Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Wednesday 5 August 2015

Jak to sie genow nie da oszukac... i inne zywnosciowe osiagniecia (odslona pierwsza)

Otoz, oprocz tego, ze niewatpliwie jestem corka mojej Rodzicielki osobistej, to jestem tez wnuczka mojej Babci (a takze corka mojego Fadera ale na to wskazuje raczej talent to uzycia kolokwializmow niz sprawy zywnosciowe). I wcale nie chodzi tu o podobienstwo fizyczne aczkolwiek za mlodu zdradzalam wielkie podobienstwo do rodziny Fadera, zas jakies 12-13 lat temu stwierdzono zem do Rodzicielki podobna, to nie o to rzecz idzie.

Otoz na przyklad wiele lat temu moja Babcia miala przygotowac Swieta dla rodziny w sensie pozywienia i kury jeszcze sie nie niosly jak nalezy wiec miala do dyspozycji jedno jajko. W gre wchodzi Wielkanoc kiedy to jaj idzie dosc duzo, rodzina nie byla mala - mowimy o czasie kiedy Rodzicielka moja osobista byla jeszcze mloda panienka, spedzajaca swieta w domu rodzinnym. Jaja na swiecenie zostaly przygotowane i zostalo wlasnie to jedno jajko. A trzeba bylo upiec ciasta. Babcia nieco sie stroskala, ale pomyslala ze trudno. No i odwalila cala robote, upiekla zdaje sie drozdzowe i makowiec i mozliwe ze cos jeszcze, po czym okazalo sie ze jakos w roztargnieniu to ostatnie jajko jej zostalo. Zdaje sie, ze uzyla go do pomazania tych ciast po wierzchu zeby byly blyszczace. Takze jak ktos mi teraz mowi, ze bedzie piec weganskie ciasto i jakie to trudne, to choc nie szydze, bo sama mam umiarkowane sukcesy na polu ciast weganskich (aczkolwiek jakies tam drobne mam) to zawsze mi sie przypomina opowiesc Rodzicielki mojej o 3 ciastach swiatecznych na jednym jajku w wykonaniu mojej Babci.
Ze dwa miesiace temu upieklam moje sztandarowe ciasto ktore "zawsze wychodzi" czyli, ze robie je "na pale" i na pamiec i co jakis czas udaje mi sie zrobic z nim cos glupiego.
Na przyklad raz wprowadziwszy modyfikacje, zamiast malin dalam jezyny, po czym zapomnialam na smierc dodac cukru... Takie fajne jezyny sie zmarnowaly, bo choc w zasadzie mozna bylo jesc z maselkiem i wedlinka (z serem nie szlo juz tak dobrze) to ja pieczywa jadam niewiele i nie zmoglam tego potwora zanim zaczal rozwijac osobowosc medialna.
Od tamtej pory mimo, ze sie pilnuje to nadal co jakis czas udaje mi sie jakas wtopa.
No i te dwa miesiace temu pojechalam po genach i dalam z roztargnienia o polowe mniej jajek. Konkretnie 1 zamiast 2. Ciasto smakowalo wysmienicie ale do prezentacji publicznej sie nie nadawalo bo dla pelni szczescia zrobilam je z maki bezglutenowej, acz z cukrem, wiec musialam zrec je sama.
(Bezglutenowe ciasta maja to do siebie, ze sa bardziej kruszace sie niz z maki pszennej. Od niedawna dodaje cos o nazwie Xanthan Gum i troche pomaga, ale nie zawsze o tym pamietam)
Ciekawa sprawa ze do wedlinki mi jezynowe nie szlo, ale malinowe na slodko pozarlam dlugo zanim moglo zaczac nawiazywac kontakty z cywilizacjami pozaziemskimi...
Uznalam wiec, ze mimo roznych rozbieznosci jestem ci ja jednak nieodrodna wnuczka mojej Babci.

