Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Saturday, 21 March 2015

Jak to sie wybralam na podboj Londynu przed laty, po latach...

Powrot z Paryza nadal w toku, jakos opornie mi idzie chyba przez to ze ujawnia glebie mojego roztargnienia ogolnie i szczegolowo :) A ze to juz prawie gotowe, to proponuje przerywnik w postaci podrozy w czasie (wiekszosc wpisow to beda podroze w czasie, ale ta to pierwsza taka duza, o prawie dekade)
Cofamy sie w czasie...
Jest rok 2006, pi razy oko poczatek pazdziernika (moge sie mylic o pare tygodni w obie strony), na Wyspie, dla dociekliwych, pierwszy lub drugi dzien Australiskich Targow Pracy w Londynie.

Dlugawa dygresja wstepna
Tlo historyczne: pierwszy miesiac po mojej migracji, jeszcze nie do konca zadomowiona, jeszcze funkcjonujaca bardziej w kraju pochodzenia, czyli wiadomo gdzie, jeszcze nie czujac czy to wlasnie to, praca na razie malo satysfakcjonujaca (nie, nie zmywak, praca w moim zawodzie poniekad ale niefortunne wydarzenia przed jej rozpoczeciem sprawily ze sytuacja "na projekcie" byla bardziej niz niejasna wiec robilam za zapchaj dziure do roznych innych zajec gdzie akurat byly braki kadrowe niepelno etatowe), no i apetyt, wielki apetyt na wiekszy kawalek swiata, poki co nadal nie zaspokojony ale obecnie juz troche mniejszy.
Konto w banku lokalny mi reaktywowali (z dawnych czasow, stad "po latach"), ale ze dzialo sie to na odleglosc to jakos tak wyszlo ze karta platnicza, ksiazeczki czekowe i w ogole wszystko zostalo mi wyslane do Polski, w czasie gdy ja lecialam juz tu... pewnie mijalismy sie w drodze. Zanim to sie wszystko wyjasnilo, zdazylam wszstkie pieniadze wplacic juz do banku, i nawet dostac tam szczatkowa pensje za pierwsze tygodnie, zapasow gotowki nie trzymalam bo nie lubie skoro mam konto i teoretycznie karte... Karte i inne peryferalia odeslal mi Fader, ale nie bylo pewnosci czy dotrze przed TYM weekendem (nie dotarla), a ja na wszelki wypadek wykorzystalam tzw emergency withdrawal, na dokument i mialam limitowane zapasy finansowe na tenze weekend. Jechac musialam bo to byly targi organizowane w sposob kotrolowany na terenie Australia House czyli siedziby Australijskiej Misji Dyplomatycznej jak czytam na Wikipedii, chociaz mialam wrazenie, ze byl tam konsulat, ale pamiec ludzka, a moja to juz szczegolnie lubi platac figle i wejsc na nie mozna bylo jedynie po przejsciu procesu rejestracji i selekcji i w przydzielonym okienku czasowym. Nawet jakbym nie musiala to CHCIALAM ze wszystkich sil bo mnie ssalo do tego wielkiego swiata, chociaz kierunek juz mi uczuciowo nie pasowal tak bardzo, ale moja najnowsza migracja dodawala mi skrzydel i wiary w swoje walory zawodowe (idiotka, wiem, ale ta odmiana idioctwa (idiotyzmu??) akurat z czasem i wiekiem u mnie tez zlagodniala)
koniec dlugawej dygresji wstepnej. 

