Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday, 25 August 2015

Jak to czlowiek sie uczy cale zycie - osiagniecia zywnosciowe odslona trzecia - glownie o rodzynkach


W zasadzie tym razem chodzi o odkrycia zywnosciowe, bo dzis po raz kolejny dopadla mnie irytacja na poziom hipokryzji producentow zywnosciowych. Ja nawet nie mowie o takich subtelnosciach jak ulepszacze, wypelniacze (chociaz moze??), dosladzacze, konserwanty itp.
Tlo:
Otoz NIENAWIDZE rodzynek.
Sa to truchla zmumifikowanych winogron, ktorych tez nie znosze.
Podwojne obrzydlistwo.
Kiedys myslalam, ze lubie rodzynki, bo trudno bylo je dostac i byly reglamentowane w moim domu - wylacznie do ciasta lub jako posypka na rzadko serwowane lody. Nie dziwi zatem, ze moim ciaglym pragnieniem bylo dostac to sliczne pudeleczko cale dla siebie...
Otoz dostawalam kazde, ale jak juz bylo puste, no gora z jedna, wbita scisle w kacik rodzynka.
Pakiety, takich 6 pudeleczek jak foto powyzej przywiozl bowiem Fader dwa razy, ze swoich wojazy swiatowych z okresu swojej 4tej i 5tej mlodosci. Czasy byly jakie byly, wiec wszelkie towary ogolnie niedostepne (czyli prawie wszystkie) sie oszczedzalo zeby starczyly na jak najdluzej i jeszcze troche.
Caly czas myslalam zatem, ze uwielbiam rodzynki.
Nic nie dawal mi do myslenia fakt, ze od zawsze wydlubywalam je z sernikow i porzucalam jak takie zajecze bobki na talerzyku, bo jakos sama siebie przekonywalam, ze to dlatego, ze sa w serniku, nasiakniete wtornie itp.
No i przyszla chwila prawdy.
Na Wyspie juz zyjac odkrylam, ze te wymarzone reglamentowane czerwone kartoniki z dobrocia w srodku sa dostepne ile chciac i w roznych rozmiarach w kazdym supermarkecie. No to kupilam raz i drugi. Nadal jakos nie bylo, ze moglam pozrec zawartosc cala sama bo dodawalam je zwykle do ciast piecznych na wynos.
Ale przyszla chwila kiedy mialam takie pudeleczko w Kolchozie, pozno bylo, glod sciskal, a ja kiblowalam po godzinach.
Zrobilam sobie luksus - goraca czekolade z saszetki i zby podniesc wartosc odzywcza tego luksusu dosypalam troche rodzynek. Cale pudeleczko prawde mowiac, ale one niewielkie wiec nie byla to jakas oszalamiajaca ilosc- ot niepelna garsc. Po pierwszych paru ziarenkach poczulam, ze chyba mi troche niedobrze, a po kolejnych kilku rodzynkach, czyli w polowie rozpusty uswiadomilam sobie, ze one mi po prostu nie smakuja... ani te z kubeczka o smaku czekolady, ani nawet takie suche i zapite ta goraca czekolada, wrecz powiem ze mnie od nich odrzuca.
I tak oto mit calego zycia zostal obalony w jednej chwili.
Nie cierpie rodzynek.
I malo brakowalo, a obrzydzilabym sobie goraca czekolade, a bardzo ale to bardzo rzadko po nia siegam bo to takie oszustwo troche, ale lubie ja od wielkiego dzwonu wypic.

Nie lubie i nie jadam brzoskwin. Ani Moreli (takze suchych). Ani nawet nektarynek. Nektarynki lubie nawet, ale pod wplywem osobistej Rodzicielki, ktora uwazala je za jakies manipulowane genetycznie mutanty (pewnie slusznie) bylam zniechecana do nich aktywnie. I dosc skutecznie co widac obecnie. Sliwek tez nie bo pewna sliwka wpedzila mnie kiedys w tak zly stan, ze przyjezdzalo pogotowie i robilo mi zastrzyki z hydrokortyzonu. Ale dosc o tym. Ogolnie ze sliwek to jadam tylko takie suszone dobrze obtoczone czekolada. Moze byc bezcukrowa.
No mowilam Fussytarian (czyli ze grymasnica).
Lubie natomiast rozmaite musli, granole itp, a takze produkty pochodne.

-----------------------------------------------
Odkrycie 1:
Kupuje granole z otrebow owsianych. Bo musze otreby zrec ale same z siebie slabo mi na sucho ida, wiec je urozmaicam. Mamy taka marke ktora ma kilka produktow z minimalnym dodatkiem cukru czy innego miodu - bardzo malo slodkie co mnie po nich zgaga nie piecze (chyba ze przegne z mlekiem).
Ale ile mozna zrec ten sam oatbran nut crunch, tak?
No to probuje czasem jakis inny produkt dla urozmaicenia.
Maja takie: Rodzynkowy - jawnie i otwarcie wiec nie biore.
Berry - czyli dla mnie to jest z roznymi suszonymi jagodkami i malinkami, moze pozyeczka sie trafi, ale nie, (Uwaga pokazuje moje prawdziwe Oblicze) Qrwa, garsc rodzynek na 3 garscie towaru. Czy ktos mi wyjasni od kiedy rodzynki naleza do grupy Berry (np wg definicji owocow o nazwie konczacej sie na -berry?). Takze Berry zle.
No to se kupilam tropikalne. No niby ok, troszku kokosa uber suchego, jakies tam suszone mamlygi egoztycznie... i znowu garscie tych pier...niczonych rodzynek.
Kupuje jakies tam batoniki musli - nie ze czesto, ot raz na rok, moze 2 razy, na podroz jakas czyli zelazna racje zywnosciowa do samochodu.
Zawsze pilnuje zeby byly jakies takie orzechowe, ale czasem czlowiek (czytaj: mRufa) by cos innego zakosztowal.
To szukam pieczolowicie, na drogich polkach, zurawinowe, malinowe, te berry nieszczesne, jagoda... Otwieram i czasem juz na oko widze ze mam na stanie jedna zurawinke i 10 pierdzielonych rodzynek.
Ot dzis wlasnie mialam taki przypadek - batonik ma napisane jak wol ze maliny i zurawina... i co?
I Gowno. Same rodzynki. Owszem pachnialy malinowo. I tyle.
A czy to tak boli uczciwie napisac ze bedzie:
Rozynkowo-Zurawinowy, Rodzynkowo-Tropikaly, Rodzynkowo berry??
Na prawde az taki poziom oszustwa i hipokryzji jest potrzebny??