Ciagnac jeszcze watek tego ciasta - migdalowo-malinowego zreszta, bedac precyzyjnym, jednym z bardziej spektakularnych mych wyczynow bylo pieczenie go do pracy na urodziny znajomej osoby, dwa lata temu - w lipcu konkretnie.
Jadac do domu wstapilam do sklepu po zakupy i majac w planach to pieczenie, z jakiegos powodu kupilam gotowca - biszkopt z malinami i biala czekolada. Na prawde nie mialam jakichs mysli proroczych, ot tak jakos wpadlo w oko i zawolalo "Kup mnie". To kupilam, co sie bede z ciastem spierac. W miejscu publicznym.
Wlaczylam zatem piekarnik i przystapilam do mieszania skladnikow. W trakcie tej czynnosci zadzwonila do mnie na skype zaprzyjazniona jednostka. Poniewaz miala przyjechac na Wyspe za pare tygodni i wziac udzial w Intervju na dalekich wysepkach Orkadach, a ja zadeklarowalam, ze moge jej towarzyszyc jesli wybierze podroz samochodem zamiast lotu samolotem w ramach Wyspy i wysepek, to porzucilam mieszanie skladnikow i zapomniawszy nawet o wlaczonym piekarniku pograzylam sie w rozmowie.
Po jakiejs godzince zapytana co w ogole robie obecnie wspomnialam, ze robie ciasto i zaprzyjazniona jednostka, wiedziona poczuciem winy, skrocila rozmowe mowiac, ze jeszcze zadzwoni, a ja mam konczyc ciasto. Dotarlo do mnie, ze piekarnik chodzi juz od poltorejgodziny, troche mnie przeszedl dreszcz na mysl o rachunku za prad jaki dostane w efekcie i ze pewnie powinnam byla wylaczyc go zaczynajac rozmowe, ale nie zamierzalam plakac nad rozlanym mlekiem.
Widac zla godzina przelatywala nade mna na te mysl...
Ruszylam dziarsko do miski z mieszanym ciastem i probujac cos siegnac z gracja mRufy czyli "slon w skladzie porcelany to przy mnie baletnica zwinna i wiotka", tracilam jakims sposobem kabel od miksera recznego, ktoren to w tej misce tkwil.
Mikser nie kabel.
Tracilam tak niefortunnie, ze mikser ruszyl sie - nie ze elektrycznie ruszyl bo byl wypiety z gniazdka, az taka tumanowata nie jestem, tylko tak normalnie, potracony ruszyl sie, przewazyl nad brzegiem miski, o ktora do tej pory byl stabilnie wsparty (sprawdzalam ze stabilnie zanim go porzucilam) i poczul nagla milosc grawitacji.
Niestety, byl tez bardzo stabilnie wbity w mase ciastowa, a ta emocjonalnie zwiazana juz z miska wiec caly ten naboj na moich oczach, zlecial z gracja z blatu, dokonal polobrotu i pierdyknal dziarsko o podloge, wywalajac na podloge polowe masy, mikser i pare drobiazgow z blatu zgarnietych przez kabel. Ja w tym czasie bylam juz zamarla jak zona Lota, w polobrotu, bo usilowalam nieskutecznie cos lapac jako, ze choc nic nie czulam tego tracenia to uslyszalam dzwieki lawiny i dzieki temu zobaczylam caly ten lot.
Bylo juz po wszystkiemu, nic wiecej nie cieklo, ani sie nie sypalo, nie rzucalam wiec sie na kolana ani na podloge ratowac sytuaji, bo nie bylo juz czego ratowac.
Stalam tak, nadal nieruchoma, patrzac na ten dramat na podlodze i myslac wielotorowo: "Kurna, jak to tak wszystko zgrabnie polecialo, a ledwo tracone... hm, moze jak zbiore to z wierzchu i doloze skladnikow to jeszcze cos z tego bedzie?... A gowno, nie mam tyle migdalow, zostala tylko resztka, nie wystarczy... a dopiero co mylam podloge... i po co?... Rany, ale mialam przeczucie kupujac tego gotowca!"
Na gotowcu seria stanela, uruchomilam konczyny i wylaczylam ten cholerny piekarnik, ktory w tym momencie chodzil juz prawie 2 godziny i nic nie upiekl...Oczywiscie posprzatalam ten dramat i musialam umyc na nowo podloge, ale nie zrobilam wiecej nic glupiego w trakcie takze nie warto opowiadac.
W temacie wzbudzania milosci grawitacji do przedmiotow martwych powiazanych z zywnoscia to w ogole wykazuje cale zycie szczegolny talent - raz sobie z Rodzicielka nagotowalysmy brokulow bodajrze i po tym procederze (i pozarciu brokulow), zostal nam bardzo fajny wywar brokulowy. Byl to zreszta rok 1997, tuz przed moja pierwsza wyprawa na Wyspe, wiec zylam troche w stresie przed podroznym. I ten wywar brokulowy przelalysmy do miski i postanowilysmy ze zuzyjemy go nieco pozniej do wyprodukowania fajnej zupki jakiejstam. Moze jarzynowej, a moze pomidorowej, bo obie z Rodzicielka moja osobista lubilysmy eksperymenty smakowe. I z tym postanowieniem zostalam obarczona zadaniem przeniesienia miski z wywarem i wstawienia go do lodowki. Wzielam miske w rece. Nie byla ani duza ani ciezka. Ani goraca. Taka a'la kamionkowa do podawania zupy to byla.
Z jakiegos powod, w polowie drogi wyskoczyla mi z rak.
Rodzicielka patrzyla akurat na mnie i zamarla zupelnie jak ja nascie lat pozniej na widok lecacej miski z ciastem i mikserem. Miska pewnie poszla w drobiazgi, bo podloga w kuchni byla pokryta terkota. Wywar sie oczywiscie rozlal po calej podlodze, a ze nie byl jakis szczegolnie barwny to nawet nie moge powiedziec ze malowniczo. Ja sie z nerwow rozkleilam (bo ten stres mnie zzeral i odebralam ten wypadek jako przykrosc osobista), a Rodzicielka stoicko tylko powiedziala "no tosmy se zjadly dobrej zupki". Na to juz obie zgodnie ryknelysmy smiechem.
Zreszta w temacie eksperymentow i zuzywania roznych wywarow do produkcji nowych potraw, raz poszlysmy na calosc. Otoz w lodowce byla taka szklana butelka (byly kiedys takie soki w butlach litrowych, szklanych z zakretka jak sloik - jeszcze przed frugo) z jakims plynem. Byl ten plyn metnawy, dosc zawiesisty i stal w tej lodowce pare dni. Rodzicielka zerknawszy fachowym okiem uznala, ze to rosolu reszta (okazalo sie pozniej, ze rosol byl na polce lodowki w innym pojemniku) i zarzadzila, ze robimy pomidorowke.
Ja sie ucieszylam bo pomidorowke cale zycie uwielbiam, a poniewaz robilysmy ja razem to byla bardzo realna szansa, ze bedzie taka jak lubie - z duza iloscia przecieru. Potencjalny rosol zostal wlany do garnka, dodano przecier, wlaczono gaz pod garnkiem i czekamy. Po pewnym czasie pomidorowka zaczela wydawac z siebie aromat. Czujac go przygnalysmy obie, kazda z innej czescie mieszkania wiedzione niepokojem, bo... pomidorowka capila kiszonymi ogorkami!!
Otoz, nie byl to rosol tylko woda po ogorkach kiszonych.
Trzymana w lodowce z niewiadomych powodow.
Tzn powod na pewno jakis byl tylko ja nie pomne jaki.
Oczywiscie nie probowalismy tej kiszonej pomidorowki spozywac. Zostala wystudzona i mozliwe i miala isc d WC'tu ale chyba w miedzyczasie Rodzicielka rozmawiala telefonicznie ze swoim bratem, albo ot tak tknieta przeczuciem, wlala wystudzony koktajl do tej samej butelki co wczesniej i przy najblizszej okazji zawiozla na wies. Tam jej brat wlasnie, zaintrygowany zawartoscia butli z ciekawosci sprobowal (o pewnie ta woda po ogorkach kiszonych byla wlasnie dla nie bo lubil sobie popijac takowy, generalnei lubiac kwasne smaki) i wpadl w zachwyt, ze takie fajne i orzezwiajace, i przy okazji okazalo tez, ze sie swietne na kaca jaki akurat nieco go meczyl.
Takze genow nie oszukasz...

