czyli Nawidakcji w skrocie i
cytacie.
Otoz wracamy do roku 2008
najwyrazniej bardzo przelomowego w ostatniej dekadzie. Mamy ostanie tygodnie
grudnia.
Wczesniej tego roku zostalam
szczesliwa posiadaczka "Niebieskiej Strzaly" - nieduzego
trzydrzwiowego kompaktowego auta japonskiej produkcji w kolorze Blue.
Testowalam opcje "Bluedaska" aby pociagnac tradycje mojego rudego
koreanskiego auta sprzed lat, ktory to z racji notorycznej warstwu kurzu i
blota byl pieszczotliwie okreslany mianem "bRudaska".
Dla wyjasnienia - nie
zwracam sie do moich pojazdow po imieniu, ani tez nie nadaje im imion
jako takich ale operowanie marka szczegolnie w publicznych wynurzeniach jest
zbedne chyba, ze dla tresci merytorycznej ma znaczenie.
Ale Bluedasek sie nie
przyjal, zas pozornie ironiczna "Blue Arrow" wzbudzala ogolna
wesolosc, a w koncu zazwyczaj o to chodzi.
Otoz jako jednostka
"starej szkoly kierowcow" upieralam sie od poczatku, ze ja bede sie
poslugiwac mapa, a nie jakimis tam protezami elektronicznymi w podrozach.
Utrzymalam sie w tym uporze jakies 4 miesiace zdaje sie. Zreszta do dzis mam
gdzies upchnieta w zakamarkach bagaznika mape Wyspy, typu atlas drogowy bo
jakby co to papierowi nie potrzeba sygnalu z satelity.
Temat za mnie zalatwil
"Swiety Mikolaj" aka Fader, bo po naszej pierwsz podrozy za ocean (z
pomoca map klasycznych rzecz jasna) zostal zarazony gdzies wirusem nawigacji -
nie pomne czy to w TV czy na zywo zobaczyl jak to dziala i polknal
bakcyla.
To ,albo mial juz serdecznie
dosc padania ofiara moje dysgeografii. Ktore by to nie bylo...
..."Swiety Mikolaj"
wlasnie, przyniosl mi nawigacje marki T (pieszczotliwe czasem przeklinany przez
mnie mianem Bebenka) z lekkim Swiat wyprzedzeniem i jednego wieczoru przed
kolejna podroza (chyba w okolice Lancaster ale pewnosci nie mam, bo mozliwe ze
Lancaster bylo w kolejnym roku - niezbyt udanym w ogolnosci ale z kilkoma
fajnym szczegolami) usilowalam go rozpracowac, celem uzyca go w trakcie tej
podrozy.
Jednym z krokow
rozpracowywania tego ustrojstwa jest polaczenie go z komputerem zeby bylo
latwiej sciagac updaty, pardon - aktualizacje i inne takie... no i od razu na
dzien dobry to gowno mi powiedzialo, ze mapa nie aktualizowana od 20 dni plus
upgrade aplikacji niezbedny koniecznie i inne podobne belkoty, a do tego byly
tylko babskie glosy a ja sobie zycze miec sexi meskiego przewodnika, a nie
jakas babe trujaca mi nad uszami jak mam jechac.
No i po sciagnieciu i instalacji wszystkiego co bylo do sciagniecia to gowno
(tym razem mam na mysli interface na komputerze) mowi mi, ze musze zrestartowac
device czyli Bebenek, a zeby to zrobic mam go "disconnect" a pozniej
"re-connect" go i kliknac OK.
Niby wszystko jasne, ale nie
powiedzial mi jak ja mam go "disconnect" a skoro OK dopiero po tych
akcjach mam kliknac, no to zrozumialam, ze mam go po prostu sprzetowo odlaczyc,
co tez uczynilam (blad), no i aplikacja sie spier... erm rozkraczyla.
Na co mnie sie zrobilo troche cieplo w sobie, ale prawdziwie goraco zaczelo mi
sie robic dopiero po godzinie prob podniesienia Nawidakcji.
Oczywiscie ani papierowa instrukcja ani pdf dostepny w wersji elektronicznej
nie przewidywaly takiej kreatywnosci uzytkownika.
Coraz bardziej zmartwiona i wsciekla, bo tak do konca nie bylam pewna co zle
zrobilam, zaczelam przekopywac strone produktow T.
W koncu gdzies gleboko
zakopane, w najmniej oczywistym miejscu obslugi on-line znalazlam pytanie ktore
obrazowalo moj status (czyli co Q*£a robic?? w skrocie).
I tam oczywiscie napisali co
to znaczy "disconnect", tzn zeby zabic wczesniejdszy komunikat i
pozniej wykorzystac funkcje "Disconnect" w interfejsie na komputerze.
To niestety nie pomoglo bo
ten most juz mialam za soba spalony, ale odpowiedz przywidywala i taka opcje i
zalecila mi skopiowanie zawartosci Bebenka na dysk i sformatowanie go (Bebenka
nie dysku!).
Tu przeszedl mnie
dreszcz.
Po czym skopiowanie pewnych
istotnych elementow i przeprowadzenie upgradu aplikacji raz jeszcze.
Z dusza na ramieniu bo, mimo ze to moj zawod wyuczony i wykonywany jest - tzn
psuc rozne rzeczy zwiazane z komputerami i testowac metody ich naprawiania,
zabawka nie nalezala do groszowych, a darczynca pochrapywal pare metrow ode mnie
- calej operacji dokonywalam wlasnie korzystajac z poobiedniej drzemki Fadera i
faktu, ze wspolokatorki okupowaly salon przypominajacy dzieki temu czarna saune
(dym).
Emocje jakie mna targaly nie
mogly znalezc porzadnego ujscia soczystymi kolokwializmami albowiem rozbudzony
Fader pytalby 1) co robie i 2) jak tam Bebenek i 3) czy mozemy go juz uzyc, co
pogarszalo sytuacje.
Ale spielam sie w sobie,
schowalam leki (strachy nie lekarstwa) do kieszeni i wykonalam zalecenia
instrukcji i...
Pomoglo!
Ale powiem szczerze, ze zeby
nie farba na glowie, to jestem pewna ze bym byla o jakies 20% bardziej siwa niz
przed zadobyciem tego nieszczesnego ustrojstwa...
W instrukcji dalej kazali
jeszcze zrobic „clear flash card”, ale cos mi ten soft do robienia tego
"clearu" nie chcial sie odpalic na komputerze, a poza tym jak na
zamowienie obudzil sie Fader zadajac pytania tak jak przewidzialam, wiec sobie
to na razie darowalam, ale w planowana podroz na wszelki wypadek wzielam
laptopa wiec jakby co to tego flesza bym sklirowala jak nie sposobem to sila!
A tak na marginesie, wszytko to byloby pi... puszczeniem baczka na wietrze,
gdybym przed rozpoczeciem zabawy w aktualizacje zrobila backup Bebenka - backup
oczywiscie zrobilam dopiero jak juz sie wszystko rozkraczylo, nie swiadoma
oczywiscie, ze sie rozkraczylo. Rzecz jasna po tym wszystkim robie backup
kazdego urzadzenia ktore na to pozwala, przed kazdym kichnieciem bo nauczka w
las nie poszla.
Teraz moge opowiedziec czemu Nawidakcja, a nie Nawigacja.
Jak wspomnialam wyzej jednym z powodow dramatu z aktualizacja Bebenka byla
chec zmiany glosu dajacego instrukcje z damskiego na NIE damski.