Plan byl taki – jesli dojdzie karta to beda zakupy jesli nie to tylko troche zwiedzania, ale glowne punkty progrmu to:
  • Znalezc przystanek autobusu numer 11 we wlasciwa strone,
  • Zdazyc przed 11.30 do Australia House,
  • Podbic serca Australijczykow,
  • Wrocic w okolice Victoria I pochodzic po sklepach w pobliskim centrum – jesli bez karty to tylko window shopping… moze kupic i wyslac troche kartek z Londona. (to do dopiero poczatki - tuz przed migracja spedzilam miesieczny urlop w innym anglojezycznym kraju wiec podswiadomie czulam sie jakby to dalej byly wakacje - mimo pracy ciezko bylo strzasnac z siebie to wakacyjne uczucie)
  • Wrocic do O i jeszcze cos zdzialac na miejscu – liczylam, ze powinnam dotrzec do domu okolo 5tej zeby odsapnac I wybrac sie na koncert z Rachel – moj najnowsza, wyjatkowo wyluzowana i pogodna szefowa, ktora miala chec sie rozerwac wiec kolo 20tej mialysmy sie spotkac w jednej z dzielnic O i udac na ten koncert (nawet nie wiem czyj ale moze to i lepiej bo jak sie z czasem okazalo gusta muzyczne z Rach mamy totalnie odmienne i gdybym wiedziala czyj moglabym sie bardziej na niego stresowac niz cieszyc hehe) 
Taki byl plan.
Nie powiem co mi z tego przyszlo…
Ale powiem co wyszlo…
Bo wyszlo mi to wszystko - glownie bokiem!
Zlapalam autobus do Londynu o 8.10 podejrzewajac, ze bede troche za wczesnie ale z moim fartem lepiej byc za wczesnie niz za pozno…
Dzien wczesniej – w piatek siedzialam w pracy do bardzo pozna jak na tutejsze warunki, po 19tej dopiero wyszlam bo aktualizawalam CV, drukowalam zestawy  materialow na Expo itp...
Zreszta bylam spieta bo juz sie denerwowalam mysla o tych spotkanaich i rozmowach, ktore moga nastapic... 
Teoretycznie moglam wrocic z kilkoma ofertami pracy na Antypodach do wyboru albo i juz nawet z pozycja na shortliscie przyszlego pracodawcy, ktory pozniej sam wszystko zalatwi tak, ze mi dadza wizy, pozwolenia i cala te papierologie bez mrugniecia okiem, wedlug czarownych wizji roztaczanych w materialach promocyjnych Expo, wiec stres i spiecie calkiem zrozumiale jak sadze! Bylo to moje pierwsze doswiadczenie z takim Expo wiec wierzylam jeszcze w slowo pisane.
Rozmienialam banknoty, zeby miec duzo monet na bilety i inne takie (pamietna doswiadczen z przeszlosci wiedzialam ze kierowcy autobusow nie lubia banknotow i moga nawet nie sprzedac biletu, a to ze od tych doswiadczen minelo minimum 5/6 a nawet i 8 lat jakos nie zasugerowalo mi ze cos moglo sie zmienic... tia... no idiotka, idiotka powtarzam od poczatku).
Ale to jest malo istotne... chodzi tylko o to ile wysilku i stresu wlozylam w przygotowanei do czegos na czym mi za szczegolnie juz nie zalezalo (bo ssalo mnie do tego swiata owszem nieokielznanie ale kierunek juz troche inny nastapil).
Ale od jakiegos czasu wychodze z zalozenia, ze musze probowac bo co mi szkodzi... nie mam nic do stracenia prawda?
No.
W sobote oczywiscie na dzwiek budzika pomyslalam sobie... i co ty glupia robisz... zamiast sie wyspac i pojsc do kina to takie sztuki wyczyniasz, no ale honor nie pozwolil sie wycofac wiec popedzilam o poranku na przystanek i zaczelam bardzo rozsadnie od kupienia biletu powrotnego... tak na wszelki wypadek jakbym sie wypstrykala z pieniedzy to zebym miala jak wrocic do domu... (po dzis dzien mam w pamieci sytuacje kiedy szukalam drobnych po wszelkich zakamarkach i prawie, ze na ulicy, bo tuz przed wyjsciem na pociag okazalo sie, ze mi brakuje 2 funtow do biletu na pociag do Manchesteru, a pociag musialam zlapac zeby zdazyc na samolot do domu... jak mowilam z pociagami sie nie kochamy)
W centrum na autobus zdazylam ten wczesny i tez nabylam bilet powrotny z tym ze to wynikalo z ekonomii – wiadomo bylo, ze nie zostane na niedziele w Londynie bo nie ma tej cholernej karty wiec inaczej mi sie zupelnie nie oplaca...
Do Londynu jechalismy dokladnie100 minut czyli tyle ile rozklad glosil...
Na miejscu popelnilam pierwszy blad – nabylam sobie kanapke – bo poranek byl zbyt wczesny na jedzenie sniadania w domu... i zaplacilam za nia w zly sposob – zamiast wydawac funtowe monety pozbylam sie bezmyslnie dwoch polowek i dostalam 40pensow reszty (co wydawalo mi sie dobrym pomyslem bo przeciez powrotny bilet na autobus numer 11 bedzie kosztowal okolo 2.40-2.50...
Nie wiem czemu tak myslalam ale chyba jakas podstepna i zapewne kobieca logika mnie probwalam ogarnac, a jak mi kiedys jeden dawny znajomy powiedzial - kobieca logika ma tyle wspolnego z logika, co strazacka muzyka z muzyka...
Kanapka zostala zjedzona i udalam sie na poszukiwanie przystanku... w zasadzie to wiedzialam gdzie byc powinien bo na wstepie narwalam sie a mapke dworca – niby znam go z poprzednich lat ale jakos nie ufalam swojej pamieci (acha, wtedy mi sie przypomnialo ze jej ufac nie nalezy), ze juz o dysgeorafii nie wspomne...
Zatem przystanek byl gdzies tam blisko i wyszlam na ulice go szukac... i byl. Dokladnie tam gdzie powinien!
... i zdaje sie ze to byl koniec latwych zwyciestw na ten dzien, ale ja tego jeszcze w tym momencie nie wiem...
Co prawda bylo wokol niego jakies zamiesznie – radiwoz tam parkowal i jakas grupa ludzi, ktos mnie zaatakowal pytaniem jak dotrzec gdzies tam.. obruszylam sie nawet wewnetrznie na to, bo czy ja wygladam na lokalnego obywatela??? Jasny gwint... a staram sie przeciez ubierac jakos przyzwoicie, a nie podlug lokalnych kanonow mody wiec powinno byc widac ze ja nietutejsza...
No nic wyznalam, ze nie mam bladego pojecia, napastniczka wyznala, ze ona tez i rozstalysmy sie z przyjaznymi wyrazami twarzy... w tym czasie widzialam jak ucieka mi jeden autobus ale nie zmartwilam sie zanadto bo bylo wczesnie – okolo 10.15 wiec mialam mase czasu...
(a zgodnie z planerem podrozy jaki znalazlam we czwartek na stronach www Victorii potrzebowalam okolo 30 minut na dotarcie do Australia House)
Odkrylam automat biletowy i uwaznie go obczytalam... ale nie mial dla mnie nic ciekawego– ja chcialam powrotny bilet a on sprzedawal tylko dwa rodzaje
  • jednorazowy za 1.50 (ta sama cena co w O wiec pewnie powrotny bedzie kosztowal analogicznie – 2.40 takie zrobilam zalozenie)
  • oraz karte dzienna ceniona na 3.50
Ja potrzebowalam tylko 2 przejazdow wiec nie warto bylo inwestowac 3.50. Skad mi sie ta oszczednosc wziela nie wiem. Slowo daje nie wiem! Moze przez to, ze ta karta jeszcze nie doszla i mialam ograniczone zasoby finansowe, ktore potencjalnie powinny mi starczyc jeszcze na kilka dni. Zacmienie umyslowe ukrylo przede mna ludowa prawde "Chytry dwa razy traci". 
Przyjechal autobus.
Wsiadlam i mowie do kierowcy ze poprosze powrotny do Royal Justice Court bo tam mialam wysiasc zgodnie z mapka wydrukowana z planera...
A on na to, ze musze kupic bilet w automacie na ulicy... to ja odparlam ze w takim razie chetnie kupie u niego pojedynczy i nawet probowalam wcisnac mu pieniadze... nie zareagowal tylko monotonnie powtarzal mantre „kup bilet w automacie, kup bilet w automacie, kup...”
Dotarlo do mnie  koncu, ze nie chce moich pieniedzy... poczulam sie strasznie glupio i wlasciwie upokorzona obrazilam sie smiertelnie, zabralam pieniadze i nadeta wysiadlam...
W tym czasie jakas kobieta kupowala bilet w automacie i wsiadla i patrze, ze on nie odjezdza... hm... moze jednak nie jest podlym rasista (byl to Afro-Brytyjczyk, ze tak powiem opisowo bo nie wiem jak ich okreslac nie obrazajac) ani nawet szowinista i nie musze mu pluc na buty... tylko szybko kupic bilet i wsiadac...
Wiec szybko to uczynilam i wsiadlam... coz za mily kierowca, pomyslalam, poczekal na gapowata mnie. 
Jeszcze pomyslalam, ze najwyrazniej w ostatniej 5cio latce (nadal jestesmy w 2006) te automaty zastapily kupowanie u kierowcow...
Jechalam sobie niemalze turystycznie na gornym pokladzie autobusu, w pierwszym rzedzie... :)
Jakos wszystko prawie mi sie wydawalo znajome, nie zdazylam zrobic zdjecia wartownikowi bo operowalam aparatem z telefonu... nie wzielam aparatu przez to ze na expo obowiazywal zakaz fotografowania – w koncu to jakas tam jednostka dyplomatyczna...
Przykorkowalo nas przy Trafalgar Square wiec jakos utkwilo we mnie mylne wrazenie, ze ogolnie jest tam dosc blisko...
Zapomnialam, ze przed laty nasze maratony na tej wlasnie trasie trwaly okolo 4-5 godzin – kiedy to czekalismy na autobus do Polski.
Na miejscu bylam oczywiscie za wczesnie mimo korka... byla jakas demonstracja albo cos na Trafalgar i przez to spowolniony ruch zapewne...
Przystanek byl zaledwie kilka minut od placu, budynek odnalazlam bez problemow... i zaczelam zabijac czas chodzac wokolo...
Stres nie pozowlil mi pojsc do kafejki poza tym i tak bylam najedzona po tej cholernej kanapce.
(tzn przeklinac zaczelam ja dopiero pozniej ale o tym za chwile).
Przez mysl przechodzil mi maz Pani Dulskiej i jego marsze wokol stolu gdy za kazdym okrazenie budynku mijalam te same widoki. Pozniej przyszla pora na ustawienie sie w kolejke.