-----------------------------------------------
Odkrycie 2 prehistoryczne.
Jeszcze nie wiedzialam, ze nienawidze rodzynek ale juz widzialam, ze wydlubuje te zajecze bobki z ciast. Poczatek 21 wieku. Krynica Morska. Wakacje z dElvix.
Bedac w Trojmiescie u dElvixowej cioci wybralysmy sie na wycieczke troche sladami Chmielewskiej, ktora obie czytywalysmy z rownym upodobaniem, acz zdaje sie ze ja nieco szybciej ;), a troche ot tak po prostu bo nas opony swedzialy. Mózgowe tez.
No i ogolnie byl to dzien bardzo udany.
Pogoda ladna.
Zdaje sie, ze udalo sie kupic dla mnie mrowke z bursztynu (broszke chyba?).
No i udalysmy sie do jakiegos baru na popas.
Nie byl to jeszcze okres pelnego sezonu albo moze byl to koniec sezonu po slabym lecie, w kazdym razie nie bylo duzego wyboru lokali.
Udalysmy sie w efekcie do czegos co zywo przypominalo bar z filmu Mis wystrojem, aczkolwiek menu bylo nawet dosc atrakcyjne - na tyle ze i wegetarianka i niewegetarianka mogly sie pozywic, czyli nie sama smazona ryba.
Nie pamietam co zamowila dElvix, wiem ze ja zamowilam pierogi ruskie.
W kolejce stalo ladne kilka osob i zamawialo tez te pierogi.
dElvix swoja potrawe dostala, poczekala chwile ale zgodzila sie ze nie ma sensu czekac i prawie juz zjadla, a moich pierogow sladu nie ma.
Osoby ktore zamawialy pierogi przed i za mna tez juz palaszuja z parujacych talerzy, a ja czekam jak ten gwizdek.
dElvix w koncu wykopala mnie energicznie zebym zlozyla reklamacje, bo zaplacone a zrec nie ma co, wiec poszlam.
Wyluszczylam swoj problem, wywolalo to duze zdziwienie, ale moj kwitek byl dowodem nie do pobicia.
Gdzies tam mi sie obilo o uszy, ze pierogi ruskie nalezy skreslic z tablicy bo to juz koniec na dzis... Ucieszylam sie nawet, ze chociaz zostala ta moja porcja.
Po kolejnych 20 minutach dostalam parujacy talerz pierogow.
Polanych podsmazona cebulka...
Ze skwarkami!
Poczulam sie tym rozweselona i nieco pocieszona, bo po pierwsze jak za dlugo nie spotyka mnie nic glupiego czuje sie mocno wytracona z rownowagi i jeszcze mocniej zaniepokojona, a po drugie istniala szansa, ze w srodku w tych pierogach ruskich juz skwarek nie bedzie - w owych czasach zazwyczaj jak byly w srodku to nie na wierzchu itp.
Biore sie zatem dziarsko za moje pierogi (zaczynajac od obmiecenia kazdego ze skwarek), pierwszy, no, no... chyba warto bylo poczekac... bardzo dobre... drugi... tak, stanowczo warto bylo poczekac... dElvix prawie mi na zeby patrzy, wyczekujac jak sep bez mala, czy bedzie ta skwarka czy jednak nie (bo znala juz dosc dobrze mojego farta)... trzeci... mm..?!?
CO??
z serem...
na slodko... i w tych skwarkach z cebula.
dElvix poczula sie ustatysfkacjonowana na tyle, ze juz sie nie czepiala reszty pierowgow, a nieslusznie bo w ogolnym rozliczeniu nie dosc, ze te wyczekane cholerne pierogi okazaly sie byc w 1/3 z serem na slodko...
To jeszcze ten ostatni mial w sobie co?
TAK!!!
Cholerna rodzynke!! i te skwarki zcebulka...

-----------------------------------------------
A skoro juz tak tu pisze to doloze jeszcze ku pamieci o takie, wprawdzie nie o rodzynkach ale niewatpliwie dla mnie bylo to odkrycie.
Odkrycie 3:
Opisalam to juz w komentarzu u Sekretarki Bozeny (o tu) ale uznalam pozniej, ze chce miec to tez dla siebie i u siebie, wiec Bozenke uprasza sie o pominiecie tego fragmentu chyba, ze bardzo chce czytac go ponownie ;)
Historyjka jest z 2014 roku - czekalam wlasnie u M&Msow na dostawe przesylki, a zostala ze mna Emu, dziecko M&Msow, wtedy jeszcze nie przedszkolne, siedzimy, ja czekam, Emu sie bawi. Czasem z moim udzialem.
Nagle dziecko biegnie do kuchni i wola mnie.
Ide, a ona pokazuje na jakies dziwne male berety i oznajmia, ze ona by takie o chciala.
Niewatpliwie jadalne skoro w kuchni, mysle i niewatpliwie owoce bo w bliskim towarzystwie jablek i bananow, mysle.
Ale matko jedyno kochano, co to jest?? I jak to sie je?
Pytam sie Emu "A jadlas juz takie?", "Tak" odpowiada dziecko.
Hm... ale JAK to sie je??
Pytam Emu "A co to jest?" a one ze " to takie &*&dzki".
Cholera, mysle, glupio sie dopytywac bo jak nie dorozumialam za pierwszym razem, to z doswiadczenia wiem ze powtorki nie pomoga. Chyba fidzki czyli, ze figi, czyli juz wiem jak to sie je. Biore jeden berecik i usiluje go rozlupac tak ja mnie kolega przebrzydluch (z malej litery bo popadniety wciaz w potezna nielaske) nauczyl rozlupywac figi...
Jakiez bylo moje zaskoczenie gdy w srodku tej beretowatej figi, ktora okazala sie biala a nie brunatno bordowa w srodku (WTF?? mysle) zobaczylam, PESTKE. Jedna.
Zaskoczona mowie do Emu - "Patrz, ona ma pestke!", a Emu (3 lata i jakies 4 miesiace wtedy) odpowiada z nagana "Tak. Wszystkie owocki maja pesteczki, nie wiesz ciociu?" ZDEBIALAM.
Przynalam oczywiscie dziecku racje, tylko ze ja sie nastawilam, ze to jest figa, a figa ma pestek miliony malutkich i sie je pozera.
Troche niepewnie pytam dziecka "obrac Ci ja ze skorki?"
 Dziecko potwierdzilo wiec skorzystalam z okazji i przy obieraniu odkroilam maly kasek i sprobowalam, bo pomyslalam, ze skoro zle zrozumialam slowa " to takie &*&dzki" i to jednak figa nie jest, musze koniecznie sprawdzic co to, a nie bede pozeralam drugiego bereta, bo moze to drogie i tylko dla dziecka kupuja.
Hm smakuje jak cos pomiedzy nektarynka a jablkiem.
Dziecko zjadlo owoc ze smakiem, przyjechal &M, czyli maz M (dawniej narzeczony) zwolnil mnie z posterunku (przesylka dotarla), a ja wrocilam do Kolchozu i przy okazji pytam M, co to sa te dziwne male berety - "brzoskwinie" uslyszlam w odpowiedzi... (FacePalm moment) " to takie &*&dzki" oznaczalo "To takie piczki" (dziecko miesza jezyki i spolszczylo liczbe mnoga od peach). Ciotka poczula sie wyedukowana.
Kurtyna.
PS. one nie byly tak mechate jak regularne "peachki", tekstura nawet mi do tych figow pasowaly.
Oraz owszem widze, ze to PS jest mocno dwuznaczne - piczki, figi i mechate... ale nie o innuendo tu szlo tylko o mroki sredniowiecza jakie otaczaja moja znajomosc oferty owocowej ;)

-----------------------------------------------
I teraz niech mi ktos sprobuje wmowic, ze to nie jest spisek?? Edukacyjny moze. Chwilami. Ale spisek.
Podstepnego naklaniania mnie do spozycia produktow ktorych nie cierpie!

Friday, 14 August 2015

Jak to mRufa na Antypodach pichcila czyli: zywnosciowe osiagniecia odslona druga...