Zaczelam skromnie od aktora Johna Cleese'a z Latajacego Cyrku Monty
Pythona, a w obecnej kolekcji posiadam tez Duffy Duck, Krolika Bugs'a (wielkie
rozczarownie), Rappera Snoop Doggy Dog, Lorda Vadera oraz Stephena Fry. Oprocz
krolika uzywam ich wszystkich z rownym upodobaniem.
Na zmiane rzecz jasne nie choralnie!
Chyba najczesciej jest uzywany Kaczor Duffy, szczegolnie gdy jezdze solo,
albowiem jego instrukcje i komentarze bawia mnie niewymownie - np polecenie
zeby trzymac sie prawego pasa "Keep right" (Trzymaj sie prawej),
ktore doprowadza mojego kolege SerboBryta do szalu jesli nawigacja wyglasza je
gdzy on jedzie prawym pasem ("Mam wjechac na barierke Baranie??") w
wykonaniu Kaczora brzmi - "Keep right... Err... Keep right on driving I
guessss..." (nie umiem przetlumaczyc zeby nadal bylo smiesznie)
Albo "Turn right Brother.. Ssister? err Total Sstranger?? (gasnacym
glosem istoty przygotowanej na nadciagajacy nokaut). No ja sie prawie turlam ze
smiech za kierownica.
Jade raz z Kot i Kaczor mowi
"Take the third left. I want first two for myself." (tlumaczenie
(swa)wolne: wez trzecia w lewo, dwie pierwsze chce dla siebie)
A Kot na to "All right you greedy pig!" (Dobra
Ty zachlanna swinio!)
no czyz to nie piekne?.
No i kluczowy moment kiedy to jadac z Kaczorem rabnelam sie i pojechalam
wbrew instrukcji...
Kaczor do mnie mowi "Turn around. Gosh this would have been so
embarrasing if we had one of those Naviduction devices!" ("Zawroc.
Kurcze to by bylo bardzo kompromitujace gdybysmy mieli jedna z tych
Nawidakcji!").
A czemu wyznawca? Otoz ogolnie dlugo sie bronilam przed pelnym
uzaleznieniem od ww Bebenka i na przyklad uzywalam go uparcie tylko wtedy gdu
jechalam w nieznane. I na ten przyklad wycieczka z Warszawy do Jastrzebiej Gory
na urlopie swiatecznym w 2012 odbyla sie bez udzialu Bebenka i nie bez
przygod
Jakie przygody? Ot na przyklad nie udalo nam sie znalezc obwodnicy
Bydgoszczy i trzeba bylo rozkminiac miasto, a znalezlismy sie w tamtym rejonie,
bo po pierwsze zmiast pojechac na krajowa Siodemke sparlam sie wyprobowac nowa
platna Jedynke, ktora byla wtedy dostepna dopiero za Toruniem, a po drugie
usilujac jechac na te Bydgoszcz z jednego rondka poprulam zdaje sie na Plock
zamiast na Sierpc przez co musielismy jechac trasa kompletnie nieoptymalna ale
jaka krajoznawcza...
Pozniej zas, nie wiedzac jak wjechac na te platna Jedynke minelismy Torun i
usilowalismy wlasnie odnalezc znany nam sprzed lat fragment obwodnicy
Budgoszczy, ktory(a) zdaje sie juz nie istnieje.
Oczywiscie nie bez znaczenia byl fakt, ze owczesny Bebenek fabrycznie na te
tereny nie dzialal, ale to w normalnych warunkach nie przeszkoda - wszak tenze
Bebenek pojechal ze mna za Ocean nieco pozniej tego samego roku i wcale nie
jako totem czy inny fetysz tylko jako wysoce uzytkowy przedmiot.
Po prostu uwazalam z swoj wlasnym kraj ojczysty. A juz w szczegolnosci trase nad
Baltyk to ja jednak znam na pamiec i problem od lat mam tylko w jednym miejscu,
a to wynika z mojej osobistej dysgeografii i jadac w tamte rejony sama
zazwyczaj uszczesliwiam przyjaciolke dElvix lekko stoickim komunikatem:
"Nie wiem gdzie jestem" przez telefon lub sms, a czasem nieco
bardziej desperackim "Ratunku. Nie wiem gdzie jestem". Uszczesliwialam
w ten sposob takze inne zaprzyjaznione jednostki ktore zaleznie od pory dnia i
lokalizacji mogly mnie wyratowac z tarapatow, aczkolwiek obecnie jako wyznawca
SatNav robie to znacznie rzadziej, ale jeszcze mi sie zdarza, szczegolnie gdy
Bebenek pokazuje na przyklad cos takiego:
Bo na przyklad takie to maly pikus:
Niestety nie bylam w stanie
uwiecznic cudu rok wczesniej, kiedy to wg innej Nawidakcji jechalam po wodzie
(most ktorym jechalam byl nowszy nie wersja mapy w Nawidakcji i ta uparcie
namawiala mnie zeby jednak przestala jechac po wodzie), bo jechalam sama i nie
moglam zrobic fotki, no i oczywiscie musialam mknac bardzo szybko zeby sie nie
utopic, prawda?
Powyzsze fotki pochodza z
podrozy za Ocean z 2012 z jedna kolezanka Ewa, i to wlasnie ona zrobila te
zdjecia, podczas gdy ja baranim wzrokiem gapilam sie na droge i pilnujac zeby
odruchowo nie koryugowac trasy do wskazan nawidakcji, bo zbocza ta gora po
prawej miala ultra strome i naszemu wechikulowi szalenie nieprzyjazne. (Inna
Ewa, nie ta od skarpetek Kolegi B aczkolwiek z tego samego "Zakladu"
i projektu.)
No i wreszcie kulminacja ktora ujawnila, ze bronilam sie przed
uzaleznieniem slusznie aczkolwiek uleglam sromotnie.
Jest zeszly rok, pi razy oko poczatek wrzesnia, mozliwe ze blisko polowy.
Nie chce mi sie sprawdzac bo moglabym co do dnia, a nawet godziny.
Jestesmy z Faderem na wakacjach, za Oceanem.
Zatrzymalismy sie w jakims fajnym hotelu, ktory jeszcze nie jest otwarty -
otwarcie jak sie okazalo jest dopiero za pare dni, w zwiazku z czym po pietrach
czasem kreca sie wieksze ilosci pracownikow niz zwykle, bo odbywaja sie rozne
treningi i przygotowania do otwarcia. Czas na sniadanie, wiec gotowa juz do
wyjscia czekalam na Fadera czytajac ksiazke. Fader gotow stanal na bacznosc
przed drzwiami wiec ja zerwalam sie czym predzej, zlapalam karte do drzwi i
telefon i wychodzimy. Wyszlismy na korytarz, idziemy do windy... (pietro
bylo 6, a za Oceanem nie wierza w schody - jest to absolutna koniecznosc ale
nie bywa jawnie eksponowana), winda podjezdza, ja juz mam do niej wejsc i
odruchowo patrze na telefonie na godzine i ku mojemu zdumieniu (bo ja sie juz
rzadko kiedy dziwie) w reku trzymam nie telefon, ale saszetke z
Nawidakcja!
Ale jak to? Przeciez bralam telefon? A telefon? Nie mam.
Przeszlo mi jeszcze przez mysl, ze owszem dystans jest do pokonania nie
trywialny bo 6 pieter w dol i do tego jakie 30 metrow korytarza na gorze i
pewnie ze 15 na dole, ale chyba sie nie zgubimy? Poza tym nawigacja nie pomoze
w przemieszczeniach pionowych!!