Samo Expo mnie przybilo i rozczarowalam sie soba. Nie po raz pierwszy rzecz jasna ani tez ostatni.
Po okolo godzinie pobytu uznalam, ze czas skocnzyc to samo-upokorzenie i udalam sie do wyjscia – mialam 10 kompletow CV ze soba i 9 przywiozlam z powrotem... jedno zostalo ale... no coz... nie wiazalam z nim zadnych nadziei, i jak sie okazalo po jakims miesiacu z hakiem slusznie.
Dostalam za to 2 fajne dlugopisy ale jakos mnie to malo ucieszylo.
Wyszlam i udalam sie na przystanek.
I zaczela sie moja droga przez meke. 
Chociaz na poczatku nic nie zapowiadalo "dramatu".
Nie mialam mianowicie drobnych na bilet – mialam tylko pojedyncze funty oraz 40 pensow...
I mase pojedynczych pensow ale tego juz automat nie przyjmowal...
Pomyslalam spoko, przejde sie kawalek, przewietrze glowe, pogoda ladna, zjem cos i rozmienie funta...
I poszlam... kupilam w pobliskiej piekarni 2 „pastries” (takie wytrawne cosie we francuskim ciescie, niby jak nasze pasteciki tylko z zawartoscia pasztecikom dosc obca bo np z serem zoltym, cebulka i kartofelkiem, albo z marchewka, pasternakiem i ziemniakiem albo tez i z mieskiem ale wtedy bylam pelnowymiarowa wegetarianka wiec mnie nie interesowaly. Teraz mimo ze wegetarianizm ma chwilowo wychodne nadal mnie nie kreca) i jak na zlosc byla promocja wiec 2 kosztowaly rowne 2 funty...
Jedzac szlam do nastepnego przystanku i okazalo sie, ze akurat ten nie ma automatu biletowego. Pomyslalam, ze przeciez to wcale nie jest daleko wiec pojde na piechote - droga byla prosta poki co.
I tak sobie szlam i szlam, az doszlam do Trafalgar Square gdzie istotnie nie bylo szczegolnie daleko. 
Znalazlam tam ksiegarnie, do ktorej wiec wskoczylam radosnie, znalazlam kilka ksiazek, wybrala z zalem tylko jedna, pomacalam mape londynu ale odlozylam ja myslac, ze przeciez nie potrzebuje jej bo znam droge powrotna, najwyzej sobie kupie nastepnym razem.
Musiala obok przelatywac zla godzina jak o myslalam.
Zaplacilam (znowu nie wydali mi nic co by pomoglo kupic bilet ale to sobie uswiadomilam dopiero pozniej)
I poszlam dalej.
Gromady turystow pozbawily mnie rownowagi od razu i moze to oni byli posrednia przyczyna tego co nastapilo, ale nie bede ich obwiniac. W koncu byla to sobota, Londyn i po poludniu wiec szczyt turystyczny.
Oczywiscie w tlumie czesto slyszalam mowe polska... ale to akurat w Londynie nie dziwilo mnie nigdy...
Ruszylam zatem w dalsza droge, i skrecilam w uliczke... ale... po kilkunastu metrach zaczelam miec wrazenei ze to nie ta uliczka... teraz wiem ze to prawdopodobnie byla wlasciwa ulica... ale wtedy poczulam pewnosc, ze to musi byc nastepna...
Wrocilam sie i poszlam w strone nastepnej...
Szlam i szlam i szlam... i jakos nic znajomego nie zwrocilo mojej uwagi...
Zaczelam sie troche niepokoic bo i na mijanych przystanakch nie bylo numeru autobusu ktory znalam...
Ale szlam dalej...
W koncu zmartwiona obcoscia widokow skrecilam losowo w lewo i kontynuowalam marsz ulica rownolegla do poprzedniej z nadzieje ze zobacze cos znajomego...
Jakiez bylo moje wielkie zaskoczenie gdy nagle znalazlam sie na Piccadily Circus!!!
Tego w planach nie bylo.
I wtedy sie troche przestraszylam. 
Bo owszem mialam swiadomsoc, ze Piccadily Circus nie jest bardzo daleko od Victorii ale nie mam bladego pojecia, w ktora strone.
Nigdy tam nie bylam – wiedzialam tylko, ze jest stosunkowo niedaleko.
I wtedy uslyszalam dwoch Polakow, jeden wyjasnial drugiemu dosc nieporadnie, ze „to jest, no wiesz takie miejsce, ze kazdy turysta tu musi trafic...” (taka Mekka turystyczna, dodalam w myslach z lekkim obrzydzeniem, bo nie znosze bywac w miejscach, w ktorych kazdy musi byc...) wtedy ogarnela mnie zlosc na sama siebie... turystka sie w morde i nozem znalazla...
Ech..
Nie wiedzac gdzie isc postanowilam ruszyc w lewo bo nie dawno w lewo wskazywaly drogowskazy na Buckingham Palace... czulam w sobie, ze jakos w tamtym rejonie powinnam sie znalezc i mialam tylko cichutka nadzieje, ze nie brne w przeciwnym kierunku...
(Znajac moje talenty to gubienia sie istnialo realne prawdopodobienstwo, ze dojde tak na piechote za kilka dni do Hastings. Nie powiem na linie zrobiloby mi to doskonale ale nie czulam ognia na mysl o powrocie z tego Hastings na piechote do domu.)
Przeszlam kilkanascie metrow... no moze dwadziescia kilka i zobaczylam kolejna ksiegarnie. Nie baczac na opinie ogolu popedzilam do srodka, znalazlam stoisko z mapkami Londynu i zaczelam jedna z nich studiowac, postanowilam, ze jesli ktos mi zwroci uwage to po prostu kupie te mapke ale jesli nie to jednak nie.
Jakos nie moglam sie w tej mapie polapac ale w koncu znalazlam upragniona Victorie i po kilku minutach rowniez Piccadily. Uznalam, ze ide w dobrym kierunku a przynajmniej nie w przeciwnym i czym predzej oddalilam sie od tej Mekki turystycznej... tfu!
Szlam dalej i w koncu oswiecila mnie mysl: przeciez tu tez sa autobusy!
No bo moze mam juz dosc pieniedzy na bilet?
Stanelam przy najblizszym przystanku  i zaczelam studiowac informacje. Oczywiscie numeru ktory znam nie bylo ale to mnie juz nie dziwilo. Ale przypomnialam sobie, ze przeciez wiem gdzie sie chce znalezc, wiec moge odnalezc przystanek na spisie i znalezc stosowny numer autobusu i nawet przystanek we wlasciwym kierunku.
I...
Tak! Mialam racje! Moze nie dokladnie do stacji autobusowej ale do siostrzanej jej stacji kolejowej jezdzil tedy autobus o numerze 38. Jezdzil z przystanku na ktorym stalam... i wlasnie podjechal... wiec zaczelam goraczkowo dlubac w portfelu szukajac tych 50pensow ktore po tylu zakupach powinny juz sie tam znajdowac, ale niestety nadal mialam tylko 40/45 pensow. 
I te wstretne funty. 
(Te mysl wspominam z rozczuleniem bo nigdy pozniej nie czulam takiego obrzydzenia na widok tych wstretnych funtow w portfelu)
Poddalam sie i ruszylam za autobusem, poki mi nie zniknal w pola widzenia. Szlam jednak dalej, podazajac od przystanku do przystaku i sprawdzajac gdzie dalej mam isc. 
Przeszlo mi nawet przez mysl, ze metoda zwiedzania nadwyraz oryginalna i wlasciwie to calkiem adekwatna do moich ogolnych turystycznych preferencji.
(Ogolnie turystyke od zawsze uprawiam w nieruchawym ruchu - tzn siedzac w lub na jakims srodku transportu i podziwjaiac wszystkie widoki "z drogi", w tym przypadku wprawdzie lazlam na piechote ale skupiona bylam na podazaniu "droga".)
W lekka rozpacz wpadlam po kilku iteracjach przystankowych – robilam sie juz uczciwie zmeczona, bylam przegrzana bo marszowalam dosc energicznie, a dzien nalezal do cieplych - wg tubylcow panowalo tzw Indian Summer, spragniona z objawami lekkiego odwodnienia. No i coraz bardziej bolaly mnie nogi, ciazyla tez torba z papierami z ekspo.
Ale mozliwosc wyrzucenia ich je nie przeszla mi nawet przez mysl, mowilam ze idiotka?
I tak idac znalazlam sie na ulicy Grosvenor Place, ktora prowadzi wzdluz muru wysokiego i przystrojonego na gorze drutami kolczastymi, co z jakichs powodow kojarzylo mi sie z murami wieziennymi. Nie wiem co bylo z  tym murem, pomyslalam, ze mozliwe, ze powinnam sprawdzic w przewodniku (pamietam pozniej sprawdzilam ale nadal nie pamietam co to, a nie chce mi sie sprawdzac znowu), ale wyobrazilam sobie jak siadam pod tym murem i siedze, i siedze, az ktos w koncu zabierze spod muru moje podsychajace zwloki.
Oczywiscie cala te droge pies z kulawa noga nie przeszedl obok mnie ani nawet po drugiej stronie ulicy, co poglebialo uczucie desperacji.
No ale dotaram w koncu do konca tej ulicy, a nawet ciut dalej, bo do dworca kolejowego, co napelnilo mnie wielka ulga. Odbudowalam braki plynow oraz morale i ruszylam na dworzec autobusowy i nie bede sie wyrazac gdzie mialam ogladanie wystaw, zakupy, wysylanie pocztowek i w ogole caly ten Londyn jak juz dotarlam na ten dworzec. 
(Jak kilka lat wczesniej okreslila podobny stan moja przyjaciolka dElvix (tez bedzie wiedziala, ze to ona) "nogi mi w d...(antyglowe (jak dla mnie to slowo to cytat z bodajze Mrozka albo moze Gombrowicza?) wlazly po same kostki")
 Sprostowanie bo To Miron Bialoszewski byl, Wybuch Stanu,
"padają rzędem we cztery, głowy do podłogi, antygłowy wypięte"
Dopadlam autobusu jak wlasnie podjezdzal i na moje szczescie zaraz tez szykowal sie do odjazdu i...
...w O bylam okolo 16.30-16.40 czyli dokladnie wg pierwotnego planu! 
(zdaje sie, ze poczulam nieco rozgoryczonego rozbawienia na mysl, ktore punkty planu udalo mi sie zrealizowac)
W drodze do O moje plany wieczorowo-koncertowe zostaly odwolane wiec na miejscu nie baczac juz na limity finansowe wydalam resztke pieniedzy na zakupienie sterty pocieszycieli w formie zywnosciowej.
Czekalo mnie jeszcze jedno wyzwanie – autobus do domu. Bilet powrotny zmuszal mnie do podrozy ta sama linia co rano, a to bylo przykre bo rano najczesciej lapie numer 1, a jest on pozniej najbardziej oblegany, majac przystanek w samiutkim centrum.
Ale i to mi juz nie bylo straszne po londynskiej przeprawie...
I tyle moze wystarczy :))))