No tak to juz jest ze ta moja pamiecia ze jak zaczne wspominac to ida seria, takze tym razem bez chronologii, ale scisle tematycznie.
Takze poskaczemy troche w czasie ale przestrzennie zapraszam na jeden DUZY skok Kangurzy - do "DogóryNongamiLandii". Czyli na Antypody.
Nie wszystkie kuchenne moje wybryki sa warte uwiecznienia, ale moje wypieki czesto daja nieoczekiwane efekty - muffiny mutanty, czekoladowe muffiny mulaty i tym podobne.
-------------------------------------------------
Opisywalam jakis czas temu miske z wywarem brokulowym wykonujaca salto mortale, i przypomniala mi sie jak podczas mojej pierwszej wyprawy na Antypody, w roku 2005, zostalam poproszona przez mlode dziewcze, lat 10/11 o nakarmienie jej - nie odreczne tylko w sensie przygotowania jakiegos posilku. Dziewcze mialo potrzebe posilku cieplego, Mac jego (dziewczecia) spala, byla albowiem pracowala z tych Antypodow dla projektu w Polsce (to byly czasy mojej pracy "Na Zakladzie", gdzie wczesniej wspolpracowalam z Macia owej dziewieczki, a teraz juz tylko sie przyjaznimy), i pracowala wiekszosc nocy po czym odsypiala to w ciagu dnia, zazwyczaj w godzinach gdy corka byla w szkole. Mozliwe, ze byla to sobota, wiec dziewcze bylo w domu, a mozliwe ze po prostu uskarzajac sie na jakas dolegliwosc w tym domu zostala, a mozliwe tez ze ktos inny ja z te jszkoly przywiozl (zdarzalo sie). W kazdym razie do dyspozycji glodnego dziewczecia bylam ja (w sensie obslugi, nie pozywienia). Gdyby nie pragnienie cieplego posilku to bym jej po prostu zrobila kanapke a'la mRufa przy uzyciu wrapa albo jagodowego bajgla, ktore na antypodach jadalam zachlannie, jako ze nigdzie wiecej nie spotykam takowych.
Ale mialo byc "gotowane" i najlepiej szybko. No to zapytalam co by chciala.
Odparla ze "moze byc o to spagetti with meatballs" i wskazala na puszke z gotowcem.
Ja nie cerber i nie pilnuje takich rzeczy jak balance blonnikowo/weglowodanowy u 10letnich dziewczynek ktore widze raz na 2/3 lata, wiec sie zgodzilam. Szczesliwie byla to puszka z otwieradelkiem, bo nie znalazlam na poczekaniu otwieracza, chociaz umiem otwierac puszki przy pomocy noza, tylko noz pozniej nie zawsze nadaje sie do czegokolwiek oprocz smietnika. Wytrzasnelam chlupoczaca nieco zawartosc puszki do miski. Do sporej miski nawet, albowiem zamierzalam przykryc calosc srednim talerzem i caly naboj wbic do mikrofali, zeby sie mi nie wychlupalo podczas podgrzewania. Miska byla dosc pelna. "Troche duza ta porcja" zatroskalam sie marginalnie, "za duza porcja dla mnie, a co dopiero mlodej dzieweczki" pomyslalam. Ale jak mowie nie jestem cerber. Uznalam, ze dziecko zje ile zje, a reszte zostawi. Przyjrzalam sie tylko badawczo puszce i dostrzeglam ze istonie jest to nieco wieksza objetosc niz w standardowych puszkach, ale nie bylo napisane "Family size" wiec przestalam sie tym zajmowac.
Wstawilam zatem caly naboj do mikrofali, podgrzalam, przemieszalam, podgrzalam jeszcze troche. Gotowe. I zeby nie bylo - wiem doskonale ze talerz i mseczki z goraco zawartoscia z mikrofali wyjmowane sa gorace. Nawet bardzo Moje bylo na dodatek przykryte talerzem dla unikniecia chlapania a zatem wypelnione goraca para. Wyjelam przy pomocy scierki najpierw talerz z wierzchu, para sie uwolnila bez szkody dla mnie, po czym ujelam via ta sama scierka boki miseczki i wyciagam ja na zewnatrz.
Dodam na swoj usprawiedliwienie, ze byla to czynnosc nieco akrobatyczna sama w sobie bo kuchenka znajowala sie pod blatem i przy scianie, w takim ukladzie ze drzwiczki otwieraly sie OD sciany.
Cos tam stalo w dosc bliskiej odleglosci, mozliwe ze kosz na smieci.
W kazdy mrazie wyciagam.
Idzie mi niezle, micha jest na wysokosci blatu juz prawie, az tu nagle z jakiegos powodu - czy to scierka zaczepila o kant drzwiczek mikrofali czy moze dotknelam goracej miski bez izolacji, dosc ze drgnelam.
Drgnelam tak niefortunnie, ze miska z potrawa wykonala piruet, istne salto mortale, i byloby bo po buraczkach,  tzn po spagetti, bo ja swoim tradycyjnym sposobem zamarlam wpatrzona w akrobacje i tylko pomyslalam sobie "no i pozalowalam dzieciakowi zarcia".
Ale z racji ciasnoty lokalizacyjnej, miska w swym piruecie zaczela zaczepiac o rozne brzegi co spowolnilo lot i wylewanie zawartosci na tyle, ze widzac iz sprawa nie jest przegrana odblokowalam konczyny w koncu i chyba sila woli albo czystym przypadkiem zlapalam te miche i docisnelam ja jakos dziwnie do scierki zanim cala potrawa z niej wyskoczyla. Straty wyniosly nieco wiecej niz 1/3 potrawy. Zlapalam zatem te zaraze i w tym momencie opuscilo mnie napiecie, dotarlo do mnie iz moja obawa, ze to za duzo jedzenia na raz przestala miec racje bytu i zaczelam ryczec ze smiechu jak ranny tur.
Na te dzwieki dziewcze przybieglo do kuchni nader zaciekawione.
I wez tu wytlumacz Australijsko/Ruskiej dziewczynce, glodnej na dodatek czemu rzysz jak mloda krowa nad jej czesciowo rozlanym obiadem! Zaczelam sie smiac jeszcze bardziej i istniala szansa ze pekne z tego smiechu.
Ale jakos wyjasnilam co sie stalo i czemu tak sie smieje szalenczo i dziewcze doceniwszy komizm sytuacji dolaczylo do salwy smiechu. Po czym zasiadlo do posilku i istotnie uratowane prawei 2/3 porcji okazaly sie calkiem wystarczajce. A ja w tym czasie mylam podloge przy mikrofali, gore mikrofali i drzwiczki mini zmywarki ktora stala pod mikrofala. Sciany nie zachlapalam chyba tylko przez niedopatrzenie. A pozniej odmaczalam scierke... i tak minelo mi popoludnie na urlopie na Antypodach...
-------------------------------------------------
W czasie tego samego urlopu upieklam tez ciasto marchewkowe. Ciasto marchewkowe bylo wtedy moja specjalnoscia tak jak obecnie ciasto migdalowo malinowe. Wychodzilo w kazdej sytuacji. z dowolnymi modyfikacjalmi. Robilam je jak mozna sie domyslic wg zmodyfikownych proporcji, bo w przepisie marchewki kaza dodac tyle co kot naplakal i zupelnie mnie to nie satysfakcjonowalo. A ja dodaje ich tyle ile mi sie zapragnie. Do dyspozycji mialam wielofunkcyjny robot kuchenny, ktory najpierw mi te marchew starl, a pozniej byl gotow ja mieszac z reszta skladnikow. Czego nie przewidzialam to ze tarka z tego robota na antypodach bedzie duzo grubsze wiory produkowac niz moje domowe tarki, reczne i te dostepne mi czasem mechaniczne. Przezylam wtedy pierwsza chwile rozpaczy bo okazalo sie ze tarta marchew zabarwila trwale rozne plastykowe elementy z tego robota i nie bylam w stanie ich domyc chocby nie wiem co... Tarlam, pocieralam prawei bylam gotowa nozem skrobac i nic. Troche mi to popsulo humor, ale skoro rozgrzebalam sprawe trzeba dokonczyc. Przeliczylam tylko posiadne fundusze i uznalam ze zamiast kupic sobie prezent urodzinowy odkupie robota kuchennego (spedzalam tam bowiem moje okragle urodziny miedzy innymi).
Zaczelam zatem mieszac. Razem z reszta skladnikow wiory marchwiowe stworzyly mase o konsystencji zaprawy murarskiej. Ale pamietajac  mozliwosci naszego domowego robota kuchennego i zapominajac ze domowy robot mial zaplecze w postaci Fadera ktory w owych czasach (umiarkowanej automatyzacji) umial naprawic kazdy sprzet mechaniczny i elektormechaniczny, wcale sie tym nie przejelam i po prostu kazal mu (temu robotu) miksowac. Sprobowal owszem. Rozmieszal wszystko po czym jak dosypalam rodzynek i usilowalam go naklonic do zmieszania tychze z masa oglosil strajk.
Okupacyjny.
Okupowal bowiem srodek michy z zaprawa murarska przysypana lekko rodzynkami.
W pierwszej chwili pommyslalam, ze to tylko od przegrzania i jak nieco ostygnie to bedzie ok. Mozliwe, ze w chwili rozpaczy zadzwonilam do Fadera ktory bedac lojalnym Faderem uspokoil mnie ze na pewno po ostudzeniu zadziala, a moze nie tak dawno (bo raptem kilka lat wczesniej) zakonczone zajecia z eletkrotechniki napelnily mnie taka nadzieja.
Dosc ze zakonczylam mieszanie rodzynek juz recznie, w sensie ze lycha, wywalilam zaprawe do foremki aluminiowej bo jak sie okazalo w domu nie bylo foremek do pieczenia i gospodyni pobiegla do sklepu i nabyla kilka foremek jednorazowych po czym zostawila mnie z moim szalenstwem i zawiozla corke na tenisa.  I wstawilam ciasto do piekarnika. 
Podjelam kolejna probe domycia marchewkowych plastikow, nic nie wskoralam, umylam zatem reszte i uznalam ze przetestuje czy robot po wysuszeniu zadziala.
Okazalo sie ze: a) marchewkowe plastiki gospodyni doczyscilam bez wysilku uzywajac jakiegos specjalnego plynu - normalnie jak w reklamach zadzialal, a silnik sie zatarl i znowu martwilam sie byle gownem podczas gdy prawdziwy problem potraktowalam lekcewazaco.
Pocieszala mnie tylko mysl, ze juz i tak postanowilam odkupic jej tego robota. W efekcie odkupilam jej mikser reczny ale dopiero 2 lata pocniej przy kolejnej wizycie, bo przekonala mnie wtedy, ze na pewno da sie naprawic, oraz ze dostala go w promocji za darmo przy zakupie lodowki czy czego innego i w ogole go nie uzywa.
Odkupilam go jednak polowicznie - w formie tego miksera recznego - bo 2 lata pozniej przy kolejnej wizycie okazalo sie ze ten stary stoi u nich w nowym domu i przy mnie dopiero pojechal do magika od napraw i okazalo sie ze to taki "jednorazowy" nienaprawialny modul sie zatarl... Pozalowalam z calej sily, ze nie ma ze mna Fadera, ktory obalilby mit "nienaprawilanosci" jak to tylko on potrafii.