Fader nawet sie nie obruszyl na koniecznosc poczekania na mnie, az pobiegne
do pokoju dokonac zamiany, ba nawet ze mna poszedl rechoczac mi do wtóru, az
sie za nami ludzie krecacy sie po pietrze ogladali do tego stopnia, ze poczulam
sie zobligowana do wyjasnienia tak wesolosci jak i tego ze widza nas znowu po
minucie od poprzedniego spotkania. Tym sposobem rozbawilam dobre 5 osob i
pocieszam sie tylko ze moja publiczna i jakby nie bylo miedzynarodowa
kompromitacja Nawidakcjomanki podniosla o poranku poziom endorfin kilku osobom,
ktore musialy patrzec jak ja sie bycze na wakacjach podczas gdy one pracuja.
Moze powyzszym tez wywolam jakis usmiech?
Description
Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych
Friday, 24 April 2015
Tuesday, 14 April 2015
Jak to skarpetki z Myszka Miki wywolaly fale wspomnien...
Wlasnie przeczytalam post Mamy Ammara, ostatni z grudnia 2014 (bo lubie czytac chronologicznie chociaz zaczelam od wpisow na temat slubu i wesela czyli nowszych ale jednak z mojego punktu czytania nadal chronologicznie!) o Ten wlasnie.
A ze wczoraj akurat wspominalam wydarzenia z mojej przeszlosci migracyjnej z roku 2008 zdaje sie - zaraz uscisle tylko odkopie notatki, to poczulam wrecz obowiazek dokonac kolejnej podrozy w czasie i zadedykowac Mamie Ammara zeby sie ta Myszka Miki nie przejmowala historycznie.
Ale zanim opisze moj przypadek, dodam jeszcze dwie podobne historyjki, kazda z innego etapu mojego zycia.
Historyjka 1
Jest rok moze 2011. I jest polowa druga pazdziernika.
Pojechalam z przyjaciolka jedna Hinduska, nazwijmy ja roboczo Kot (nic obrazliwego, zaraz sie wszystko wyjasni, slowo) do miasta L (nie Londyn) na Uroczystosc Zapalenia Swiatel Diwali - nigdy o tym nie slyszalam, wiedzialam tylko, ze Diwali i o co w tym chodzi. Pojechalam jako ta dama do towarzystwa, czyli (nie)przywoitka - otoz Kot bardzo ale to bardzo chciala pojechac, Brat Koty nie chcial, Tato tym bardziej, a Mama sie nie czula na silach bo tam sie duzo stoi i chodzi wiec nie bardzo bylo z kim, wiec Kot stanela przed mozliwoscia nie pojechania do miasta L na te Uroczystosc bo Tato nie zaaprobowalby takiej eskapady solo. Na miejscu istnial wprawdzie kuzyn z zona ale zdaje sie, ze rodzina wiedziala, iz sie na festiwal nie wybieraja wiec ta opcja tez odpadala.
Nie wnikam tu w koniecznosc posiadania przyzwoitki przez mloda, acz juz od dekady mniej wiecej dorosla, kobiete, ktora codziennie jezdzi sama i wraca rownie sama wieczorem czase mdosc poznym pociagami z przesiadkami do i z O, bo wynika ta koniecznosc z przyczyn kulturowych, ktorych nie pojmuje ale szanuje i braku konsekwencji Rodziciela, ktora Kot akceptuje, a ktorej ja ani nie rozumiem, ani nie popieram ale szanuje jej wybor. Dodam tylko, ze podjechwaszy po Kot pod jej dom zostalam poproszona przez nia aby wejsc i poznac Mame oraz Brata, zeby Tato sie nie denerwowal z kim ona jedzie.
Do miasta L Kot chciala jechac z jeszcze jednego powodu (a moze tylko z tego?) - otoz jednym z punktow Uroczystosci byl program muzyczny prowadzony przez jednego takiego, nazwijmy go Graczem bo tym sie w koncu okazal, do ktorego Kot palala wielka sympatia. Znali sie wokalno-wirtualnie i miala go pierwszy raz spotkac na zywo - co mozliwe, ze wyjasnia czemu nieobecnosc rodziny na uroczystosci generalnie nie spedzala jej snu z powiek. Ale dosc o tym, bo to tylko tlo. Otoz biorac pod uwage okazje i okolicznosci przyrody Kot wykonala duzy wysilek aby ubrac sie w sposob atrakcyjny acz podejrzen rodziny nie budzacy, a biorac po uwage pore roku - pazdziernik to byl i choc nawet dosc cieply to jednak jesien wyspiarska szalala, musiala tez ubrac sie odpowiednio cieplo, wiec ogolnie rzecz biorac wystrojona prawie na wielki dzwon, ale rownoczesnie z niewymuszona swoboda, prezentowala nogi w elegenckich kozaczkach do kolan, kurteczka rozpieta pokazywala gustwona odziez itp, wlos i makijaz jak zwykle nienaganny, a obok ja, w kurtce pogodo-odpornej czyli z elegancja prawie jak "nowy dresik", dzinsach z jedynym akcentem uroczystosciowym, pod postacia manicure w kolorze zlotym - dama jak ta lala!
Mialysmy zlozyc kurtuazyjna wizyte jej kuzonstwu i pod kierunkiem kuzyna znalezc najblizsze festiwalowemu terenowi, legalne miejsce na zaparkowanie "Niebieskiej Strzaly" (pseudonim literacki mojego owczesnego samochodu), a nastepnie wziac udzial w atrakcjach itp. Tak sie stalo, wizytujemy wlasnie kuzynostwo, i nalezy zdjac obuwie. Kot zdjela zatem kozaczki i zasiadla na sofie, ja obok i moim oczom ukazaly sie stopy Kot odziane w cieplutkie kolorowe skarpetki z "diaboliczna" mordka "Hello Kitty" na froncie. Wszystko co moglam zrobic to zachowac powage i powaznym glosem zapytac czy moge skorzystac z toalety, gdzie odesmialam sie i wrocilam na salony.
Po opuszczeniu domu kuzynostwa wyjawilam jej moje doznania - elgencja i atrakcyjnosc z makijazem i koafiura na wielki dzwon kontra dziecinne skarpetki, usmialysmy sie obie po czym Kot wyznala mi ze nawet nie przeszlo jej przez mysl, ze robi taki kontrast bo "HelloKitty" towarzyszy jej od czasow studiow do tego stopnia ze przyjaciolki mowily na nia "Kitty" - stad Kot.
A ponizej pamiatkowe zdjecie moje pierwszej i jak dotad jedynej henny (mehndi) ktora byla ze mna przez ponad tydzien i za ktora do dzis tesknie (w prawym dolnym roku widac kawalek kurteczki).
Historyjka 2
Jest rok mniej wiecej 2004 albo 2005. Nie ma to dokladnie znaczenia bo historyjka jest raz, ze z dalekiej przeszlosci, a dwa nie moja tylko Kolegi B. Z Kolega B siedzialam twarza w twarz w czasie pracy w Zakladzie, "na projekcie" przy ktorym poznalam tez V z Oz. Pewnego ranka jeszcze, aczkolwiek dosc juz póznego Kolega B pochylil sie z krzeselka celem prozaicznego podciagniecia skarpetek i taki pochylony zamarl na dosc dlugo. Siedzaca po jego prawej Ewa (imie popularne, a nawet jak sie rozpozna to sie nie obrazi, Kolega B tez nie ale nazwiskami sobie nie bede wycierac klawiatury) poczula sie zaintrygowana, ja jeszcze nie bo juz przywyklam. Ewa zerka tedy na Kolege B i mowi "Kolego B co Ci sie tam stalo?" Kolega na to "No wlasnie nie wiem, chyba mam skarpetki nie od pary..." Tu juz i ja poczulam sie zaintrygowana, wyjezdzam zza biurka i dokonuje empirycznej weryfikacji. Obie skarpetki sa czarne. Obie podobnie zuzyte. Obie podobnego sciegu. Jedna siega jak skarpetce przystoi nieco nad kostke, druga zas prawie pod kolano.