Thursday, 12 March 2015

Jak to wybralam sie pociagiem do Paryza (cz 2)

Jestem w pociagu! Drzwi sie zamknely i zaraz ruszamy. Udalo sie!

Jeszcze nieco oszolomiona usilowalam z rozpedu wejsc do przedzialu jak stoje, ale mnie nieco zastopowalo. Polswiadomie rejestrujac widok zapchaneych torbami i walizkami polek przy wejsciu usilowalam zabrac wszystko do srodka pamietna FAQ pociagowego mowiacego o gornych polkach w przedzialach, niejasno wyobrazajac sobie cos w rodzaju samolotowych, ale najwyrazniej wzrok moj bledny padl na te polki nad fotelami i zaalarmowal to ustrojstwo pod sufitem ze cos jest zle...
Przyjzalam sie juz przytomniej... Nie dosc, ze przejscie jest dosc waskie i musialabym wszystkich walic po nogach i lokciach moja skad innad niewielka walizka, to za Chiny Ludowe nie dalabym rady wepchanc jej na polke... Nie, skad znowu nie byla to mala polka.
Spokojnie pomiescila by wieksza walizke czy torbe niz moja, ale byla na wysokosci jakichs 2.5 metra ( w tym pociagu jeszdza tez samochody wiec wagony sa dosc wysokie na moje oko, nawet jesli bylo to ciut mniej niz 2.5 metra upieram sie ze nadal bardzo wysoko), i na dodatek z racji lokalizacji brzeg jej znajdowal sie w takim miejscu ze nawet jakbym mogla wejsc na siedzenie nic by mi to nie dalo, a ze byla szklana (no niech i by byla z pleksiglasu czy innego tworzywa nie wygladala na zdolna wytrzymac uderzenie 15 kg walizka), jakos nie bylam przekonana ze moge np wrzucic na nia walizke.
Ja wzrostu mam jak sie dobrze wypreze tak ze 161cm. A jak nie to 160.
Czyli nie oszukujmy sie jeszcze ze sztancy "kurdupel".
Oszacowalam odelglosc od siedzenia do polki... dalej ni cholery.
Miejsca miedzy fotelami tyle co kot naplakal.
Plecak moze sobie wbije pod nogi, ale walizke nie ma szans, pomyslalam
Wrocilam desperackim wzrokiem do tych polek przy wejsciu (a pociag juz w ruchu) i owszem, jest nieco luzu na samej gorze. tak na oko gora 20cm jak docisne lezace juz sztuki bagazu do sciany. Patrze badawczo na walizke... No szersza nie ma zmiluj. Tak konkretnie to o jakies 10/12cm szersza jak nic. Nie przesadzam - jestem inzynierem z wyksztalcenia i wymiary ponizej pol metra mam w oku i w palcach - wieksze wymiary juz mi tak dobrze nie ida.
Wyrwalo mi sie sporo mocno niecenzurajnych slow.
Bardzo niecenzuralnych.
Bardzo sporo.
I wpadlam w Furie. Myslac marginalnie "Zrobie to, albo zgine probujac" wzielam potezny zamach zza glowy i wbilam (tryb dokonany) moja walizke w te, za ciasna stanowczo, odrobine luzu. Jak mozna wnioskowac z formy dokonanej czasownika - walizka zostala wpasowana w dziure ku mojej nie wiedziec czemu msciwej satysfakcji.

Po czym zastanowialm dopiero sie coz ja takiego mam w niej i czy moglo sie cos potluc lub pogniesc...
Uznalam ze trudno sie mowi, albo spedze cala podroz w przejsciu siedzac na walice albo przeboleje potencjalne straty.
Bylam tak zdesperowana i sfrustrowana, ze mysl iz moglam komus innemu cos ugniesc w tobolkach, nie przyszla mi kompletnie do glowy... 
Pelna dumy i jeszcze z resztkami adrenaliny krazacymi w krwiobiegu, udalam sie dziarskim krokiem do mojego fotela (od okna) i ujrzalam na nim torbe, kurtke i laptopa a w foteliku obok drobniutka kobitke ktora soba zajmowalam raptem pol fotelika. Zdebialam na moment (myslac jakims ulamkiem umyslu - jaka taka kruszyna moze zajmowac TYLE miejsca??), sprawdzilam numer wagonu i fotela na bilecie, nie, nie pomylka, jestem na wlasciwym miejscu.
W tym samym rzedzie byly jeszcze 2 wolne fotele ale nie odwazylam sie na nie pasc, bo nie wiedzialam czy bede jeszcze gdzies wsiadac ludzie - teoretycznie na wyspie jest jeszcze jedna stacja przed tunelem wiec mialam obawy, ze jeszcze beda sie dosiadac ludzie.
Wystartowalam wiec do drobnej kobitki zeby mnie wpuscila na moje miejsce. Popatrzyla na mnie jak na raroga (nie wiem co to jest ale chyba cos niesympatycznego bo Mama moja uzywala tego okreslenia w podobnym kontekscie), albo jakbym jej ojca/matke pobila, ale widzac ze nie zamieniam sie w kupke popiolu choc sadzac z jej miny powinnam, pozbierala niechatnie swoje klamoty i wpuscila mnie na moje miejsce.
Bylo ciasne.
Bardzo.
Mimo ze ze sztancy "kurdupel" jestem, to ze tak powiem do drobniutkich nie naleze (stad mRufa a nie mRufka nieprawdaz), pogratulowalam sobie w duchu pozbycia sie walizki oraz oceny wysokosci polki, pozalowalam ze nie moge plecaka schowac w siebie, z wielkim wysilkiem wbilam go miedzy noge a sciane pociagu (sprawdziwszy przytomnie czy nie ma tam grzejnika (nie bylo), skulilam sie w sobie aby moje barczyste ramiona nie wystawaly za mocno w strone sasiadki, i pomyslalam ze nigdy wiecej klasa zwykla czuli "z pospólstwem" jezdzic nie bede bo cholernie niewygodnie.
Kobitka obok siadzac, nagla zebrala swoje klamoty spojrzala na mnie niechetnie (owszem bylam zgrzana po tej szarpanianie, ale nie az tak, slowo!!) i powiedziala ze ona sie przesiadzie o tam i pokazala ramieniem puste fotele po drugiej stronie przejscia.
Odparla ugodowo "OK", bo co mialam powiedziec?

dygresyjka
Sprawdzilam co to Raróg - wg mitologii Slowianskiej "demoniczny duch ognia, objawiający się pod postacią drapieżnego ptaka (najczęściej sokoła), ognistego smoka lub ognistego wichru" (zrodlo definicji - Wikipedia) czyli faktycznie nieco niesympatyczny jak sie pojawial z zaskoczenia.
Ta sama wikipedia twierdzi jednakze, iz "W kulturze ludowej raróg przetrwał pod postacią malutkiego demona (potrafiącego zmieścić się w kieszeni), który przynosił ludziom szczęście" wiec juz sama nie wiem, ale Mama moja uzywala powiedzonka z rarogiem do zobrazowania zdumienia/zaskoczenia, wiec chyba w mitologicznym znaczeniu, nie kultury ludowej.
koniec dygresyjki

Korzystajac ze swobody, acz nadal niepewna czy ktos sie jeszcze nie pojawi przesunelam moj plecak w nogi wolnego teraz siedzenie, zdjelam kurtke, powiesilam na dostepnym haczyku, wyjelam ksiazke, "Trucizne" i chyba jakies pozywienie, aczkolwiek tego juz nie pamietam, odetchnelam, usiadlam wygodniej i spojrzalam w okno..., a tam zamiast widokow wyspianych krajobrazow rolniczych albo chocby i nieuzytkowych bo na wyspach zasadniczo lasow w naszym pojeciu brak, zobaczylam... sciane.
Zdebialam. Patrze po innych rzedach, bo moze po prostu okien brak? Nie. Okna sa. Koncza sie za moimi plecami a zaczynaja na nowo za oparciem fotela przede mna. I tak z obu stron.
Melancholijnie pomyslalam, ze przynajmniej nie grozi mi stres tunelowy bo nie bede nawet wiedziala, ze w nim jestem, pogodzilam sie z kolejnym "przypalem losowym" i powrocilam do lektury przerwanej na stacji.
Tunel przelecial jak blyskawica, reszta podrozy w zasadzie tez, Francj przywitala mnie sloneczna pogoda i temperatura w poblizu 20C na plusie, przeszlo mi nawet przez mysl ze wzielam za cieple buty i za malo lekkie ubrania, na co prawie uslyszalam swist zlej godziny przelatujacej nade mna, ale wzielam go za element szumu pociagowego.
Wysiadalam na koncowej stacji, wiec kompletnie nie zawracalam sobie glowy stacjami posrednimi, ani nawet pospiechem przy wysiadaniu, a swiadoma wbitej na sile walizki i wysilkow ktore ktos inny bedzie musial wykonywac zeby wyciagnac pierwsza sztuke bagazu z tej polki, wolalam nawet odczekac i opuscic wagon jako jedna z ostatnich osob unikajac wstretow wlascicieli sasiednich bagazy.
Troche niepokoila mnie mysl jak znajde postoj taksowek nie znajac jednak tego francuskiego, ale nie zamierzalam sie tym gryzc - wszak dworzec ma tylko 3 strony uzywane przez ludzi (sprawdzilam ze nie jest to typ przelotowego dworca) wiec jakos sobie poradze i slusznie, bo TAXI to jednak dosc uniwersalny termin. Biorac pod uwage trudnosci w prozumieniu z taksowkarzem (slusznie), mialam tez przygotowana kartke z adresem Viki napisanym BARDZO wyraznie.
Mialam wprawdzie chec rozejrzec sie po dworcu aby zorientowac sie jak bedzie wygladac podroz powrotna ale jednak na pierwszy plan wysunelo sie dotarcie do domu Viki (ktora zreszta byla w pracy ale doniosla, ze zostawia dla mnie klucze w lokalnej knajpie) i prozaiczna potrzeba fizjologiczna - wychodka na tym dworcu nie umialam zlokalizowac na pierwszy rzut oka wiec zrezygnowalam z tego od razu, uznajac ze przyjade wczesniej i po prostu obszukam wszystko dokladnie. Paryz na pierwszy rzut oka wygladal urokliwie i malowniczo. Temperatura utrzymywala sie na poziomie 2giej dziesiatki na plus i mysl o zakupie lzejszego obuwia zakwitla we mnie natychmiast.
Nie powiem jaki to byl pomysl bo musialabym znowu lzyc sie mianem idiotki, a dzis mi sie nie chce.
Takze na tym znowu chwilowo zakoncze, a ciag dalszy nastapi.