4 comments:

  1. Hahaha, nie no. Kiszonówka-pomidorówka wygrała. :D Fajnie, że znalazła fanów i faktycznie tak po składzie patrząc to powinna być na kaca super. :)
    Bożena pomidorówkę też wielbi, ale tradycyjną ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. No ja tez stanowczo tradycyjna. nawet czasem dam sie namowic zeby ja serkiem filadelfia zaprawic, ale niczym innym, ale na przyklad takiego soku pomidorowego nie rusze. Oraz tez z czasem i doswiadczeniami pojelam czemu tak pomogla na tego kaca, aczkolwiek nie ruszylabym zarazy nawet na kacu gigancie osobiscie. ogorki kiszone owszem ale woda po nich to nie na moje kubki smakowe ;)
      Ale tak teraz wspominam ten wywar brokulowy to wychodzi mi ze jednak ta miska nie poszla w drobiazgi - bo ja jej chyba wcale nie upuscilam tylko jakos tak sie wziela i spiruetowala mnie w rekach - bo przypomina mi sie jak Rodzicielka moja komentowala pozniej, ze wygladalo jakby z premedytacja wylala zawartosc na ziemie, co w zestawieniu z wczesniejsza ekscytacja i planami na zupke z wywaru zaskoczylo ja totalnie.

      Delete
  2. Tego posta jeszcze nie czytałam, bo mi się neurony ścięły. Ale daję znak, że stoję za kurtynką!

    ReplyDelete
    Replies
    1. za kurtynka?? A ja taka nieuczesana... ;) Spokojnie, on tak szybko sobie nie pojdzie. Scietych neuronow wspolczuje!

      Delete