"Tak Kolego, stanowczo nie sa one od pary" uspakajam go.
Ewa zas dodaje " Kolego B, chyba zaiwaniles zonie podkolanówke?"
Po dluzszej chwili, która mimo halasliwosci nie sciagnela do nas innych pracownikow Zakladu...
...Kolega B porzucil kontemplacje skarpetek i ich niedopasowania i siedzac juz normalnie kontynuuje temat tonem smiertelnie powaznym choc z wyrazem twarzy sugerujacym cos przeciwnego:
"Ja od lat juz mam standardowo takie same skarpetki, kupowane w hurtowych ilosciach aby nie martwic sie ich doparowaniem, a tu taki sabotaz... Ja musz z Zona powaznie porozmawiac, tak dalej byc nie moze..." Zaintrygowana tym kontrastem werbalno-wizualnym zadalam pytanie pomocznicze (bo Ewa nie widziala wyrazu twarzy) "A co? Miales Kolego B jakies przejscia?"
"Ba!" odparl Kolega B "Zeby tylko przejscia"
I kontynuje:
"Bylem wtedy w szkole sredniej i mieszkalem na stancji. Szkola byla stara i z tradycjami i jako obuwie do chodzenia po szkole wymagane byly kapcie. Takie prawdziwe, nie jakies tenisowki czy inne pepegi tylko prawdziwe kapcie wsuwane, bez piet, no ranne kapcie takie. Pewnego ranka, szykujac sie w pospiechu jak to mlody chlopak, mozliwe ze po imprezowym weekendzie, po ciemku jeszcze ubralem sie i pobieglem na lekcje aby sie nie spoznic. W szatni zdjalem kurtke i siadlem celem obleczenie stop w kapcie.
Zakladam kapec numer 1, wszystko ok.
Zakladam kapec numer 2 i moim oczom ukazal sie widok krew mrozacy w zylach - druga stopa jest inna niz pierwsza.
To znaczy bardziej niz tylko ze jedna prawa a drugia lewa.
Otoz prawa ma skarpete czarna, a lewa niebieska!
Zgorzalem.
Lekcja zaraz sie zaczyna, co ja mam robic, w butach to nie problem, nie widac ale te cholerne kapcie zostawialy przeciez odkryta piete.
Kompromitacja. Przeciez mi zyc nie dadza w klasie!"
"I co, i co?" zakrzyknelysmy zgodnie z Ewa sluchajac tej opowiesci z wypiekami i tchem zapartem.
"Poszedlem do wychowawczyni, kryjac sie po katach i poprosilem zeby mnie zwolnila z pierwszej lekcji zebym pobiegl do domu i zmienil jedna ze skarpetek, bo przeciez inaczej koledzy by mi zyc nie dali i by mnie wysmiewali do konca zycia, ze mi dwie rozne piety spod nogawek blyskaja, jeszcze by ze mnie "Pietaszka" zrobili!, a na bosaka za zimno bylo."
"I co, I co?" zakrzyknelysmy znowu z Ewa.
"No i ulitowala sie nade mna wychowawczyni, uwzgledniwszy wrazliwe nastoletnie uczucia i dotychczasowa dobra reputacje. Ale od tamtej pory nie pozwalam sobie na zadne niedociagniecia w sferze skarpet. Maja byc zawsze czarne i basta! A tu taki sabotaz..."
W dzisiejszej szkole sredniej Kolega B uznany by zostal za osobnika trędi i zapewne otoczony nimbem indywidualizmu i podziwu. Ech... w dzisiejszych czasach zrobic z kogos Pietaszka to sztuka nie lada, co?
Historyjka Moja, bardzo krotka w swietle powyzszych
Mamy 22 grudnia 2008, jestem na Wyspie, na Swieta przyjechal do mnie Fader.
Mieszkam na poddaszu z dwoma wspóllokatorkami, mieszkanie jest obszerne nie tylko na Wyspowe stadnardy, mam wlasna lazienka wiec wlasciwie czuje jakbym mieszkala sama, ale kuchnie i salon mamy wspolne i dla biednego Fadera ktory jezykiem lokalnym slabo wlada jest to troche krepujace i w zwiazku z tym ma tendencje czekania z pierwszym posilkiem az obie wspolokatorki wyjda do pracy co dla niego jest za dlugo - ze wzgledow zdrowotnych musi sniadanko spozywac dosc wczesnie, wiec o poranku dopilnowalam zeby Fader zjadl sniadanko.
W zwiazku z tym ubieralam sie do wyjscia w lekkim galopie i siegnelam na slepo po obuwie, zalozylam oba buty, zasunelam suwaczki i wyszlam.
Ide po schodach i jakos tak dziwnie mi sie idzie, ale nie rozumiem czemu, niby wszystko sie zgadza ale cos mi nie pasuje. Wsluchalam sie w siebie i dopiero na pólpietrze dotarlo do mnie, ze tylko jeden but stuka obcasem o podloze.
Pierwsza mysl moja byla, ze zgubilam fleka i widocznie przydeptuje teraz nogawke, ale czemu mi sie krzywo nie idzie??
Podnosze gire do gorym, a ja zamiast obcasa bez fleka mam koturn, na gumie. Na jednej nodze czarny kozak na obcasie, a na drugiej bordowy na koturnie.
No istny Twardowski na Kogucie, w jednym kapciu w drugim bucie!
Myslalam, ze spadne z tych schodow ze smiechu.
Popedzilam na gore, pokazalam Faderowi co wycielam, porechotalismy oboje i od razu przypomnial mi sie Kolega B i jego historia ze skarpetkami Pietaszka..., zmienilam but (juz nawet nie pamietam na który) i pognalam do pracy spozniajac sie zaledwie marginalnie.
I jako grand finale historyjka zadna ale dygresja kojarzaca sie z tematem.
Jakies 1.5 roku temu zaprzyjazniona jednostka z obecnego Kolchozu umiescila na znanym portalu spolecznosciowy taki status:
"Juz trzeci dzien z rzedu mam tylko jedna skarpetke na sobie. Wcale nie dlatego, ze wiecej ich nie mam tylko dlatego, ze w przedziale czasowym przeznaczonym rano na szukanie skarpetek udaje mi sie odnalezc tylko jedna."
Co poczulam sie zobligowana skomentowac
"Ale czy zamieniasz stopy noszace skarpetke czy nosisz ja codziennie na tej samej? Domagam sie równouprawnienia stop!"
A ze wczoraj akurat wspominalam wydarzenia z mojej przeszlosci migracyjnej z roku 2008 zdaje sie - zaraz uscisle tylko odkopie notatki, to poczulam wrecz obowiazek dokonac kolejnej podrozy w czasie i zadedykowac Mamie Ammara zeby sie ta Myszka Miki nie przejmowala historycznie.
Ale zanim opisze moj przypadek, dodam jeszcze dwie podobne historyjki, kazda z innego etapu mojego zycia.
Historyjka 1
Jest rok moze 2011. I jest polowa druga pazdziernika.