Wednesday, 11 March 2015

Jak to wybralam sie pociagiem do Paryza (cz1)

Pociagi mnie nie lubia. No nie ma co sie oszukiwac, nie lubia mnie i juz. Nawet ze wzajemnoscia. Chociaz podrozowac - czytaj przemieszczac sie na dlugich dystanasach uwielbiam i nie mam szczegolnych wymagan co do srodka transportu, chociaz preferuje taki ktory sama moge kontrolowac, to z pociagami sie nie lubimy. Potezna dygresje o genezie opisze osobno bo to jest temat rzeka prawie.
Otoz w Paryzu zamieszkala jakis czas temu moj Australiska przyjaciolka, z pochodzenia Rosjanka, urodzona i szkolona na Urkainie, ktora poznalam w Polsce "na" projekcie. Kolejny temat rzeka, albo  potezna dygresja...
W skrocie, odkad tamten projekt sie skonczyl widujemy sie rzadko ale z wielka radoscia i ultra intensywnie, niezaleznie czy widzimy sie przez pare godzin, dni czy tygodni.
Dodam tez, ze rozmawiamy w pieknym rusko/angielsko/polskim jezyku i jako cwiczenia jezykowe te spotkania sa do bani ale jako cwiczenia sprawnosci umyslowej i miesni przepony sa bezcenne!!
Ale wracam do tematu. Wybralam sie do Paryza. Pociagiem. Ja. Wszyscy znajomi z niedowierzaniem pytali sie czy mam goraczke, czy aby nie jestem pijana... Sama (to akurat ogolnie nic nadzwyczajnego, ale sama pocigiem?!?). I nie znam francuskiego. Umiem tylko powiedziec je suis mRufa albo nawet je m'appelle mRufa oraz merci i poprosic o chleb (dzieki anegdocie o glodnym Polaku w paryskiej piekarni, ktora opowiedziala mi jakies 30 lat temu Mama), owszem z pieknym akcentem z racji mojej osobistej wady wymowy, ktora z wiekiem sie zlagodzila i nadaje mi podobno nieco amerykanskiego akcentu w moim obecnym zyciu... , choc raz tam nawet bylam w polowie lat 90tych to nie znam Paryza ni w zab, no i z doswiadczenia wiem, ze Francuzi po angielsku umiec umieja, czemu nie, ale najwyrazniej w swiecie sie brzydza...
Po czym okazalo sie ze moj najwiekszy problem nie mial zwiazku z Paryzem ani nawet z jezykiem francuskim (a raczej jego brakiem) tylko z moim wlasny rotargnieniem oraz fartem/klatwa, ale o tym pozniej...
Kupilam sobie via www bilety, sama, chociaz juz jakis czas temu ustalilismy z Andym (kumpel ktorego nie u miem, a moze nie chce sie pozbyc mimo, ze przysparza mi tylez trosk co i rozrywki..., a ostatnio stanowczo wiecej trosk, ale to dygresja nadmierna i nawet nie wiem czy chce eksponowac poziom mojego zidiocenia w tym temacie), ze wszelkie bilety znami je zakupie bedzie mi sprawdzal pod katem terminow i lokalizacji...
Tak owszem byl to blad ale to za chwile, bo jeszcze tam nie pojechalam.
zamiast dygresji
(to moglby byc post-rzeka bo idiotyzmy jakie popelniam sama albo spotykaja mnie za niewinnosc w temacie podrozy i ich planowania moga wypelnic cala serie przewodnikow "Jak znalez sie w niewlasciwym miejscu, o niewlasciwej porze i na dodatek kompletnie bez wysilku" i obejmuje nie tylko wsiadanie do niewlasciwego pociagu, ale nawet do niewlasciwego samolotu - przypuszczam ze sprawdzanie kart pokladowych po raz drugi juz na progu samolotu wprowadzono po moim wtargnieciu do samolotu przez podobno zamkniete drzwi...)
koniec zamiastu.