(na przykla jakies 4 lata po ciescie marchewkowym np uruchomil i do dzis uzywa rozdrabniacza, ktory byl sie poprzedniemu wlascicielowi zatarl i serwis uznal to za nienaprawialne. Wlasciciel nie chcial naprawionego rozdrabniacza z powrotem bo ktos mu kupil nowy w miedzyczasie, ale naprawy Faderowe zasluguja na osobny wpis)
-------------------------------------------------
Idac za ciosem, owe 2 lata po pierwszej wyprawie na Antypody pojechalam ponownie.
Przyjaciolka mieszkala juz w nowym miejscu, z nowa kuchnia, nowym mazem, a corka juz w trudnym wieku buntu wczesnonastoletniego przebywala ze swoim ojcem, czyli poprzednim mezem przyjaciolki, a ja postanowilam w ramach wdziecznosci za goscine upiec im ciasto. Czekoladowe. Ja nie cierpie ciast czekoladowych.
No po prostu nie jadam i tyle.
Czasem zlapie sie na kasek brownie ale to nie ciasto.
To czekolada ktora udaje ze jest ciastem.
Maz numer 2 przyjaciolki lubi slodycze.
W tym czekolade.
A juz ciemna najbardziej.
No to wzielam sie za produkcje. Po pierwsze poszlam do sklepu i kupilam ten mikser, no bo kurde ten popsuty tylko mieli i co ciekawsze nadal nie sprawdzili czy da sie go naprawic (dopiero jak juz wykonalam to ciasto to pojechali). Zaswitalo mi ze mozliwe ze po prostu nie potrzebuja robota kuchennego i kupilam to co moim zdaniem uzywa sie najczesciej czyli wlasnie mikser reczny.
Zaczelam kroic maslo i cos mnie tknelo - okazalo sie byc to maslo slone.
Maslo slone bardzo lubie, ale do ciasta raczej uzywam tego nieslonego. Niby mozna ze slonym, a do niektorych ciast nawet wskazane, ale nie ze mna te numery. Poszlam do sklepu ponownie, tym razem spozywczego i kupilam maslo niesolone i przy okazji ciemna czekolade do pieczenia bo mialam uzyc zwyklej deserowej, a to nie to samo. Jakos nic mi nie dalo do myslenia, ze ciagle napotykam przeszkody i braki i moze wypadalo by zrezygnowac z tej produkcji i kontynuowalam produkcje.
(Sklepy calkiem niedaleko prawde mowiac, pewnie z 10 minut pieszo gora, gdyby bylo po plaskim terenie, ale bylo pod gore. Stroma. Do sklepow docieralam zasapana, i swiszczaca jak stara lokomotywa bo australijska wiosna ciepla bywa jak Europejskie lato i nieco tropikalna miejscami, a dla astmatyka to nienajlepsza kombinacja. A pozniej z torbami hamowany galop w dol na zbity pysk, ale jakos sie nie wypierniczylam)
Upieklam i jako, ze nieznany piekarnik to wyszlo mi troche za suche. Ale pomyslalam, ze albo przekroje i przesmaruje jakas masa albo przynajmniej polewa poleje.
Co oznaczalo  ze musze isc znowu do sklepu. Ale zanim do tego sklepu poszlam, wyjelam wystudzone ciasto z formy (formy albo juz w tym domu mieli, albo ja kupilam do tego ciasta). Przy tym procesie okruszki jakies sie mi na wierzchu zrobily. Postanowilam sie ich pozbyc i wzielam ciasto miedy dlonie i obrocilam do gory nogami. I tu mnie diabel podkusil chyba, bo lekko potrzasnelam rekami.
Na to ujawnila sie nadmierna suchosc ciasta - w reku zostam mi srodek gory zwezajacy sie w nierowny stozek.
Reszta ciasta w paru kawalkach znalazla sie na desce nad ktora trzymalam ciasto, a jeden niewielki kawalek chyba nawet na podloge polecial, ku radosci lokalnego psa.
Jak to mam w zwyczaju zamarlam.
Odstalam tak chwile klnac w myslach, a moze i polglosem, jak szewc.
Uruchomilam konczyny i juz mialam wyrzucic cala te ruine do smieci, gdy dotarlo do mnie, ze oprocz kawalka brakujacego (psia podloga) reszta jest w 3 czy 4 stabilnych porcjach.
Zlozylam ta kawalki jak puzle w calosc (z brakujacym niewielkim kaskiem z brzega) i nawet zaswitala mi mysl zeby pobiec jednak po te polewe i uzyc jej jako spoiwa. Wrocil juz jednak maz przyjaciolki, wiec tylko mu opowiedzialam co sie stalo, pokazalam budowe ciasta, bo na oko nie sposob bylo powiedziec, ze jest skladane. Rozbawilam go setnie, ale z jakiegos powodu nie chcial nawet sprobowac mimo zapewnien ze wszystko dzialo sie na desce kuchennej - nawet przez chwile pomyslalam  ze moze prze to, ze niekoszerne albo co - nie wiem na czym polega koszernosc produktow pieczonych, ale pozniej uswiadomilam sobie, ze przeciez je co mu zona zrobi, a ona nie gotuje koszernie. Takze nie wiem czemu nie chcial nawet skosztowac - pozniej powiedziano mi, ze chcial jechac do matki swojej na obiad i czekal tylko na powrot zony zeby jej zameldowac.
Ciasto poszlo jakos, mimo nadmiernej suchosci i dziwnej konstrukcji - po powrocie przyjaciolki z pracy  pojechalysmy do jej mamy ktora nakarmila nas pierozkami z serem (prawdziwe domowe pielmieni, z racji mojego pelnoetatowego wegetarianizmu w tamtych latach, zrobione z twarogiem) i ciasto do kawy i herbaty sie nadalo.
A ja obiecalam sobie nie eksperymentowac juz poza domem.
-------------------------------------------------
Obietnicy dotrzymalam do czasu. Otoz podczas kolejnej i jak dotad ostatniej wizyty na Antypodach, pojechalam swiezo po odkryciu silikonowych foremek na muffinki. Zakochalam sie w nich bez pamieci i kupowalam je dla wszystkich! I zabralam dwa komplety po 12 foremek ze soba - jeden dla przyjaciolki od wczesniejszych eksperymentow i drugi dla drugiej znajomej, poznanej podczas mojej pierwszej wedrowki po krainie z kangurow slynacej.
Odwiedzajac te druga znajoma, imieniem Lyn, wreczylam jej obok paru innych drobiazgow kartonik z foremkami i jej reakcja mnie totalnei zaskoczyla - otoz byla zachwycona. Czemu? Zainteresowalam sie jawnie. Otoz ona odkryla fenomen muffinkow dopiero co i zueplnie niedawno nabyla wysylkowo kucharski zeszyt z przepisami na rozmaite muffiny.
Slodkie i wytrawne.
I miala forme metalowa ale byla zrozpaczona bo jej z tej formy muffinki nie chcialy wylazic. Wyjasnilam jej ze potrzebne so jej muffin paper cases - podobno po poslku mowia na to papilotki (DLACZEGO??? przeciez papiloty to z sa do okrecenia lokow - kawalki gazety albo paski tkaniny z nawinietym kawalkiem papieru przez srodek...). Oraz ze te foremki co jej przywiozlam beda latwiejsze do obslugi.
Od razu zaproponowala, ze mozemy cos wyprobowac z tego zeszyt  z przepisami. Niepomna mojej obietnicy zeby eksperymentowac tylko w domu zgodzilam sie i wybralysmy 2 przepisy - wytrwany i slodki. W domu bylo w zasadzie wszystko oprocz jablka.
Przepis wytrawny domagal sie malej puszki kukurydzy. Zapytalam Lyn czy mamy, ona odparla ze mamy i nawet mi ja z daleka pokazala. Ja zaczelam przygotowania do muffinow wtrywanych, a ona skoczyla do sklepu po to jablko.
Wrocilam z jablkiem (i peweni czyms tam jeszcze) w chwili kiedy ja otowieralam puszke z kukurydza, miala wiec unikalna szanse zobaczyc moja mine na widok tego czegos w puszce. W pierwszej chwili pomyslalam ze sie popsula tak kukurydza, ale przed natychmiastowym rzutem do smietnika powstrzymal mnie zapach bo byl normalny. Popsuta kukurydza wygladajaca na ostatnei stadia rozkladu nie ma prawa pachniec jak normalna kukurydza. Moja mina musiala mowic na prawde wiele bo Lyn przestraszona podbiegla i zajrzala do tej puszki wraz ze mna. I rzekla na widoek tej ochydnej brei, dziwnie stoickim, jak na moj gust glosem "Och... to jednak mialam corn mash w domu".
Na to ja odblokowalam miesnie twarzy i zapytalam nadwyraz inteligentnie "ze co?" (Whaaa?)
"Corn mash - pure z kukurydzy"
Tu juz zrozumialam co slysze, a nawet i to co widze. I zatroskalam sie zatem, bo ja nigdy o tym nie slyszalam wczesniej, wiec nie przeszlo mi na mysl, ze pytajac o kukurydze w puszce trzeba doprecyzowac, ze chodzi o cale ziarenka a nie maziaje taka ochydnie wygladajaca...
Lyn tez sie troche stroskala, ale nie wyrazala checi ponownej wyprawy do sklepu (pamietam co tam jeszcze bylo - dokupila maki bo bylo malo), wiec wspolnym sumptem zdecydowalysmy sie na eksperyment!
Muffinki z pure kukurydzianym okazaly sie prawdziwie smaczne i nawet rozwazalysmy czy bo nie napisac do autora zeby dodal wariant przepisu do kolejnego wydania.
Podczas tej produkcji Lyn wyrazila zaskoczenie - "Jakie to wszystko proste i szybkie jak to robisz i dobre wyszlo,a nawet nie przesialas maki??"
Ze szybkie i proste to akurat nic szczegolnege bo ja unikam jak ognia przepisow, ktore maja skomplikowane procedury przygotowawcze i przedwstepne.
A ze nie przesialam maki? Ale po co? Jeszczy bym musiala po tym sitko myc...
Jakos zawsze mi tkwilo w glowie, ze przesiewalo sie zeby wylapac smieci z przemialu - wniosek wynikajacy z obserwacji mojej Babci i Rodzicielki przesiewajacych make na drozdzowe, albo jak akurat byla kupiona z mlyna z nie sklepu. Takze nawet mi przez mysl nigdy nie przeslo ze to ma jakis inny cel. Otoz podobno ze przesiana maka daje bardziej puszyste ciasto. Prawda to?
Tak czy siak. Nie przesiewam. Drozdzowego tez nie pieke bo czynnosci przedwstepne, wiec tym bardziej.
-------------------------------------------------
Owszem mam, a raczej mialam tendencje piec i gotowac w cudzych domach, szczegolnie na Wyspie i na urlopach, bo bardzo dlugo nie mialam wlasnej kuchni. Wlasnej w zasadzie nie mam nadal (Fader sobie wykonczyl moja po swojemu i nawet mimo prosb nie dal mi jednej szafki na wylacznosc, wiec NIE moja), ale od ponad 4 lat mam jakies tam kuchnie do wylaczengo uzytku i wyzywam sie u siebie. Wczesniej zapraszano mnie slowy "mRufa, przyjedziesz do mnie ugotowac nam obiad?" ;)