Pojechalam z przyjaciolka jedna Hinduska, nazwijmy ja roboczo Kot (nic obrazliwego, zaraz sie wszystko wyjasni, slowo) do miasta L (nie Londyn) na Uroczystosc Zapalenia Swiatel Diwali - nigdy o tym nie slyszalam, wiedzialam tylko, ze Diwali i o co w tym chodzi. Pojechalam jako ta dama do towarzystwa, czyli (nie)przywoitka - otoz Kot bardzo ale to bardzo chciala pojechac, Brat Koty nie chcial, Tato tym bardziej, a Mama sie nie czula na silach bo tam sie duzo stoi i chodzi wiec nie bardzo bylo z kim, wiec Kot stanela przed mozliwoscia nie pojechania do miasta L na te Uroczystosc bo Tato nie zaaprobowalby takiej eskapady solo. Na miejscu istnial wprawdzie kuzyn z zona ale zdaje sie, ze rodzina wiedziala, iz sie na festiwal nie wybieraja wiec ta opcja tez odpadala.
Nie wnikam tu w koniecznosc posiadania przyzwoitki przez mloda, acz juz od dekady mniej wiecej dorosla, kobiete, ktora codziennie jezdzi sama i wraca rownie sama wieczorem czase mdosc poznym pociagami z przesiadkami do i z O, bo wynika ta koniecznosc z przyczyn kulturowych, ktorych nie pojmuje ale szanuje i braku konsekwencji Rodziciela, ktora Kot akceptuje, a ktorej ja ani nie rozumiem, ani nie popieram ale szanuje jej wybor. Dodam tylko, ze podjechwaszy po Kot pod jej dom zostalam poproszona przez nia aby wejsc i poznac Mame oraz Brata, zeby Tato sie nie denerwowal z kim ona jedzie.
Do miasta L Kot chciala jechac z jeszcze jednego powodu (a moze tylko z tego?) - otoz jednym z punktow Uroczystosci byl program muzyczny prowadzony przez jednego takiego, nazwijmy go Graczem bo tym sie w koncu okazal, do ktorego Kot palala wielka sympatia. Znali sie wokalno-wirtualnie i miala go pierwszy raz spotkac na zywo - co mozliwe, ze wyjasnia czemu nieobecnosc rodziny na uroczystosci generalnie nie spedzala jej snu z powiek. Ale dosc o tym, bo to tylko tlo. Otoz biorac pod uwage okazje i okolicznosci przyrody Kot wykonala duzy wysilek aby ubrac sie w sposob atrakcyjny acz podejrzen rodziny nie budzacy, a biorac po uwage pore roku - pazdziernik to byl i choc nawet dosc cieply to jednak jesien wyspiarska szalala, musiala tez ubrac sie odpowiednio cieplo, wiec ogolnie rzecz biorac wystrojona prawie na wielki dzwon, ale rownoczesnie z niewymuszona swoboda, prezentowala nogi w elegenckich kozaczkach do kolan, kurteczka rozpieta pokazywala gustwona odziez itp, wlos i makijaz jak zwykle nienaganny, a obok ja, w kurtce pogodo-odpornej czyli z elegancja prawie jak "nowy dresik", dzinsach z jedynym akcentem uroczystosciowym, pod postacia manicure w kolorze zlotym - dama jak ta lala!
Mialysmy zlozyc kurtuazyjna wizyte jej kuzonstwu i pod kierunkiem kuzyna znalezc najblizsze festiwalowemu terenowi, legalne miejsce na zaparkowanie "Niebieskiej Strzaly" (pseudonim literacki mojego owczesnego samochodu), a nastepnie wziac udzial w atrakcjach itp. Tak sie stalo, wizytujemy wlasnie kuzynostwo, i nalezy zdjac obuwie. Kot zdjela zatem kozaczki i zasiadla na sofie, ja obok i moim oczom ukazaly sie stopy Kot odziane w cieplutkie kolorowe skarpetki z "diaboliczna" mordka "Hello Kitty" na froncie. Wszystko co moglam zrobic to zachowac powage i powaznym glosem zapytac czy moge skorzystac z toalety, gdzie odesmialam sie i wrocilam na salony.
Po opuszczeniu domu kuzynostwa wyjawilam jej moje doznania - elgencja i atrakcyjnosc z makijazem i koafiura na wielki dzwon kontra dziecinne skarpetki, usmialysmy sie obie po czym Kot wyznala mi ze nawet nie przeszlo jej przez mysl, ze robi taki kontrast bo "HelloKitty" towarzyszy jej od czasow studiow do tego stopnia ze przyjaciolki mowily na nia "Kitty" - stad Kot.
A ponizej pamiatkowe zdjecie moje pierwszej i jak dotad jedynej henny (mehndi) ktora byla ze mna przez ponad tydzien i za ktora do dzis tesknie (w prawym dolnym roku widac kawalek kurteczki).
Historyjka 2
Jest rok mniej wiecej 2004 albo 2005. Nie ma to dokladnie znaczenia bo historyjka jest raz, ze z dalekiej przeszlosci, a dwa nie moja tylko Kolegi B. Z Kolega B siedzialam twarza w twarz w czasie pracy w Zakladzie, "na projekcie" przy ktorym poznalam tez V z Oz. Pewnego ranka jeszcze, aczkolwiek dosc juz póznego Kolega B pochylil sie z krzeselka celem prozaicznego podciagniecia skarpetek i taki pochylony zamarl na dosc dlugo. Siedzaca po jego prawej Ewa (imie popularne, a nawet jak sie rozpozna to sie nie obrazi, Kolega B tez nie ale nazwiskami sobie nie bede wycierac klawiatury) poczula sie zaintrygowana, ja jeszcze nie bo juz przywyklam. Ewa zerka tedy na Kolege B i mowi "Kolego B co Ci sie tam stalo?" Kolega na to "No wlasnie nie wiem, chyba mam skarpetki nie od pary..." Tu juz i ja poczulam sie zaintrygowana, wyjezdzam zza biurka i dokonuje empirycznej weryfikacji. Obie skarpetki sa czarne. Obie podobnie zuzyte. Obie podobnego sciegu. Jedna siega jak skarpetce przystoi nieco nad kostke, druga zas prawie pod kolano.
"Tak Kolego, stanowczo nie sa one od pary" uspakajam go.
Ewa zas dodaje " Kolego B, chyba zaiwaniles zonie podkolanówke?"
Po dluzszej chwili, która mimo halasliwosci nie sciagnela do nas innych pracownikow Zakladu...
...Kolega B porzucil kontemplacje skarpetek i ich niedopasowania i siedzac juz normalnie kontynuuje temat tonem smiertelnie powaznym choc z wyrazem twarzy sugerujacym cos przeciwnego:
"Ja od lat juz mam standardowo takie same skarpetki, kupowane w hurtowych ilosciach aby nie martwic sie ich doparowaniem, a tu taki sabotaz... Ja musz z Zona powaznie porozmawiac, tak dalej byc nie moze..." Zaintrygowana tym kontrastem werbalno-wizualnym zadalam pytanie pomocznicze (bo Ewa nie widziala wyrazu twarzy) "A co? Miales Kolego B jakies przejscia?"
"Ba!" odparl Kolega B "Zeby tylko przejscia"
I kontynuje:
"Bylem wtedy w szkole sredniej i mieszkalem na stancji. Szkola byla stara i z tradycjami i jako obuwie do chodzenia po szkole wymagane byly kapcie. Takie prawdziwe, nie jakies tenisowki czy inne pepegi tylko prawdziwe kapcie wsuwane, bez piet, no ranne kapcie takie. Pewnego ranka, szykujac sie w pospiechu jak to mlody chlopak, mozliwe ze po imprezowym weekendzie, po ciemku jeszcze ubralem sie i pobieglem na lekcje aby sie nie spoznic. W szatni zdjalem kurtke i siadlem celem obleczenie stop w kapcie.
Zakladam kapec numer 1, wszystko ok.
Zakladam kapec numer 2 i moim oczom ukazal sie widok krew mrozacy w zylach - druga stopa jest inna niz pierwsza.