Takze bilety kupilam mniej wiecej z poltoramiesiecznym wyprzedzeniem... zeby jechac w marcowy czwartek a wracac w najblizszy mu, rownie marcowy wtorek. (A'propos to mowimy zaledwie o ubieglym roku czyli zadne tam zamierzchle dzieje) Przy rezerwacji z zaskoczeniem odkrylam, ze powrotny bilet wychodzi taniej w klasie biznes niz w zwyklej wiec sobie na taki luksus pozwolilam (owszem wydalo mi sie to podejrzane ale nie tak znowu calkiem niemozliwe... a powinno... eh...), myslac ze przyda mi sie wiecej miejsca i wygody bo wracam po poludniu wiec sie zrelaksuje w podrozy przed jej drugim etapem - korkami w drodze ze stacji.
Przytomnie wybralam miejsce przy oknie zeby sobie uprzyjemnic podroz widokami przed i za tunelem, w obie strony oczywiscie.
Stacje tez wybralam taka zeby byla przyjazna dla kierowcow i pozwalal zostawic samochod na tamtejszym parkingu za calkiem rozsadna oplata.
Kilka dni wczesniej wieczorkiem przejechalam sie na stacje, zeby poznac trase i przeszkody na niej (mam mistrzowski magnes do robot drogowych) i rozeznac sie w ukladzie parkingow na miejscu itp, uznalam ze wyjade jednak o godzinke wczesniej niz planowalam zeby miec wiecej czasu na wypadek korkow (trasa wiodla w wiekszosci po nieslawnej obwodnicy Londyn - M25, w czesci poludniowej nazywanej parkingiem, a w czescij polnocnej w owym czasie w 30/40% przechodzacej lifting nawierzchni czyli... tak!! roboty drogowe), no w ogole staralam sie przygotowac na wszelkie ewentualnosci, wiedzac jakie glupoty potrafie sama sobie wyciac... Gydybmz ja wiedziala ze najwieksza juz popelniona... eh, nic to...
Przyszedl oczekiwany czwartek. Az sprawdzilam w kalendarzu czy to aby na pewno czwartek, ale owszem byl. Wyruszylam, spakowana w moja najlepsza choc i najmniejsza walizke (czytaj jedyna ktora jest marki markowej a nie amerykanskim albo i chinskim substytutem), a co niech sobie w tym "paryzewie" nie mysla, ze ja jakis obdartus czy inna abnegatka, z podrecznym plecakiem, prawie tej samej wielkosci, przejeta i zdenerwowana (sprawdzilam czy mam wszystko - paszport, bilet, pieniadze (tych bylo malo ale mialam w planach wymienic lokalna walute na euro na stacji zeby miec na taksowke i pierwsze wydatki w ogolnosci), pelen bak na podroz do i z pociagu, pare butelek z Trucizna (moja "poison of choice" - niezdrowy napoj gazowany ktorym zastepuja nielubiana kawe), bo kto wie czy te Francuzy maja taki wynalazek (mieli), oraz pare awaryjnych zupek i owsianek w torebkach na wypadek jakbym nie miala energii isc od razy na zakupy spozywcze (slusznie). I ruszylam w kierunku stacji kolejowej.
Czesc przejecie i zdenerwowania wynikal z niejasnej sytuacji na miejscu - mialam zatrzymac sie  u Viki, ktora miala "bardzo wygodny apartament", choc maly i (jak dodala dzien przed moim przyjazdem) "bardzo duze wygodne lozko" co sprawilo ze zaczelam szukac w najblizszej okolicy hoteli bo o ile w teorii mozna dzielic z kims lozko bez nadmiernej interakci to z mojej praktyki wynikalo ze z 9 przypadkach na 10 moje sasiedztwo konczy te noc w najlepszy mrazie na podlodze a w najgorszym wbity pomiedzy wlasnych rodzicow dwa pokoje dalej...
 Zakwitla mi tez mysl o kupieniu n miejscu materaca dymanego i pompki i wiozlam wiec oprocz normalnych ciuchow i utensyliow niezbednych na te 5.5 dnia wlasna poduszke, powloczke oraz maly kocyk (mimo marca pogoda byla piekna i ciepla, a ja jakos nie przewidzialam ze z +19C z dnia n dzien zrobi sie +5C gora +10C.... ale to juz zwalam na karb przejecia i ekscytacji (na szczescie na miejscu okazalo sie ze Vika miala tez materac dymany i ten zutylizowalam).
Wyruszylam o godzine wczesniej niz wymagal tego dystans, rozsadek i czas odprawy, swiadoma tych robot drogowych szalejacych na wiekszosci trasy i slynnych korkow na M25... i dojechalam 2 godziny przed zaplanowanym czasem w stanie glebokiego szoku i pretensji do swiata w ogole a do M25 w szczegolnosci - GDZIE, pytam, GDZIE sa korki jak ich potrzebujemy???
Normalnie przemknelam przez te trase ja jakas blyskawica.Szybciej niz podczas rekonensansu wykonanego poznym wieczorem czyli w czasie prawie pustych drog.
Znalazlam sie na stacji, nie dosc ze przed czasem na moj pociag - przed czasem na poprzedni pociag. Prawde powiedziawszy jakbym z parkingu ruszyla szybszym krokiem to zdazylabym nawet na odprawe pociagu jeszcze poprzedniejszego! Majac w perspektywie spedzenie upojnych 3 godzin (no 2 plus moja wlasna odprawa itp) na stacji gdzie jest jedna kawiarnia, pozbawiona konkurencji, zgodnie z przewidywaniami paskudna, zaryzykowalam i kupilam na niej skona z serem - moje ukochane pozywienie, uzupelnilam zapasy przegryzek na podroz i zasiadlam zabic nieco czasu nad tym skonem...
Juz podnoszac talezyk ze skonem nabralam podejrzen, bo jakis dziwnie ciezki byl... samo przekrojenie go stanowila powazny wysilek, chociaz mialam jeszcze szczatki nadziei ze to wynik tepoty noza, ale proba spozycia zakonczyla sie zanim jeszcze sie dobrze zaczela... w obronie bezposredniej smialo mogl zastapic "ceglówke". Otoz odkrylam najwyrazniej jedyna (jak dotad) kawiarnie serwujaca slynne krasnoludzkie skony bojowe (ref. Terry Pratchett "dwarf battle scones")... po tym odkryciu zrozumialam niechec pomiedzy narodami... jak cos takiego zaserwujemy Francuzowi jako pierwszy poczestunek po jego sniadanku z delikatnym croissantem czy inna bagietka, jak nic bedzie czul do nas niechec... Dziwie sie wrecz ze jeszcze nie jestesmy z nimi w stanie wojny!
Reszte czarownych 2 godzin spedzilam na zmiane czytajac ksiazke i kontemplujac potencjalny konflikt zbrojny jaki moglabym wywolac atatkujac kogos tym skonem albo nawet zmuszajac go do zjedzenia go... galopujaca niestrawnosc ze skutkiem smiertelnym jak nic! Oraz zakochujac sie w glosie z "seciruty announcement".
Pogratulowalam sobie w duchu nie podrozowania pociagiem poprzednim bo jechala nim wycieczka francuskich nastolatkow z wycieczki po Wyspie, odkrylam ze mozna dojechac bezposrednio do EuroDisneylandu (tak przynajmniej wygladalo z napisow na tablicach informacyjnych).

Uwaga - dygresja
Tak wiem on sie teraz nazywa Disneyland Paris ale dla mnie po wiek wiekow pozostanie EuroD albowiem tak sie nazywal jak tam bylam w bodajrze '96, po kumotersku z kolezanka, na wycieczce dla rodzin z dziecmi, jako czlonkinie rodziny pracownika - kumoterstwo polegalo na drobnej znizce w kosztach a rodzina do czlonkowania byla tzw przyszywana. Nikt nas szczesliwie nie pytal ktora z nas to dziecko w tym stadle bo roznil na zaledwie rok a moze i nie caly i na dodatek ubieralysmy sie prawie identycznie, ale to juz bylo niezamierzone.
O matko i corko, teraz ze zgroza zauwazam ile dygresji mi sie pcha na usta a rczej na palce... i jakim cudem ja to wszystko pamietam?? no nic... to wyjasnia czem utak trudno zapamietac mi wszystkie niezbedne hasla, piny, adresy i telefony o rocznicach wszelakich nie wspominajac... pamiec stacjonarna sie zapelnia i nie ma indeksowania ;) (zboczenie zawodowe).
koniec dygresji

W tle caly czas niepokoilo mnie czy bede miala problem z peronem i torem bo glupio by bylo dojechac do Londynu..., martwilam sie tez tunelem bo to jednak chwile trwa, a ja jestem znana z braku cieplych uczuc do tuneli wszelakich..., no i stresowalam sie moja osobista psychoza - czyli samym wsiadaniem do pociagow.
Nadszedl czas, otwarto wejscie do poczekalnie - ozebralam moje tobolki, raptem 2 bo wepchnelam moj torebkowy substytut do plecaka i poszlam. W poczekalni popukalam sie w glowe bo okazalo sie ze calkiem zbednie dokonywalam pospiesznej wymiany srodkow platniczych lokalnych na Unijne, placa prowizje w punkcie wymiany, bo w poczekalni tak jak mozna sie bylo spodziewac byl bankomat wyplacajacy w obu walutach.
No nic.
Przynajmniej mi chytrosci zarzucic nie mozna, dala zarobic sieci punktow wymiany. (czytaj - Ty idiotko, nie moglas poczekac??).
W tej samej pcozekalni poziom stresu mi sie podniosl albowiem byly z niej 4 wyjscia. jdno to byl to ktorym weszla wiec odpadlo jako material do pomylki. drugie wstepnie uznalam za wyjscie wlasciwe - i nie mialam racji, ale wtedy tak myslac uznalam ze mam 50% szans wyjscia na wlasciwy peron.
Okazalo sie juz po jakichs 15/20 minutach ze tuejsza obsluga przewiduje takich pacjentow... erm... podroznych, jak ja i otwiera tylko jedne drzwi na raz. Ulzylo mi niewymownie :)
A za wczesnie...
Na peronie sa jak wiadomo zazwyczaj 2 tory, przynajmniej na wiekszych stacjach... Ale to nie byl problem bo poszlam za wszystkim juz teraz osmielona ze nie wsiade do zlego pociagu. Peron byl opisany - tzn na ziemii w stosownych odleglosciach od siebie byly napisane numery wagonow. Ogarnal mnie podziw do precycyjnego zatrzymywania pociagu bo istotnie wejscie do mojego wagonu pojawilo sie przed moim nosem. Wow!
Bylam jedyna wsiadajaca do tego wagonu.
Stoje i patrze w te drzwi baranim wzrokime bo sie nie otwieraja.
Cholera, co jest?
Moze jakas klamka?
Nie ma.
Kurcze.
patrze na lewo, ludzie juz wsiedli.
patrze na prawo... te... a nie jeden ktos jeszcze nie, patrzy na niego uwaznie.. o! on cos naciska...
Patrze na drzwi. Gowno. Nie wsiada i odjada beze mnie!! pomyslalam w panice i to wreszcie mnie otrzezwilo i spojrzalam na drzwi po calosci.. JEST!! ale wysoko. kuzwa jak ja wleze tak wysoko z ta walizka??
Naciskam.
Uff. otworzyly sie i wypuscily z siebie moja zmore - azurowe schodki.
Nie wejde. (to ta osobista psychoza). nie wiejde... nie wiejde... i wtedy w mojej glowie odezwal sie drugi glos, Co t oznaczy nie wejde?? zaraz Cie wepchne! i zueplnie jak opetana, moja reka wyciagnela sie na oslep, trafiaja na stosowny uchwyt i wciagnela mnie razme z plecakime i walizka.
UFF... jestem.