Saturday, 8 August 2015

Jak to irytacje seriami po mRufie chodza (odslona druga)

Uwaga, swieze buleczki normalnie moze byc zgaga bo sie wydarzenia nic nie ulezaly i mocy urzedowej nic nie nabraly.
Doslownie sprzed tygodnia, precyzyjnie zeszla sobota.
Otoz to taki 12 godzinny fenomen byl. Zaprosilam sobie pierwszych gosci na kolacje, zwana tu obiadem. Malzenstwo mieszane - Lokales i Pani z Bulgarii. Smaczku dodaje fakt ze Lokales to Jase, ten co do kina ze mna chadzal myslac ze randkuje - to bylo zanim sie ze swoja Bulgarska zona poznal i po pewnym czasie pobral. Jak pisalam o tu traktuje on wszystko nieco inaczej niz przecietna mRufa, w tym smiertelnie powaznie przejal sie wtopa kinowa, ale w przyjazni pozostalismy nawet wiekszej niz podejrzewalam bo zostalam jako jedna z niewielu osob zaproszona na Jase'owym slub i przyjecie.
Ale do rzeczy, zaprosilam panstwo Jase'owe na pizze z filmem, uprzedzajac lojalnie, ze ugotowac nic tym razem nie zdolam bo jeszcze nie wszystkie gary rozpakowane plus Jase ma bardzo ustatbilizowane gusta kulinarne z moimi dosc rozbiezne i sobota to u niego dzien curry. Ja curry nie teges wiec gotowac tego na pewno nie zamierzalam. Zona Jase'a nie stroi grymasow, zje co podadza, tyle ze ma nietolerancje cukru - nie cukrzyce tylko nie trawi cukru i po slodkosciach bardzo zle sie czuje, co jej nigdy przed spozywanie owych nie powstrzymuje - mowiac folklorystycznie - "Ma Sie Bozy Dar Zmarnowac, Lepiej Zjesc i Odchorowac".
Oraz ze film bedzie ogladany na laptopie, bo nie mam i nie zamierzam miec TV.
Takze postanowilam upiec ciasto bez cukiera, skoro nic nie ugotuje. No nie jest mi to obce zjawisko, bo pieke takie ciasta dosc regularnie, tyle ze zazwyczaj sprawdzone przepisy. Tym razem mialam dwa pomysly - takiego gotowca w proszku dla diabetykow, do ktorego potrzeba bylo dodac pare rzeczy ale proporcje byly amerykanskie wiec musialam odszukac taka malutka ksiazeczke gdzie wiedzialam, ze mam konwersje podana z imperialnych na metryczne itp. Ksiazeczka byla juz w rozpakowanych rzeczach, bo ksiegi kucharskie byly zapakowane osobno od innych ksiazek wiec znalazlam ja bez problemu i w trakcie przegladania wpadl mi w oko pewien przepis, prosty jak gwizdek tylko mi braklo skladnika (teg osamego co do gotowca - masla).
Postanowilam tedy pojechac na zakupy. Ale w miedzy czasie zakopalam sie w papierach - nie, nie doslownie celem zactrzymaia ciepla, tylko w sensie przegladu sterty poprzeprowadzkowej bo mialam wrazenie, ze niektore z tych piperow maja ponad 8 lat i sa kompletnie do nieczego nie potrzebna - np rachunki z mojego pierwszego mieszkania na Wyspie. W miedzyczasie, bo nigdy nie mialam nabozenstwa do jednowatkowosci, postanowilam wstawic pranie - cieplo dosc bylo i uznalam ze jak wstawie rano to sie ususzy albo prawie ususzy do 19.30 kiedy to mieli nadciagnac goscie. Wrzucilam tedy rzeczy do pralki, wyjelam kapsulke z plynem do prania, polozylam na pralce, pobieglam do wychodka bo juz dluzej nie moglam wstrzymywac sie z honorowym oddaniem przetwozonego picia, wrocilam do pralki, nalalam plyn do plukania, podebatowalam ze soba na temat temperatury prania, wybralam w koncu 40 bo to byla posciel i reczniki a pralka 50stopni nie oferowala - jedynie 40 lub 60. Zamknelam pralke, wlaczylam i wrocilam w papiery. Po jakiejs godzinie weszlam do kuchni - konczy sie wlasnie cykl plukania, patrze... a ta cholerna kapsulka z plynem do prania nadal lezy na pralce. Sklelam sie siarczyscie, odczekalam do konca prania, wrzucilam kapsulke do srodka i nastawilam pranie na nowo.
Zostawiwszy pralke wlasnemu losowi przygotowalam sie do wyjscia, ale ze pora byla juz/jeszcze szczytu zakupowego uznalam, ze zamiast przebijac sie w tlumie, pojade na farme i tam nabede maslo i moze jakies inne lakocie bezcukrowe, bo zaczelam miec obawy, ze to pranie to bylo tylko preludium Niszczyciela mRufy i ze w tym dniu jakiekolwiek eksperymenty moga sie marnie skonczyc... Nie zamierzalam rezygnowac z pieczenia, o co to, to nie, tylko postanowilam, ze sobie przygotuje plan awaryjny...
Pojechalam zatem. Okrezna droga. Wstapilam do sklepu z elektronika albowiem pomyslalam sobie ze zobacze czy maja rzutniki - rozwazam zakup takowego zeby jednak moc te filmy ogladac czasem w wiekszym formacie niz na ekraniku laptopa, pelna naiwnej nadziei, ze dostane jakis znosny w cenie ponizej cen srednich telewizorow. W sklepie mieli na wystawcie 4 rzutniki. Jeden wykluczylam z racji ceny bo moglam miec za niego calkiem spory telewizor, moze nie plazme rzadna ani inne LEDy ale i nie pudlo. Drugi mnie zachwycil rozmiarem, bo byl kieszonkowy ale jak sie wdalam w dyskusje ze sprzedawca i ten ostatni zaczal sprawdac rozne parametry dla mnie to sie okazalo ze placi sie za wielkosci i marke i nic poza tym, wiec tez odpadl. Trzeci i czwarty mialy cene powyzej lub ponizej kieszonkowego, wiec zaczelam o nich myslec, sprzedawca byl nieco rozczarowany, ze wykluczylam ten pierwzy z czterech nie dajac nawet szansy na negocjacje, ale jeszcze pelen nadziei ze cos kupie. Ja zreszta tez. Ze kupie. No i jak juz bylam gotowa wyciagac harmonie pieniedzy, okazalo sie ze ani trzeciego anie czwartego nie maja na stanie, i ze najblizszy sklep co go ma to jest 1.5 godziny jazdy stad wiec w tym momencie zrezygnowalam z zakupu rzutnika kompletnie. Wyczulam albowiem w tych przeciwnosciach przeznaczenie i postanowilam tym razem z nim nie walczyc. Wyszlam ze sklepu godnie i zniesmaczona i pojechalam wreszcie na te farme.
Kupilam planowane maslo, dolozylam do tego jeszcze: lody, wafelki waniliowe bez dodatku cukru, czeresnie, jezyny, borowki, serek wiejski bo do diety wrocic czas, smietanke do zupy dyniowej bo tez do diety wrocic czas (ilosc sladowa wiec na dietetycznosc zupy nie wplywa negatywnie), cebuli nie kupilam a powinnam bo zapomnialam ze resztka sprzed 2 tygodni mimo przechowywania w lodowce juz zaczelam rozwijac sladowa inteligencje i wypuscilam ja z ldowki oraz z domu, a w chwili natchnienia zlapalam jeszcze butelczyne lagera bo mi sie pomyslalo, ze jak jada oboje to pewnie Jase bedzie chcial sie napic piwa, a ja w domu niby cos mam, ale takie dosc specjalne edycje ktore szkoda marnowac na popijanie pizzy - bo przeciez na jednym nie poprzestanie, a tego co mam nie mam juz w sprzedazy od pol roku wiec nie odkupie. No dobra, przyznam sie. Trzymam dla przebrzydlucha bo jak wroci do lask to bede miec na gwiazdke jak znalazl. A jak nie wroci to tez sie nie zmarnuje bo data waznosci dluga.