To znaczy bardziej niz tylko ze jedna prawa a drugia lewa.
Otoz prawa ma skarpete czarna, a lewa niebieska!
Zgorzalem.
Lekcja zaraz sie zaczyna, co ja mam robic, w butach to nie problem, nie widac ale te cholerne kapcie zostawialy przeciez odkryta piete.
Kompromitacja. Przeciez mi zyc nie dadza w klasie!"
"I co, i co?" zakrzyknelysmy zgodnie z Ewa sluchajac tej opowiesci z wypiekami i tchem zapartem.
"Poszedlem do wychowawczyni, kryjac sie po katach i poprosilem zeby mnie zwolnila z pierwszej lekcji zebym pobiegl do domu i zmienil jedna ze skarpetek, bo przeciez inaczej koledzy by mi zyc nie dali i by mnie wysmiewali do konca zycia, ze mi dwie rozne piety spod nogawek blyskaja, jeszcze by ze mnie "Pietaszka" zrobili!, a na bosaka za zimno bylo."
"I co, I co?" zakrzyknelysmy znowu z Ewa.
"No i ulitowala sie nade mna wychowawczyni, uwzgledniwszy wrazliwe nastoletnie uczucia i dotychczasowa dobra reputacje. Ale od tamtej pory nie pozwalam sobie na zadne niedociagniecia w sferze skarpet. Maja byc zawsze czarne i basta! A tu taki sabotaz..."
W dzisiejszej szkole sredniej Kolega B uznany by zostal za osobnika trędi i zapewne otoczony nimbem indywidualizmu i podziwu. Ech... w dzisiejszych czasach zrobic z kogos Pietaszka to sztuka nie lada, co?
Historyjka Moja, bardzo krotka w swietle powyzszych
Mamy 22 grudnia 2008, jestem na Wyspie, na Swieta przyjechal do mnie Fader.
Mieszkam na poddaszu z dwoma wspóllokatorkami, mieszkanie jest obszerne nie tylko na Wyspowe stadnardy, mam wlasna lazienka wiec wlasciwie czuje jakbym mieszkala sama, ale kuchnie i salon mamy wspolne i dla biednego Fadera ktory jezykiem lokalnym slabo wlada jest to troche krepujace i w zwiazku z tym ma tendencje czekania z pierwszym posilkiem az obie wspolokatorki wyjda do pracy co dla niego jest za dlugo - ze wzgledow zdrowotnych musi sniadanko spozywac dosc wczesnie, wiec o poranku dopilnowalam zeby Fader zjadl sniadanko.
W zwiazku z tym ubieralam sie do wyjscia w lekkim galopie i siegnelam na slepo po obuwie, zalozylam oba buty, zasunelam suwaczki i wyszlam.
Ide po schodach i jakos tak dziwnie mi sie idzie, ale nie rozumiem czemu, niby wszystko sie zgadza ale cos mi nie pasuje. Wsluchalam sie w siebie i dopiero na pólpietrze dotarlo do mnie, ze tylko jeden but stuka obcasem o podloze.
Pierwsza mysl moja byla, ze zgubilam fleka i widocznie przydeptuje teraz nogawke, ale czemu mi sie krzywo nie idzie??
Podnosze gire do gorym, a ja zamiast obcasa bez fleka mam koturn, na gumie. Na jednej nodze czarny kozak na obcasie, a na drugiej bordowy na koturnie.
No istny Twardowski na Kogucie, w jednym kapciu w drugim bucie!
Myslalam, ze spadne z tych schodow ze smiechu.
Popedzilam na gore, pokazalam Faderowi co wycielam, porechotalismy oboje i od razu przypomnial mi sie Kolega B i jego historia ze skarpetkami Pietaszka..., zmienilam but (juz nawet nie pamietam na który) i pognalam do pracy spozniajac sie zaledwie marginalnie.
I jako grand finale historyjka zadna ale dygresja kojarzaca sie z tematem.
Jakies 1.5 roku temu zaprzyjazniona jednostka z obecnego Kolchozu umiescila na znanym portalu spolecznosciowy taki status:
"Juz trzeci dzien z rzedu mam tylko jedna skarpetke na sobie. Wcale nie dlatego, ze wiecej ich nie mam tylko dlatego, ze w przedziale czasowym przeznaczonym rano na szukanie skarpetek udaje mi sie odnalezc tylko jedna."
Co poczulam sie zobligowana skomentowac
"Ale czy zamieniasz stopy noszace skarpetke czy nosisz ja codziennie na tej samej? Domagam sie równouprawnienia stop!"
Friday, 10 April 2015
Jak to sie nad morze wybralam, przed laty...
... pociagiem!
Widac tak szybko sie od wspomnien pociagowych nie uwolnie, ale to dlatego, ze wspomnialam te podroz przy okazji paryskiego dworcowego wychodka.
Otoz cofamy sie znowu w czasie. Jest rok 2006, listopad, tak mniej wiecej polowa, dopiero co mialam urodziny, pierwsze po emigracji. Weekend. Pogoda nawet niezla jak na listopada polowe.
Nie jest to niedziela na pewno.
Jak to sie nad morze wybralam…
Widac tak szybko sie od wspomnien pociagowych nie uwolnie, ale to dlatego, ze wspomnialam te podroz przy okazji paryskiego dworcowego wychodka.
Otoz cofamy sie znowu w czasie. Jest rok 2006, listopad, tak mniej wiecej polowa, dopiero co mialam urodziny, pierwsze po emigracji. Weekend. Pogoda nawet niezla jak na listopada polowe.
Nie jest to niedziela na pewno.
Jak to sie nad morze wybralam…
Mowa o 11tym listopada…
W zasadzie nie zamierzalam nie wychodzic z domu, no moze
oprocz poczty bo chcialam wyslac kilka drobiazgow. Ale wychodzac z domu wykonalam
zaklad moralny – mianowicie postanowilam, ze jesli pierwszym autobusem jaki
przyjedzie bedzie numer 5 to pojade na dworzec kolejowy. I moze wybiore sie stamtad
do Bristolu, tkwiac w blednym mniemaniu, ze podobnie jak autobus, pociag jezdzi
tam bezposrednio…
I tak tez sie stalo – na dworzec dotarlam okolo 11.20/30. Troche
mi zajelo odnalezienie go, bo chociaz autobus mial tam ostatni przystanek to ja
z jakichs powodow wysiadlam na przedostatnim – pewnie dlatego ze na tabliczce przystankowej byl znaczek kolejowy.
Nic strasznego sie nie stalo bo mimo chwilowej obawy ze znowu
zrobilam cos glupiego odkrylam, ze dworzec mam niejako pod nosem (jesli dobrze
wyciagne szyje).
Na dworcu nieco oslupialam. W zasadzie znane sa mi dworce na
Wyspie, nie zeby przesadnie ale na kilku juz w zyciu bylam, ale ten byl jakis
inny, a moze po prostu one wszystkie sie zmienily od mojej ostatniej na nich
bytnosci.
W kazdym razie zorientowalam sie, ze na perony (platforms)
prowadzi jedno wejscie czym troche sie uspokoilam bo zazwyczaj problemem dla
mnie jest znalezienie sie na wlasciwym, szczegolnie jesli prowadzi tam
przejscie podziemne.
Z jakichs powodow trace orietnacje jak tylko strace z oczu
niebo, a swiatlo dzienne zastepowane jest sztuczna swietlowka.
Dosc dlugo mi sie zeszlo zanim znalazlam jakis rozklad jazdy
– byla to ksiazeczka z pociagami linii V. Oprocz Bristolu po glowie chodzilo mi
Southampton jako, ze wydawalo mi sie, ze tez znajduje sie nad morzem, innym
rzecz jasna ale wszak one te morza sie lacza wokol Wyspy nieprawdaz.