I tu przerwe bo chyba to opowiesc za dluga na jeden post...

Monday, 9 March 2015

Skojarzenia to przestepstwo...

...wiec mozemy tu dac glowe, jakiekolwiek podobienstwo bylo czysto przypadkowe...


to kawalek tekstu piosenki ze starego kukielkowego programu satyrycznego - Polskie Zoo....
A wynika z tego, ze przypomnialo mi sie jak pare lat temu przezylam nieco surrealistyczny moment w cyrku ;)
A przypomnialo mi sie dlatego, ze bylam wczoraj w kinie i byla tam zajawka filmu pt 50 shades of Grey, ktorego to filmu ogladac absolutnie nie zamierzam, bo przeczytalam ksiazke choc nie oszukujmy sie byly to bardzo zmarnowane chwile mojego zycia, ale ze czytalam w Kolchozie (zwanym rownie Lochem - od lokalizacji i skojarzenia z gra Lochy i Smoki (Dungeons & Dragons)) w chwilach wielkiego przestoju to nie czuje sie, az tak podle z ta swiadomoscia.
Uwaga dygresja:
A zaczelo sie tak - ktos cos wspomnial, ktos zazartowal, a to w przelocie w tv tutejszej a to gdzies w rozmowach, ale jakos nie wzbudzilo to mojego zainteresowania bo romansow nie czytuje z zasady.
Zadzwonila do mnie przyjaciolka Smoczynska (oczywiscie nie tak sie nazywa ale jakby co wie, ze to o niej ;) ) i rozmawiamy sobie, o ksiazkach w ogolnosci, o czytnikach w szczegolnosci, bo wlasnie zostalam uszczesliwiona troche na sile takowym, przez pare przyjaciol w ramach prezentu na imieniny, a Smoczynska dostala taki w promocji z telefonem albo inna zaraza...
Smoczynska:
"No i dostalam takie ksiazki od dziewczyn z pracy ale sie boje czytac bo mi mowily, ze bardzo ostre..."
Moi:"ale co to, horror ze ostre?"
S: "Nie... nie wiem... no i juz sie mnie pytaja czy juz czytam..." (czytaj - to co przeczytasz i mi opowiesz?)
Moi: "no to przyslij mi to zobacze co to i powiem Ci czy rzeczywscie takie ostre"

po lekturze pare dni pozniej - nie zartuje, tak trescia jak i objetoscia, ksiazki te nie zajmuja wiecej jak jedno nudne popoludnie na sztuke - 
Moi: " nic szczgolnego prawde mowiac, czytalam ostrzejsze..." (myslac o starych horrorach G. Mastertona i innych, ktore czytywalam jako nastoletnia licealistka, wraz z kolezanka i jej mamusia i nie umialam wyjsc z zadziwienia, ze jej mamusia pozwala jej to czytac, bo ja przed swoja Rodzicielka osobista ukrywalam te niezdrowa fascynacje krwia, przemoca i s.... ekstremalnymi sportami horyzontalnymi...)
Smoczynska "aha. ok. dzieki"

pare dni pozniej:
Smoczynska: "Wiesz, powiedzialam kolezankom co powiedzialas i ze czytalas ostrzejsze, a one do mnie - JAKIE??? ZAPYTAJ SIE JEJ JAKIE??"
koniec dygresji.

Ale wrocmy do cyrku.
I nie mam na mysli pracy tylko taki prawdziwy cyrk z akrobatami, klaunami aczkolwiek bez zwierzatek.
W cyrku bylam z grupka znajomych - usilujac wypozyczyc dziecko przyjaciolki, zwerbowalam niechcacy rowniez ja sama, a tuz przed samym dniem niechcacy zagitowalam zaprzyjaznione malzenstwo Serbow z synem i w ten sposob dzieki moim ciagotom cyrkowym zmusilam 5 osob do towarzyszenia mi ;)
Niewatpliwie cyrk sie bardzo ucieszyl.
I tak sobie siedze - przyjaciolka z synem (6.5 latkiem) po prawicy, zapryzjaznione malzenstwo Serbow i ich syn Stefan (8 lat doklanie bo to jego urodziny akurat byly) po lewicy, a ja jako ten bufor bo mlodszy chlopiec zlapal wstydziocha na widok starszego (acz nizszego wzrostem) chlopca z ktorym jeszcz 3-4 lata temu brykal w tym samym przedszkolu.
Cyrk jak cyrk, do tych ktore pamietam z Polski sie nie umywal, ale nie byl zly, konferansjer wysoki, lysiejacy, nawet mily dla oka, ale glos mial taki ze wymiekalam... (no ma slabosc na punkcie glosow, ostatnio jak prawdzalam nie bylo to karalne!)
No i w ktorejs przerwie miedzy numerami z nienacka wyskoczyl na arene z batem. Ten konferansjer wyskoczyl. I dawaj nim strzelac, na prawo i lewo, a towarzyszacy mu klaun imieniem zdaje sie Clumsy wola do niego, uchlajac sie od szalejocego bata "a ty co myslisz je jestes Mr Grey?"
Ja sie prawie sturlalam ze smiechu na trawe, patrze na boki, a tam 2 amby - ani jedna ani druga moja strona nie zalapaly aluzji...
Powiedzmy ze Serbowie mogli nie bo oni nie czytaja po angielsku dla rozrywki, ale przyjaciolka, bedaca kobieca kobieta tez nic... rozgladam sie nieco bardziej... o cholera jakos prawie nikt na calej widowni sie nie smieje...
I tu poczulam sie glupio... bo z calej widowni wygladalo ze tylko ja jedna okazalam jawne rozbawienie komentarzem...
To co? taka jestem rozpustna i wyuzdana? Ozesz kurteczka... wstyd.
No ale jakos sie opanowalam, nie spadlam z krzeselka ani nie peklam hamujac smiech, a po  wystepach dyskretnie pytam sie przyjaciolki czy tylko ja w calym cyrku mialam skojarzenia (??), a ona do mnie "och, alez skad, ja tez mialam i pewnie inni tez" z powazna mina zreszta, na co ja nieco sie stropilam, ale zanim zdazylam cos odpowiedziec, przyjaciolka kontynuowala "I bardzo sie staralam nic po sobie nie pokazac, bo para malych uszu slucha i mialabym szalenczy problem wytlumaczyc im czemu mamusia tak sie rechotala z konferansjera z batem..." co uspokoilo mnie natychmiast bo faktycznie. O ile ja moge sobie pozwolic na szarganie wlasnej opinii i reputacji to rodzice mniejszego lub wiekszego drobiazgu mialiby nie lada klopot z wyjasnieniem owemu drobiazgowi czemu to bylo takie smieszne jeszcze zanim sie dobrze zaczelo.
Ale to bylo pare lat temu jak sie ksiazka przewijala przez opinie publiczna.
Teraz mamy film. Jako rzeklam - nie wiem co w nim jest a czego nie ma, ale znane mi osoby plci zenskiej poszly na babski wieczor do kina na tenze film i na drugi dzien na FB jedna z nich napisala do drugiej: "Wrocilam do domu, przygryzlam warge i... nic!"

koniec skojarzenia i dygresji.

Wednesday, 4 March 2015

Co ja robie tu?