No ale dosc o tym - lista zakupow tylko dlatego, ze jechalam w zasadzie wylacznie po maslo.
Wrocilam do domu, okrezna droga, bo pora juz sie robilam po-sczycie-zakupowym wiec zrobilam jeszcze normalnych sprawunkow plus napoje niewyskokowe z mysla o zonie Jase'a, ktora jak slusznie przeczuwalam bedzie prowadzila.
Pranie sie skonczylo, nastawilam odwirowanie i wzielam sie za produkcje ciasta - tego z ksiazeczki z konwersjami. Nazywalo sie Ciasto migdalowe z Sherry. Wyobrazilam sobie ze bedzie to ciasto wisniowe - no nie, no nie ze z wisniami bo widzialam ze w przepisie nie ma wisni, tylko jakos mi sie po...erm... merdalo, ze sherry to bedzie wisniowka. Wisniowki mam pod dostatkiem. Chciaz wiem doskonale ze sherry to nie wisniowka tylko wzmonione wino, ale to nie mialo wplywu na moje chwilowe zacmienie umyslu. No ale procenty to procenty. Szkoda mi bylo Soplicy otwierac wiec otworzylam taka malutka buteleczke nalewki babuni. Procentowo nawet pasowala jak sie okazalo pozniej (bo sobie sprawdzilam). Tyle ze nie wiem jak powinno smakowac ciasto w oryginale bo w moim wydaniu nie czuc bylo tej wisni wcale, mimo ze podwojna ilosc dodalam... No i planowana czesc eksperymentu - splenda zamiast cukru. Tu poszlam na calosc i zamiast machac lyzka tak jak do tej pory: lyzka cukru=lyzka splendy na slodkosc, wyczytalam ze 0.5 grama splendy ma objetosc 5 gramow cukru. Dokonalam konwersji przepisowych ozow (8oz) na gramy, podzielilam na 10 i zwazylam splende.
So far so good jak mawialy rzymianki.
Wszystko zostalo zmiksowane, wlane do formy i wetkniete do piekarnika ktory sie nagrzal w czasie mieszania tej calej brei.
No i teraz tak. Przepis mowi piec w 350F przez 2 godziny lub do czasu gdy wetkniety patyczek wyjdzie czysty i suchy.
Konwersyjna ksiazeczka powiedziala mi ze 350F to 180C. Uwierzylam na slowo.
Moze nieslusznie?
Ciasto zaczelo wydawac niepokojacy zapach po niecalych 40 minutach. Zajrzalam. Cholera. Gora upieczona na jak trzeba, a w peknieciu na srodku blyska niedopieczona masa. Co robic!?!? Przykrylam gore alufolia i zmienilam ustawienie piekarnikza zeby piekl tylko od spodu i dala nieco nizsza temp.
Po kolejnyc gora 20 minutach wiedziona silnym niepokojem (plus wywiesilam juz pranie i prawie skonczylam z papierami) popedzilam podgladac ciasto.
Wetkniety patyczek wylazl czysty, a minela zaledwie polowa czasu.
Kurde.
No nic.
Czysty patyczek to znaczy ciasto upieczone.
A ze polowa czasu... coz albo konwersyjna ksiazeczka jest tez kontrowersyjna klamczucha, albo moj obecne piekarnik ma inne definicje 180C. Odbadam z czasem. Wylaczylam piekarnik.
Idealnie w tamtym wlasnie momencie przyszedl sms od Jase'a: "mRufa, mozemy przywiezc monitor zeby ogladac na nim film. Jakie masz wyjscia w swoim laptopie? Oraz czy masz piwo, bo moge to tez przywiezc".
Jak mozna sie domyslic pogratulowalam sobie w myslach natchnienia bo dzieki tej dodatkowej butelczynie moglam smailo odpowiedziec co nastepuje: "Mam losowa kolekcje piw jesl nie masz problemu z niespodziankami. Uzywam Macka. Zalaczam foto z tym co ma. Probowalam kupic dzis projektor ale nie maja. sa tylko 3 atrapy na wystawie",
W odpowiedzi uslyszalam, ze niespodzianki piwne Jase'owi pasuja i to nawet bardzo i ze przywiezie swoj laptop bo moje wyjscia sa specjalnej troski i nie beda wspolpracowac z jego monitorem. I z obietnica porady dotyczacej zakupu projektora rozmowa w zasadzie ulegla zakonczeniu.
Przyjechali. Zamowilismy po nieco dluzszych debatach niz bylo konieczne ale i tak duzo szybciej niz z Jase'em bywa. Zamowilismy oferte. W ofercie miedzy innymi mialy byc 2 pizze (mialam zle przeczucia bo nigdy jeszcze nie udalo mi sie w trzy osoby zmoc 2 pizzów, ale uznalam ze albo zamroze albo pocisne gosciam na wynos), przystaweczka i butla napoju. Wynegocjowalam ze zamawiamy w ramach napoju moja trucizne bo a) mialam niedobory oraz b) oni oboje tez pijali.
Zamowienie przyjechalo nawet calkiem szybko. I jeszcze szybciej dostawca pomknal dalej. A ja nie mam zwyczaju sprawdzac czy to co przyszlo = to co zamowilam. No moze i glupio ale jakos tak mi sie zdaje ze skoro mi sie nie chcialo ruszyc dupska i samemu odebrac to nie powinnam grymasic jak cos zle dostarcza. Ale tym razie mnie zabolalo - dostarczyli zly napoj. Nie trucizna tylko wersje z cukrem. To mnie zasmucilo bo ani ja ani zona Jase'a nie wypijemy. Nie bylam pewna czy Jase ruszy wiec juz rozwazalam ze wywioze do Kolchozowych Lochow i wystawie (co wystawione w Lochach to znika szybciej niz powiesz "Rumpelstiltzkin"), bo nawet przebrzydluch przestal pic napoje gazowane jakis czas temu.
Szczesliwie po spozyciu jasnego z farmy Jase wyrazil zainteresowanie jednym ze specjalnyc hedycji, i prawie go pokonalo wiec do popijania pizzy wykorzystal niedobry napoj. Pol litrowa resztka jeszcze pokutuje w mojej kuchni.
No i uwaga - grand finale. Przywieziony monitor i laptop i kabel okazaly sie ze soba niekompatybilne...
Okazalo sie, ze Jase zamiast wziac kabel oryginlanie uzywany w tym komplecie poszedl na calosc i zapakowal jakis inny. Na pierwszy rzut oka wszystko bylo ok ale jedna drobna rozbierznosc sprawila ze kabla nie dalo sie przyczepic do monitora. Owszem ekran ich laptopa byl nieco wiekszy od mojego ale ironia sytuacji powalilam mnie na lopatki i jedynie wielka goscinnosc powstrzymala mnie przed padnieciem na wlasna posadzke i poturlaniem sie ze smiechu... Bo ja gosci uwielbiam miec. A od 4 lat nie mialam warunkow na przyjmowanie owych bo mieszkalam za daleko od prawie wszystkich, nie mialam stolu a ludzie czegos nadal krzywo patrza na jedzenie posilkow ze stolika kawowego lub tez z garstki ;)
Acha... dostalam od nich podarunek "na nowy dom".
Roslinke w doniczce.
Podobno nie trzeba czesto podlewac...
To tak jakby dac dziecku wymarzona zabawke w opakowaniu okolicznosciowym i powiedziec, ze nie wolno mu jej rozpakowywac bo za 20 lat bedzie ona warta fortune.
Ja uwielbiam podlewac kwiatki. Tak bardzo, ze ani jeden kwiatek pod moja opieka nigdy nie usechl! Wszystkie utopilam...
No nic na to nie poradze. Nie mam "zielonego kciuka" (green thumb) i florze moja opieka jakos nie sluzy. Mysle podstepnie oddac ja komus, zeby uratowac jej zycie.

