, ktory nosil nazwe OSS.
Ja zreszta marginalnie tez, ale bardzo krotko i bez ognia.
Otoz na jednym ze spotkan moja, wowczas szefowa, a obecna przyjaciolka w ferworze dyskuji popelnila lapsus - usilujac powiedziec, ze Roddy i OSS nie beda problemem bo costam, powiedziala... Tak, tak. Powiedziala:
'Ozzie nie bedzie ...'
Roddy strasznie sie z tego ucieszyl i powiedzial, ze od teraz tak mamy na niego mowic bo inaczej nic nie zrobi!

Tuesday, 2 February 2016

Czy mRufa jest stworzona do latania? Czyli jak zaczelam podroze podniebne.

No wlasnie do dzis sie zastanawiam i nie umiem ocenic.

Postanowilam wiec spisac mala serie o moim lataniu rozmaitym i zobaczyc co z tego wyniknie.
To znaczy mial byc jeden wpis, ale jak doszlam do 3/4 tresci to sie okazalo, ze nie moge nawet podgladu zrobic taka krowa wielka wychodzi wiec musialam podziabac na kawalki.
Wyszly Trzy.

Moja przygoda z lataniem zaczela sie w 1998 kiedy to loty nie byly jeszcze tak dostepne i przystepne.
Otoz przebywajac edukacyjnie na Wyspie, przy kolejnej wizycie w Ojczyznie uslyszelismy o mozliwosci skrocenia naszej podrozy powrotnej na Wyspe - chodzilo o to ze zamiast jechac z powrotem autobusem przez 26 godzin, moglibysmy poleciec samolotem.
Uczelnia dala nam list z laskawa prosba o przynanie nam znizki z racji ze my biedne studenty, nic nie gwarantujac rzecz jasna, a Rodzicielka naszego wspolnego kolegi z roku (na ktorego mowilismy 'Jerry'), pracujaca w stosownej instytucji (Polski Orzel lotniczy) mogla nam pomoc w zdobyciu korzystnego polaczenia mimo sezonu wysokiego.
We dwojke z Alikiem z tej opcji postanowilismy sokrzystac. Jerry przedstawil na swojej Rodzicielce i zalatwilismy sprawe.
Ciotka M, dla odmiany wracajaca na Wyspe nieco pozniej niz my, uznala ze Polski Orzel jest dla niej za drogi, wiec poleciala inna linia jakos pozniej niz my, ale ona juz byla doswiadczonym latawcem wiec nie bedziemy sie w jej przelot zaglebiac.Dodam tylko tyle ze my z nasza zebracza znizka i lotem w jedna strone zaplacilismy wiecej niz ona. Za bilet powrotny. Ale to drobiazg. wkurzajacy, ale drobiazg.
I tak to polecielismy z kumplem Alikiem samolotem, rodzimych linii lotniczych - nazywam ich Polskim Orlem. Okazalo sie juz na lotnisku, ze tym, samym lotem leci z nami jedna kolezanka, ktora znamy zgrubnie, a ktora juz na Wyspie rezyduje od lat, a drugi nasz kolega - Mis - ma tez leciec, ale korzystajac z innej kombinacji - otoz jako czlonek rodziny mial sie zalapac w ramach stand-by. I sie zalapal, tylko biedaczek musial sie sam tarzac w luksusach w klasie biznes, bez naszego czarownego towarzystwa.
I taki to byl moj pierwszy lot samolotem.
Bardziej bylam przejeta tym, ze lece z Alikiem i moge mu oddac moja szynke z jajecznicy, czy innego omleta (tak, to bylo zanim pojawily sie tanie linie i trzeba bylo robic oszczednosci na kateringu...), niz faktem ze lece.
Moj drugi lot byl bardziej spektakularny, bo nie dosc ze leciala sama i NIE Polskim Orlem to na dodatek zelgalam mimowolnie i mialam meczacy katar.
Klamstwo moze i ma krotkie nogi, ale wyszlo mi troche niechcacy i na dodatek lecialam, a nie szlam pieszo wiec mi krotkosc nog zupelnie nie przeszkodzila.
Nie pamietam czy byl to nadal 1998, ale chyba tak.
Mysle ze lecialam wtedy na chrzciny i bylam dosc istotna osoba bo przyszla matka chrzestna i lecialam z okazji niedlugiej przerwy na Wyspie, tuz po Wielkanocy. I wlasnie ze wzgledu na te chrzciny nie pojechalam do Ojczyzny na Wielkanoc.
Zaladowalam sie do samolotu i mialam zdaje sie ... cholera, czy to wtedy nystraszylam zaloge samolotu??... chyba nie, to chyba bylo nastepnym razem...
No to po kolei.
Otoz lecialam sama tuz po swietach Wielkanocy - pewnie z tydzien po, i mialam byc dosc krotko. Reszta naszej bandy pojechala na Wielkanoc i mielismy sie prawie minac.
Udalam sie na lotnisko solo, wykonalam niezbednie manipulacje, mozliwe ze dokonalam jakichs skromnych zakupow, wlazlam w stosownym czasie do samolotu z manelami i okazalo sie, ze siedze sama w calym rzedzie, ale przy przejsciu. Jakos nie bylo pytania gdzie chce siedziec, wiec nie wiedzialam ze mam wybor.
Jak sie okazalo, ze nikogo juz nie ma zeby do mnie sie dosiadl, zapytalam stewardesy czy moge sie przesiasc do okna, bo pierwszy raz lece ... i tu mialam dodac ze tymi liniami, ale nie zdzaylam bo stewardesa odparla zartobliwie "Absolutnie nie..." na co ja, jakos przytluczoan tym katarem chyba musialam widocznie okazac rozczarowanie na twarzy, bo stewardesa sie dzwiecznie rozesmiala i powiedzial, ze jasne ze moge.
No to uradowana usiadlam gdzie chcialam i nie myslalam o tym wiecej.
Wystartowalismy, ja zaczelam odczuwac niezadowolenie zatok z katarem ze stanu rzeczy ale jeszcze nie bylo najgorzej. Ot dyskomfort jak przy nurkowani na 4 metry z przyblokowanymi zatokami.
Do jedzenia podano nam lososia zapiekanego w czyms tam (patrz wyzej komentarz o kateringu), a ze ja ryby to tylko lubie w akwarium widziec lubo na ekranie, a nie na talerzu to zachomikowalam danie w torbie zeby dac do sprobowania mojej osobistej Rodzicielce.
Po posilku podeszla do mnie stewardesa i mowi, ze skoro lece pierwszy raz to moze bym chciala zajrzec do kabiny pilotow?
Tak mnie tym zastrzelila, ze nie sprostowalam ze pierwszy raz solo i pierwszy raz nimi ale w ogole to juz raz lecialam i tylko pokiwalam glowa bo i lekko zamarlam, jak to ja potrafie.
Bylo to jeszcze w czasach kiedy pewne wydarzenia lotnicze wiodace do katastrof na przestrzeni ostatnich nastu lat byly koszmarem przyszlosci, wiec kabine pilotow odwiedzilam bez przeszkod, panowie za sterami byli bardzo mili, pozwolili sie napatrzec na wszystko do stya, ale nie proponowali mi siadania za sterami (moze to i lepiej biorac pod uwage moje pozniejsze doswiadczenie z symulatorem lotu ;) ).
Wpadlam sobie zatem na poczekaniu w cielecy zachwyt i pokochalam te linie lotnicza bezwarunkowo i do dzis jest w grupie moich ulubionych i preferowanych...