Niestety mapka nie obejmowala pociagu do Bristolu.
Ale latwo sie nie poddjac wyszlam tylko z kolejki gdzie juz
stalam I uznalam, ze do licha ciezkiego nie bede z siebie robic sieroty przy
kasie oraz, ze to dworzec wiec gdzies tu MUSI byc rozklad wszystkich pociagow.
I mialam racje.
Tylko bynajmniej nie byl on, ten rozklad, na widocznym I
latwo dostepnym miejscu. Mozliwe, ze dlatego, ze najlepiej widoczne miejsce
bylo zajete przez… coffee shop.
No coz…kapitalizm ;)
Rozklady byly wcisniete w kat pomiedzy sciana damskiego
wychodka (dzieki czemu go znalazlam!) oraz bramke na perony. Wbilam sie tam I z
radoscia odkrylam, ze jest on w porzadku alfabetycznym.
Ku mojemu rozczarowaniu do Bristolu istotnie nie jezdzilo
nic bezposredniego. Osli upor dotyczacy unikania przesiadek sprawil, ze
siegnelam po plan awaryjny – Southampton. Tak, jest bezposredni pociag! Jezdzi
co godzine, a najblizszy o 12.15. Super - ide na to. Ale tknieta jakims
przeczuciem albo moze z czystej ciekawosci zerknelam na ksiazeczke z mapka
pociagow V. Mapka rozwiala moja nadzieje – wygladalo na niej ze z Southampton
do lini brzegowej jest spory kawal.
Ale zaraz ten pociag jedzie dalej. I jakby nad samo morze. Co
to jest? Bournemouth. Szybki rzut oka na rozklady. TAK to ten sam. I jezdzi co
godzine.
Udalam sie znowu do kasy, stanelam w kolejce I zmartwilam
sie, bo przeciez nie wiem jak bedzie lepiej – kupic powrotny czy dwa
pojedyncze. No nic zdam sie na pania w kasie. I znowu sie zatroskalam – kolejke
przechwytywali tez dwaj panowie z przenosnymi terminalo/bileto/drukarkami. Cholera,
zebym tylko dala rade traffic na kase!!! No… no… Jest! Obaj panowie zajeci,
okienko wolne i kolej na mnie.
Pani w okienku bardzo chciala wyekspediowac mnie wczesniej.
I usilowala namowic na przesiadke ktora ruszala za 5 minut!
O nie!!! Nic z tego. Nie ze mna te numery!
Ja chce bezposredni. Moge poczekac, nie spieszy mi sie
(zapomnialam ze to juz zaawansowany listopad po zmianie czasu ale I tak w
planach mialam powrot okolo 18tej najpozniej)
Uszczesliwiona zakupionym biletem (troche drogawym co prawda
ale bez przesiadki) odkrylam, ze mam ponad 30 minut czasu. I nic do roboty…
Skorzystalam ze znalezionej toalety, obeszlam sklepiki dworcowe
i postanowilam sprawdzic czy lokalny papierniczo/ksiegarnio/kiosk ma baterie do mojego aparatu.
Mial.
Poprosilam o nie, a panna sprzedawczyni sie pyta 2 czy 4, ja ze 2, a ona ze
ma tez 4. I ze sa tansze. Pomyslalam, ze jakos nie dowierzam bo znam polke
cenowa moich baterii ale zaryzykowalam rzut oka, hm… jakby podobne. I maja
zaznaczona zdatnosc do aparatow. Kupilam.
Oczywiscie byl to blad, baterie okazaly sie inne –
wytrzymuja, hm 1/4 tego co moje baterie!
No coz… dalam sie narwac zakladajac, ze przeciez w sklepie
znaja sie lepiej. Otoz nic z tego. W sklepie dbaja zebys myslal, ze dbaja zebys
nie przeplacil, ale maja w nosie czy to faktycznie przeplacanie czy nie.
Ech ten chytry co dwa razy placi...
Ale nawet ta 1/4 wystarczyla na wycieczke nad morze.
O stosownej porze udalam sie na peron (btw pani w kasie
poinformowala mnie, ze bedzie to peron 1) do czego potrzebny mi bedzie bilet, hm
interesujace.
Ciekawe czy to oznacza brak konduktorow? Hm, ciekawe czy to oznacza niemozliwosc kupienia biletu w pociagu – tak jak w Londynie w autobusie?
Ciekawe czy to oznacza brak konduktorow? Hm, ciekawe czy to oznacza niemozliwosc kupienia biletu w pociagu – tak jak w Londynie w autobusie?
No I oczywiscie okazalo sie, ze perony 1 i 2 sa prawie razem.
Nie wiem po czym rozpoznac ktory pociag staje na 1 a ktory na 2… ale moj pociag
byl V co juz bylo pewna wskazowka. Nie wiedzialam wprawdzie, w ktora strone
bedzie jechal bo niby by drugi tor i peron 3 po drugiej stronie (z przesciem
typu kladka wiec to juz cos :) )
Ale cholera ich wie.
Na szczescie pociag mial na kazdym wagonie wyswietlone dokad
jedzie I z ktorej jest godziny. Zupelnie jakby przygotowali sie na moja skromna
osobe!
Uszczesliwiona usiadlam sobie przy oknie. I ruszylismy. Troche
dostawalam szalu bo jeden pacan sluchal sobie na telefonie jedengo kawalka do
znudzenia I sluchal go bez sluchawek. Troche
niepochlebnie o nim pomyslalam i oddalam sie obserwacji widokow za oknem i
robieniu zdjec, tez telefonem bo troche zawstydzilam sie pod spojrzeniami
innych szalejac z aparatem. W miedzyczasie okazalo sie ze konduktorzy nadal sa.
Po okolo 15-20 minutach jazdy byla pierwsza stacja –
Reading. Troche nie sluchalam co mowia bo tkwilam w glebokim przekonaniu, ze
jade bez przesiadek i do ostatniej stacji nie musze sie niczym martwic.
Dotarlo do mnie cos o “opposite direction” ale nie przywiazywalam
do tego nadmiernej uwagi. I po chwili ku
mojemu przerazeniu pociag zawrocil.
Tzn ruszyl do tylu. Zmartwialam, w glowie ruszyl tajfun
mysli: 'cholera… co jest?? Wracam??? DLACZEGO?? Mialo byc bez przesiadek? Co
znowu pop...erm...chrzanilam??'
Przez chwile mialam jeszcze nadzieje, ze tylko jedzimy na
bocznice zmienic tor. Ale nic z tego. Prulismy do tylu jak przecinaki. Dobrze
chociaz ze jazda do tylu nie robin a mnie negatywnego wrazenia.
Z rezygnacja pomyslalam, ze no juz trudno, jak pech to pech,
przynjamniej nie jade na gape bo mam powrotny billet.
Ale moja uwage przykul podluzny ekranik na wejsciem do
wagonu. Cos tam bylo napisane. Chwileczke...
Uff! pociag nadal jechal do Bournemouth. Uspokoilam sie
troche. Na tyle by zorientowac sie, ze w oknie widze faktycznie inne widoki niz
jadac do Reading.
Ale to nie byl to koniec zaskoczen w tej podrozy. Mianowicie
obecnosc ekranika nad wejsciem uswiadomila mi ze nad siedzeniami tez sa
ekraniki. I numerki, i znaczki, i odkrylam, ze siedze na miejscu dla inwalidow…
Podnioslo mnie z fotelika sila woli bo na pewno nie miesni.