Wednesday, 5 August 2015

Jak to sie genow nie da oszukac... i inne zywnosciowe osiagniecia (odslona pierwsza)

Otoz, oprocz tego, ze niewatpliwie jestem corka mojej Rodzicielki osobistej, to jestem tez wnuczka mojej Babci (a takze corka mojego Fadera ale na to wskazuje raczej talent to uzycia kolokwializmow niz sprawy zywnosciowe). I wcale nie chodzi tu o podobienstwo fizyczne aczkolwiek za mlodu zdradzalam wielkie podobienstwo do rodziny Fadera, zas jakies 12-13 lat temu stwierdzono zem do Rodzicielki podobna, to nie o to rzecz idzie.

Otoz na przyklad wiele lat temu moja Babcia miala przygotowac Swieta dla rodziny w sensie pozywienia i kury jeszcze sie nie niosly jak nalezy wiec miala do dyspozycji jedno jajko. W gre wchodzi Wielkanoc kiedy to jaj idzie dosc duzo, rodzina nie byla mala - mowimy o czasie kiedy Rodzicielka moja osobista byla jeszcze mloda panienka, spedzajaca swieta w domu rodzinnym. Jaja na swiecenie zostaly przygotowane i zostalo wlasnie to jedno jajko. A trzeba bylo upiec ciasta. Babcia nieco sie stroskala, ale pomyslala ze trudno. No i odwalila cala robote, upiekla zdaje sie drozdzowe i makowiec i mozliwe ze cos jeszcze, po czym okazalo sie ze jakos w roztargnieniu to ostatnie jajko jej zostalo. Zdaje sie, ze uzyla go do pomazania tych ciast po wierzchu zeby byly blyszczace. Takze jak ktos mi teraz mowi, ze bedzie piec weganskie ciasto i jakie to trudne, to choc nie szydze, bo sama mam umiarkowane sukcesy na polu ciast weganskich (aczkolwiek jakies tam drobne mam) to zawsze mi sie przypomina opowiesc Rodzicielki mojej o 3 ciastach swiatecznych na jednym jajku w wykonaniu mojej Babci.
Ze dwa miesiace temu upieklam moje sztandarowe ciasto ktore "zawsze wychodzi" czyli, ze robie je "na pale" i na pamiec i co jakis czas udaje mi sie zrobic z nim cos glupiego.
Na przyklad raz wprowadziwszy modyfikacje, zamiast malin dalam jezyny, po czym zapomnialam na smierc dodac cukru... Takie fajne jezyny sie zmarnowaly, bo choc w zasadzie mozna bylo jesc z maselkiem i wedlinka (z serem nie szlo juz tak dobrze) to ja pieczywa jadam niewiele i nie zmoglam tego potwora zanim zaczal rozwijac osobowosc medialna.
Od tamtej pory mimo, ze sie pilnuje to nadal co jakis czas udaje mi sie jakas wtopa.
No i te dwa miesiace temu pojechalam po genach i dalam z roztargnienia o polowe mniej jajek. Konkretnie 1 zamiast 2. Ciasto smakowalo wysmienicie ale do prezentacji publicznej sie nie nadawalo bo dla pelni szczescia zrobilam je z maki bezglutenowej, acz z cukrem, wiec musialam zrec je sama.
(Bezglutenowe ciasta maja to do siebie, ze sa bardziej kruszace sie niz z maki pszennej. Od niedawna dodaje cos o nazwie Xanthan Gum i troche pomaga, ale nie zawsze o tym pamietam)
Ciekawa sprawa ze do wedlinki mi jezynowe nie szlo, ale malinowe na slodko pozarlam dlugo zanim moglo zaczac nawiazywac kontakty z cywilizacjami pozaziemskimi...
Uznalam wiec, ze mimo roznych rozbieznosci jestem ci ja jednak nieodrodna wnuczka mojej Babci.