Kolejny lot, to chyba byl ten gdzie lecialam znowu solo i z nowu na Planete Ojczysta i w podobnym okresie, ale nie umiem sobie przypomniec dokladnie czy byl to 1998 czy moze juz 1999. W kazdym razie zczelo sie podobnie - lotnisko, odprawa, numer bramki podano mi od razu i ciezkie przejecie mozliwe, ze podbite ciezkim niewyspaniem bo z Polnocy Wyspy trzeba bylo jechac nocnym autobusem, a ja w srodkach lokomocji prawie nie sypiam. Siadlam gdzie tam celem odczekania i na pierwszy sygnal na tablicy, ze mamy numer bramki (a moze nawet wczesniej bo podali mi przy odprawie powiedzili numer tejze powiedzieli zeby byc przy niej godzine przed odlotem) cala przejeta popedzilam do bramki.
Nie bylo przy niej nikogo, za to byly zapraszajaco otwarte drzwi, to i wlazlam za te drzwi.
Szklane byly, za nimi nic szczegolnego - ot korytarz.
To poszlam dalej, ale sie zaczelam wachac, bo mnie ten brak ludzi  zastranowil.
Ale nic to, korytarz normalny z wykladzina i bez znakow szczegolnych czy napisow "wstep surowo wzbroniony", to leze dalej.
Doszlam do kolejnych drzwi, a tam dalej nie ma nikogo.
Za drzwiami zaczynal sie juz rekaw.
Drzwi byly zamkniete ale jak je eksperymentalnie pchnelam to sie uchylily bez oporow.
Sploszona ciezko pomyslalam, ze jestem pewnie ostatnia i ze jak nie pojde to odleca beze mnie, a na drugi lot mnie nie stac... No to zlapalam manela i poszlam, no.
Ide przez ten rekaw, a zewszad cisza tylko szum klimy.
Ide i ide i widze wejscie do samolotu. W srodku nikogo nie widze ani nie slysze.
Drzwi rzecz jasna otwarte.
Wlaze zatem do srodka, a tam kapitan lezy sobie na siedzeniach relaksujac sie, stewardesy wokolo tez wyluzowane.
No to coz, zamarlam jak to ja.
Zauwazyli mnie w koncu i pytaja jak tu weszlam...
To mnie odblokowalo i wyznalam, ze drzwi byly otwarte.
Przeprosilam i zostalam kulturalnie wyprowadzona i oczywiscie te cholerne drzwi byly juz zamknieta wiec popatrzyli na mnie bardzo podejrzliwie ale inspekcja karty pokladowej potwierdzila, ze jestem tu gdzie trzeba tylko sporo za wczesnie i jeszcze nie do konca leganie.
A tajemnica niezamknietych drzwi zawisla nierozwiazana.
Tak, ze tak tosie zaczelo...
Po kolei wszystkich lotow nie pamietam juz tylko rozne urywki i epizody.
O pamietam jak pierwszy raz lecialam do Oz z Planety Ojczystej jeszcze i pochorowalam sie okropnie nabawiajac sie urazu do kuchni tajskiej, bo podano nam podczas ostatniego etapu lotu potrawe tajska, a dla mnei byla to jakas 3 w nocy i moj zoladek powiedzial, ze on takie traktowanie ma w odwloku, a na dodatek odwodnilam sie bo nie wiedzialam wtedy, ze trzeba duzo pic... Wlasciwie to pewnie gorzej mi to odwodnienie zrobilo niz ta potrawa ale przechorowalam okropnie (w skrytosci rzecz jasna, czyli ganiajac do wychodka) ostatnie kilka godzin podrozy.
Zapach tajskiej kuchni budzi we mnie obrzydzenie od dzis...
Albo na przyklad kilka lat temu, mialam wracac po wszystkich swietych na Wyspe, a dzien przed moim lotem ten samolot na Okeciu ladowal bez otwartego podwozia i musialam zostac dluzej, albo jak ten wulkan na Islandii sparalizowal przestrzen lotnicza nad Europa na ponad tydzien i moj samolot z Oz byl drugim ktory wylecial do Europy wiec do przedostatniego dnia nie mialam pewnosci czy wroce do siebie w terminie, a akurat kurowalam zapalenie zatok wiec, albo jak to zaplacilam ekstra za lepsze siedzenia i okazalo sie, ze mam niedzialajacy ekranik i z rozrywek byly nici...