Jak zaczac. A otoz wcale. Kiedy czytalam jakas ksiazke w ktorej "wanna-be" pisareczka gryzla sie jak zaczac pierwsze zdanie i ktos jej poradzil zeby odrazu przeszla do drugiego (czy moze Byla to Emilka ze swej seri by Lucy M. Montgomery? hm...). Na przestrzeni lat wiele razy sobie to przypominalam i w koncu wzielam sobie do serca, tym bardziej ze zycie me w koncu osiagnelo taki etap gdzie juz nie obowiazala mnie konwencja "wstep, rozwiniecie,zakonczenie".
Przepraszam za brak polski znakow i mazuzenie - nie mam mozliwosci zainstalowania polskich znakow na komputerze ktorego uzywam najczesciej, a brak konsekwencji jest moim zdaniem gorszy...
Przepraszam za literowki i spooneryzmy - tych nie zabraknie, bo mam dysleksje, dysgrafie oraz dysgeografie (ktora niewatpliwie sie tu ujawni jako inspiracja wpisow... wiec wole uprzedzic i przeprosic z gory! :) ) mam tez "dyskalendarie" ale podejrzewam, ze to tylko odnoga mojego roztargnienia, ktore jest wielkie i rozlozyste... Kiedys w jednej z ksiazek Joanny Chmielewskiej, w ktorej wystepowala jej przyjaciolka Alicja (a moze w autobiografii? oj pamiec juz nie ta) wyczytalam, ze wygladalo to tak jakby bylo sobie Wielkie Roztargnienie, a do niego skromnie doczepiona Alicja... otoz ja moze papierosa filtrem nie zapalam, pewnie glownie dlatego ze nie pale, ale nieskromnie bede upierac sie ze jestem w swiatowej moze nie top 10 ale na pewno w top 100 jesli chodzi o roztargnienie.
O matko i interpunkcja! No bede sie starac slowo skauta, ale z doswiadczen wiem, ze czesto udaje mi sie zrobic cos kreatywnego. Moja najdrozsza Mama (nauczycielka, zwana tu czesto RO - Rodzicielka Osobista) kiedys opowiadala mi o takim przypadku, moze osobiscie znanym, a moze tylko z opowiadan, o uczniu ktoremu interpunkcja sie nie przydazala ale rownoczesnie byl bardzo utalentowany w temacie pisanych tresci wiec duzo mu wybaczano, a który zakonczyl jedno z wypracowan duza iloscia przecinkow i kropek i dodal na koncu:
"A teraz wszystkie przecinki i kropki na miejca! Hop!" (no i zaklopotalam sie okrutnie bo pozniej przyszla mysl, ze moze Mama opowiadala mi angdote na temat jakiejs postaci publicznej, a ta moja cholerna, roztargniona skleroza poplatala wspomnienia? Cokolwiek to bylo - nie upieram sie kto tak zrobil, ale na pewno Mama mi o tym mowila :) bo ja sie w ogole rzadko upieram o ile nie mam kamiennej pewnosci, ze mam racje, co wcale nie zdarza sie czesto.)
Moim zdaniem doskonaly pomysl, acz szczesliwie mnie sie interpunkcja czasem zdarza.
Co ciekawe najgorzej prezentuje sie moja ortografia i interpunkcja po polsku.
No dobrze dosc juz tej autoreklamy ;)
Wlasnie, co ja tutaj robie? Otoz szukajac informacji, a raczej potwierdzenia informacji o buraczkach i soku z buraczkow i wplywie obu powyzszych na cisnienie krwi trafilam na pozycje "Diabel tkwi w buraczkach", zakatalogowalam sobie ten tytul do pozniejszego przejrzenia i wrocilam do szukania powodu czemu soku z burakow pic duszkiem nie wolno. Zaspokoiwszy naukowe zainteresowania, wrocilam do tego Diabla i trafilam na to:
Twoj czas sie konczy ptaszyno
Splakalam sie ze smiechu, oparskalam monitor i co gorsza wzbudzilam sensacje bo wokolo siedzieli ludzie, ktorzy juz od dawna uwazaja, ze moja mowa rodzinna to jakies narzecze Klingonskie, szczegolnie jak spotka ich nieszczescie trafienia na mnie w gorszy dzien.
Poczytalam wiecej no i poczytalam komentarze, wpadly mi w oko te bliskie mi, a to z racji poczucia humoru, a to znowu z racji pogladow i skonczywszy z Diablem (tzn po przeczytaniu historycznych wpisow, az do wowczas bierzacego, zaczelam czytac te inne intrygujace - Skorpion w Rosole, ktory zreszta o malo nie wpakowal mnie w klopoty oprawa graficzna bloga, bo tego no..., ten..., tak troche nie bardzo go publicznie moge otwierac. Doszlo nawet do tego, ze zostalam mistrzynia przewijania ekranu o te pare cm w gore zeby, zanim sie strona dobrze zaladuje, logo juz znikalo za horyzontem, to jest, za gore ekranu!
Tak widze tu wlasnie, ze brakuje mi pisania i jak dobrze pojdzie to sie tak rozkrece, ze wszytko bede pisala w tym jednym wpisie! Ciekawe czy jest jakis limit znakow na wpis.
A z tym pisaniem jest tak, ze lepiej mi sie wyslowic recznie niz wokalnie (czytaj gebowo) i pisalam listy oraz pozniej maile odkad te ostatnie zaczely wypierac korespondencje towarzyska pocztowa.
A zaczelam jeszcze w zamierzchlych latach 80tych - no dobra w tej ich drugiej polowie kiedy to usilowalam uprawiac korespondencje z kuzynostwem mieszkajacym na tyle daleko ode mnie, ze widywalismy sie najwyzej 2 razy w roku (przy dobrych ukladach jak mawia moj Fader (taki moj osobisty neologizmy albowiem nie lubie uzywac slowa Ojciec - brzmi tak jakos obcesowo w moim odczuciu, zreszta Matka tez - no a Tato/Tatus to owszem kameralnie ale publicznie, w moim wieku stanowczo zbyt infantylne, jezykiem obcym posluguje sie z koniecznosci czesciej niz ojczystym i przy ktoryms typowym a'la mRufa przejezyczniu padly z ust mych slowa " no i Father powiedzial...." co wywolalo entuzjastyczne przyjecie rozmówców i tak juz zostalo - na zmiane z "Obcy Facet", ktorego geneza to juz osobna historyjka, a ktora za pewne tez tu spisze bo i czemu nie, prawda?)).
(slowo ostrzezenia - dygresje to taka moja "choroba" nieuleczalna acz nie smiertelna)
Wracajac do genezy mojego pisania - z kuzynostwem pisalam z mniejszym lub wiekszym (ale glownie mniejszym) natezeniem przez wiele lat - no tak na oko 12. A w ramach zajec pozalekcyjnych uczeszczalam sobie przez chwile na kolko jezyka rosyjskiego i podjelam pierwsza (nieudana niestetyz) probe poznawania nowych ludzi droga pisemna - swoim bardzo prymitywnym jeszcze rosyjskim sklecilam jakis list i wyslalam go na adres (rosyjskiej dziewczynki w moim wieku, ba radzieckiej wrecz, w owych czasach), przydzielony mi przez prowadzaca kolko. Nie musze dodawac, ze odpowiedzi nie dostalam nigdy, co rozczarowalo mnie na tyle by do dzis to pamietac, ale nie zniechecilo na dlugo do dalszych staran.
Nie na dlugo, bo juz w jakies 10 lat pozniej zachecona przez RO i okolicznosci przyrody - pewna gazetka reklamowo/ogloszeniowa dostepna w kioskach zawierala opcje umieszczenia, za przystepna oplata anonsow w roznych krajach swiata, wiec sprobowalam ponownie.
I chyba wtedy wlasnie zaczela sie moja przygoda ze Swiatem...
I chyba trwa nadal.
Do dzis pamietam jak ide (nieco sploszona, bo byly to moje poczatki samodzielnego podrozowania po Stolycy) ulica Mazowiecka, z moim formularzem i pieniadzem w reku (lat mialam wtedy chyba 19, a moze jeszcze nawet nie, bom Listopadowa dziewczyna, erm... tego... niewiasta), nerwowo rozgladajac sie po numerach budynkow i szyldach w poszukiwaniu wydawnictwa.... Na formularzu mialam zaznaczone: Anglie, USA, Kanade i Nowa Zelandie, nie pamietam czy Australie rowniez, czy jakos ominelam ten kraj oraz opcje "penpals/friends" bo w owych nadal zamierzchlych (acz nieco mniej niz czasy kolka jezyka rosyjskiego) czasach anonse matrymonialne byly wyraznie rozgraniczone od tych takich bardziej neutralnych (zreszta do tego podzialu i jego braku w dzisiejszych czasach jeszcze pewnie wroce bo jest to jeden z powodow rozpoczecia tego pisania.) i tak to sie zaczelo.
Pare lat po w/w poczatku udalo mi sie wystawic nos za prog tego Swiata po raz pierwszy tak na powazniej - nie na oboz studencki do Lido Adriano, prawda, tylko na powazna wymiane studencka na Wyspe, a moja potrzeba pisania byla zaspokajana korespondencja z paroma przyjaciolkami bo telefony byly drogie i nijak nie dalo sie wszystko powiedziec przez minute, a minuta kosztowala tyle co obiad w studenckiej jadlodajni!
Dodam jeszcze (na wypadek jakby ktos to usilowal czytac), ze bede pisala w pierwszej osobie bo tak mi sie najwygodzniej opowiada, chociaz uwielbiam styl narracji w trzeciej osobie Sekretarki Bozeny, a niektore Jej Sytuacje sa mi chwilami bardzo, ale to bardzo bliskie.
(errata, po 2 latach - podobienstwa sa chwilami tak potezne, ze rozwazamy analizy drzewa genealogicznego ;) )
Podlinkowane tu blogi (i jeszcze jeden, ktory na pewno wspomne) sprawily, ze kielkujaca opornie, acz wytrwale, od lat mysl zakielkowala wreszcie pare tygodni temu, o tym, tu (powyzszym wpisem) wlasnie.