Ciagnac jeszcze watek tego ciasta - migdalowo-malinowego zreszta, bedac precyzyjnym, jednym z bardziej spektakularnych mych wyczynow bylo pieczenie go do pracy na urodziny znajomej osoby, dwa lata temu - w lipcu konkretnie.
Jadac do domu wstapilam do sklepu po zakupy i majac w planach to pieczenie, z jakiegos powodu kupilam gotowca - biszkopt z malinami i biala czekolada. Na prawde nie mialam jakichs mysli proroczych, ot tak jakos wpadlo w oko i zawolalo "Kup mnie". To kupilam, co sie bede z ciastem spierac. W miejscu publicznym.
Wlaczylam zatem piekarnik i przystapilam do mieszania skladnikow. W trakcie tej czynnosci zadzwonila do mnie na skype zaprzyjazniona jednostka. Poniewaz miala przyjechac na Wyspe za pare tygodni i wziac udzial w Intervju na dalekich wysepkach Orkadach, a ja zadeklarowalam, ze moge jej towarzyszyc jesli wybierze podroz samochodem zamiast lotu samolotem w ramach Wyspy i wysepek, to porzucilam mieszanie skladnikow i zapomniawszy nawet o wlaczonym piekarniku pograzylam sie w rozmowie.
Po jakiejs godzince zapytana co w ogole robie obecnie wspomnialam, ze robie ciasto i zaprzyjazniona jednostka, wiedziona poczuciem winy, skrocila rozmowe mowiac, ze jeszcze zadzwoni, a ja mam konczyc ciasto. Dotarlo do mnie, ze piekarnik chodzi juz od poltorejgodziny, troche mnie przeszedl dreszcz na mysl o rachunku za prad jaki dostane w efekcie i ze pewnie powinnam byla wylaczyc go zaczynajac rozmowe, ale nie zamierzalam plakac nad rozlanym mlekiem.
Widac zla godzina przelatywala nade mna na te mysl...
Ruszylam dziarsko do miski z mieszanym ciastem i probujac cos siegnac z gracja mRufy czyli "slon w skladzie porcelany to przy mnie baletnica zwinna i wiotka", tracilam jakims sposobem kabel od miksera recznego, ktoren to w tej misce tkwil.
Mikser nie kabel.
Tracilam tak niefortunnie, ze mikser ruszyl sie - nie ze elektrycznie ruszyl bo byl wypiety z gniazdka, az taka tumanowata nie jestem, tylko tak normalnie, potracony ruszyl sie, przewazyl nad brzegiem miski, o ktora do tej pory byl stabilnie wsparty (sprawdzalam ze stabilnie zanim go porzucilam) i poczul nagla milosc grawitacji.
Niestety, byl tez bardzo stabilnie wbity w mase ciastowa, a ta emocjonalnie zwiazana juz z miska wiec caly ten naboj na moich oczach, zlecial z gracja z blatu, dokonal polobrotu i pierdyknal dziarsko o podloge, wywalajac na podloge polowe masy, mikser i pare drobiazgow z blatu zgarnietych przez kabel. Ja w tym czasie bylam juz zamarla jak zona Lota, w polobrotu, bo usilowalam nieskutecznie cos lapac jako, ze choc nic nie czulam tego tracenia to uslyszalam dzwieki lawiny i dzieki temu zobaczylam caly ten lot.
Bylo juz po wszystkiemu, nic wiecej nie cieklo, ani sie nie sypalo, nie rzucalam wiec sie na kolana ani na podloge ratowac sytuaji, bo nie bylo juz czego ratowac.
Stalam tak, nadal nieruchoma, patrzac na ten dramat na podlodze i myslac wielotorowo: "Kurna, jak to tak wszystko zgrabnie polecialo, a ledwo tracone... hm, moze jak zbiore to z wierzchu i doloze skladnikow to jeszcze cos z tego bedzie?... A gowno, nie mam tyle migdalow, zostala tylko resztka, nie wystarczy... a dopiero co mylam podloge... i po co?... Rany, ale mialam przeczucie kupujac tego gotowca!"
Na gotowcu seria stanela, uruchomilam konczyny i wylaczylam ten cholerny piekarnik, ktory w tym momencie chodzil juz prawie 2 godziny i nic nie upiekl...Oczywiscie posprzatalam ten dramat i musialam umyc na nowo podloge, ale nie zrobilam wiecej nic glupiego w trakcie takze nie warto opowiadac.
W temacie wzbudzania milosci grawitacji do przedmiotow martwych powiazanych z zywnoscia to w ogole wykazuje cale zycie szczegolny talent - raz sobie z Rodzicielka nagotowalysmy brokulow bodajrze i po tym procederze (i pozarciu brokulow), zostal nam bardzo fajny wywar brokulowy. Byl to zreszta rok 1997, tuz przed moja pierwsza wyprawa na Wyspe, wiec zylam troche w stresie przed podroznym. I ten wywar brokulowy przelalysmy do miski i postanowilysmy ze zuzyjemy go nieco pozniej do wyprodukowania fajnej zupki jakiejstam. Moze jarzynowej, a moze pomidorowej, bo obie z Rodzicielka moja osobista lubilysmy eksperymenty smakowe. I z tym postanowieniem zostalam obarczona zadaniem przeniesienia miski z wywarem i wstawienia go do lodowki. Wzielam miske w rece. Nie byla ani duza ani ciezka. Ani goraca. Taka a'la kamionkowa do podawania zupy to byla.
Z jakiegos powod, w polowie drogi wyskoczyla mi z rak.
Rodzicielka patrzyla akurat na mnie i zamarla zupelnie jak ja nascie lat pozniej na widok lecacej miski z ciastem i mikserem. Miska pewnie poszla w drobiazgi, bo podloga w kuchni byla pokryta terkota. Wywar sie oczywiscie rozlal po calej podlodze, a ze nie byl jakis szczegolnie barwny to nawet nie moge powiedziec ze malowniczo. Ja sie z nerwow rozkleilam (bo ten stres mnie zzeral i odebralam ten wypadek jako przykrosc osobista), a Rodzicielka stoicko tylko powiedziala "no tosmy se zjadly dobrej zupki". Na to juz obie zgodnie ryknelysmy smiechem.
Zreszta w temacie eksperymentow i zuzywania roznych wywarow do produkcji nowych potraw, raz poszlysmy na calosc. Otoz w lodowce byla taka szklana butelka (byly kiedys takie soki w butlach litrowych, szklanych z zakretka jak sloik - jeszcze przed frugo) z jakims plynem. Byl ten plyn metnawy, dosc zawiesisty i stal w tej lodowce pare dni. Rodzicielka zerknawszy fachowym okiem uznala, ze to rosolu reszta (okazalo sie pozniej, ze rosol byl na polce lodowki w innym pojemniku) i zarzadzila, ze robimy pomidorowke.
Ja sie ucieszylam bo pomidorowke cale zycie uwielbiam, a poniewaz robilysmy ja razem to byla bardzo realna szansa, ze bedzie taka jak lubie - z duza iloscia przecieru. Potencjalny rosol zostal wlany do garnka, dodano przecier, wlaczono gaz pod garnkiem i czekamy. Po pewnym czasie pomidorowka zaczela wydawac z siebie aromat. Czujac go przygnalysmy obie, kazda z innej czescie mieszkania wiedzione niepokojem, bo... pomidorowka capila kiszonymi ogorkami!!
Otoz, nie byl to rosol tylko woda po ogorkach kiszonych.
Trzymana w lodowce z niewiadomych powodow.
Tzn powod na pewno jakis byl tylko ja nie pomne jaki.
Oczywiscie nie probowalismy tej kiszonej pomidorowki spozywac. Zostala wystudzona i mozliwe i miala isc d WC'tu ale chyba w miedzyczasie Rodzicielka rozmawiala telefonicznie ze swoim bratem, albo ot tak tknieta przeczuciem, wlala wystudzony koktajl do tej samej butelki co wczesniej i przy najblizszej okazji zawiozla na wies. Tam jej brat wlasnie, zaintrygowany zawartoscia butli z ciekawosci sprobowal (o pewnie ta woda po ogorkach kiszonych byla wlasnie dla nie bo lubil sobie popijac takowy, generalnei lubiac kwasne smaki) i wpadl w zachwyt, ze takie fajne i orzezwiajace, i przy okazji okazalo tez, ze sie swietne na kaca jaki akurat nieco go meczyl.
Takze genow nie oszukasz...