Bo o tym jak pojechalam na lotnisko dzien przed odlotem juz gdzies pisalam...
Oraz o tym jak kupilam Faderowi bilet na swoje nazwisko i na dodatek w niewlasciwych kierunkach.

A jak ostatnim razem wracalam z Oz to oglosili nam 3 godzinne opoznienie z powodow technicznych, po czym juz na pokladzie powiedziano nam, ze to dlatego ze przed poprzednim lotem byly problem z jednym z silnikow i musieli czekan na czesci/naprawe... Nie powiem zeby natchnilo mnie to otucha, ale nie probowalam wysiasc pospiesznie z samolotu...
Innym razem, jadac na swieta grudniowe chyba na Planete Ojczysta odkrylam ze opady sniegu w zimie sa zjawiskiem nieoczekiwanym, zaskakujacym i paralizujacym NIE TYLKO ruch drogowy ale rowniez lotniczy... Przynajmnie jna Wyspie.
Ale to jakby nie z lataniem mialo zwiazek. Przynajmniej nie bezposredni.
Szczesliwie w ramach patriotyzmu wybralam lot Polskim Orlem, a o ile piloci rodzimi moze jezykiem obcym nie wladaja zbyt dobrze to latac umieja chyba najlepiej na swiecie i zgodnie z powiedzonkiem "Polak to nawet na drzwiach stodoly poleci jak potrzeba" (nie gdzie je uslyszalam, chyba od meza dElvix) wiec po kilku stresujacych godzinach w tymczasowym namiocie przed terminalem (poprzedzonych nerwowym dniem poprzednim) dowiedzialam sie ze moj lot odlatuje co prawda z parugodzinnym opoznieniem, ale w planowanym dniu.