Patrze dokladniej – ech nie, dla inwalidow sa miejsca w
przejsciu, przy oknach nie. Hm to troche nie fair. Inwalida tez ma prawo do
widokow za oknem!!
No ale nie bylo moim zadaniem walka o prawa inwalidow w
pociagach w chwili obecnej, wiec skupilam sie na ekranikach. Na szczescie nad
moim siedzeniem napis mowil ze to miejsce nie bylo zarezerwowane. Przyjzalam sie
sasiednim i tez mialy taki napis wiec uznalam, ze pewnie to nie jest
wykorzystywane. Jak sie pozniej okazalo blednie.
To byl wlasciwie koniec moich przygod na ten etap wyprawy.
Do Bournemouth dotarlismy o czasie
Wyjscie z peronu bylo monitorowane przez bramke bialkowa w
postaci mundurowego przedstawiciela kolejowego, ktory… ZABRAL MI BILET!!!
Zasmucilo mnie to bo lubie przechowywac bilety z podrozy
jako pamiatki. 'No trudno mam jeszcze powrotny w Oxford bramki sa automatyczne'
pomyslalam.
Nabylam na dworcu mapke centrum Bournemouth, odkrylam z
zadowoleniem, ze przy samym dworcu jest supermarket A i postanowialm, ze
zakupie tam cos na powrotna droge np jakies orzeszk i picie (2 godziny w pociagu).
Znalazlam 2 przystanki na ktorych bylo napisane ze mozna z
nich dostac sie do Seafront I city center.
Nie wiedzialam co wybrac I znowu popelnilam blad sugerujac
sie ze jeden z przystankow oferowal powrotny bilet za 2 funty. I szeroka game
numerow jezdzacych z niego. Trzeba mi to wybaczyc, bo w koncu bylam w
kompeltnie nowym miescie wiedzac, ze mam raptem 2.4 godziny do pociagu, ktorym
chcialam wracac I nie znajac rozmiaru miasta.
Nadjechal zolty autobus. Wsiadlam, kupilam powrotny,
zaobserwowalam ze najpierw jest seafront a pozniej miasto i oddalam sie
obserwacji kurortu – bo jak sie okazalo moj przewodnik znal to miasto jako
kurort.
Wysiadlam jak tylko zobaczylam morze. Zachowalam tylko tyle
przytomnosci zeby sprawdzic gdzie wysiadam I gdzie jest przystanek po drugiej
stronie ulicy.
I popedzilam do brzegu wyglodzona szumu fal i morskiego
powietrza.
Chodzilam tam i sam po linii brzegowej, odwarzylam sie wejsc
na piasek, robilam fotki i napawalam sie spokojem i dostojnoscia szarej
falujacej powierzchni. Bo ja kocham morze. Kazde bez wyjatku, a juz szczegolnie
takie bure, i burzliwe, i nieublagane.
Juz wiedzialam, ze chce tu przyjechac jeszcze raz.
Nadszedl czas powrotu – okolo 15.40 postanowilam udac sie w
okolice dworca aby nie spieszyc sie i spokojnie poszukac czegos do jedzenia w A.
Udalam sie na z gory upatrzona pozycje – przystanek i... ech
kurrr...teczka… na tym przystanku moj autobus sie nie zatrzymywal. Jasny gwint.
No nic, pojde na inny tylko w ktora strone lepiej? W strone centrum czy
przeciwna?
Uznalam, ze rusze w strone dworca bo trase dosc pamietalam,
poza tym miasto okazalo sie byc co najwyzej miasteczkiem, tyle ze gorzystym.
I ruszylam.
Dlugo nie bylo zadnych przystankow.
Dlugo nie bylo zadnych przystankow.
Wspielam sie na wzgorze I pojawil sie pierwszy przystanek. Nie
ukrywajmy, ze szlam dosc energicznie bo martwilam sie czy nie przyjdzie mi pruc
na pieszo cala droge, pamietna niedawnej przeprawy w Londynie. Niby bilet
mialam, ale cholera wie co tu mnie spotka.
Przystanek mial na sobie moj autobus… juz mialam oddac sie
czekaniu gdy tknieta ciekawoscia popatrzylam na rozklad… co jest… gdzie sa
autobusy przed 18ta??? Obeszlam slupek wokolo, nawet dwa razy! Nic.
Przestudiowalam rozklad. No nie ma zmiluj - pierwszy jedzie o 18.01, no
przeciez nie bede tyle czekala!!!
Dotarlo do mnie, ze cala droge nie minal mnie ani jeden zolty
autobus jadacy w moja strone. Tylko kilka jadacych w przeciwna!
Hm…
I nagle zauwazylam osobliwosc - na przystanku napisane bylo,
ze dziala on tylko po 18tej! No super.
Ale przynajmniej wiem, ze ide w dobra strone :)
Moja mapka tez tak twierdzila.
Ruszylam zatem dalej. Do pociagu mialam nadal sporo czasu I
uznalam, ze najwyzej zrezyguje z zakupow w A, albo pojade nastepnym pociagiem – godzine pozniej.
Kolejne przystanki (2) glosily te sama informacje. W koncu
na horyzoncie ujzalam zolty autobus (nadjezdzajacy skads tam I wlaczajacy sie
do ruchu w kierunku w ktorym I ja podazalam…
Acha!
Te autobusy jezdza wokolo jako ten tramwaj w Melbourne. Tylko,
ze tramwaj mial polowe trasy zamknieta przez roboty drogowe jak go ujezdzalam.
Uspokojona poszlam w kierunku w ktorym znikna zolty autobus,
znalazlam przystanek (bez rozkladu) oraz Subwaya. Uznalam ze cykl autobusow z
wyczekiwana przez mnie 3 jest w drodze i weszlam do Subwaya celem spozycia posilku.
Posilek w postaci wrapa bardzo dziwnie I
niehumanitarnie zawinietego w kilometry papieru polpergaminowego dostalam w
torebce, wiec zdegustowana wyszlam na zewnatrz I spozylam posilek przy ulicy w
towarzystwie... kosza na smieci!
Podczas oczekiwania na autobus, minela mnie grupka mlodych
ludzi ze slowami “let’s go to A!!” “go”?? pomyslalo mi sie, no ciekawe, to
chyba jakos nie daleko. Isc za nimi? E nie, musze zuzyc ten billet dla
zachowania honoru.
Skonczylam jesc I wycierac upaprana gebe, gdy nadjechal moj
zolty autobus.
Wsiadlam, wreczylam dumnie moj bilet, jak swietosc jakowas, przejechalismy
jeden przystanek i...- stanelismy przy dworcu i budynku A!
Ironia.
Ale honorowo bilet zuzylam.
I zdazylam kupic picie na droge I jakies orzeszki i
pozalowac, ze A nie ma sklepu w mojej okolicy.
Na peron udalam sie z wyprzedzeniem, tam zmartwiona odkrylam
ze moj pociag rusza z peronu 2, ktory jest po drugiej stronei torow, a prowadzi
do niego przejscie podziemne.
Troche dziwnie oznaczone bo jako Subway2. Jjuz mialam
zanurzyc sie w przerazajacym przejsciu podziemnym gdy tknieta potrzeba
fizjologiczna postanowilam najpierw udac sie do toalety. Odwrocilam sie w jej
poszukiwaniu i ku niewymownej uldze odkrylam kladke!!!
Toalete tez.
Toaleta mnie zdegustowala bo jakos wyjatkowo nieciekawie
wygladala I nie miala haczyka na manele w kabinie niezbyt zreszta obszernej i
nieco obskurnej i z drzwiami otwierajacymi sie do srodka… wiec metoda
kombinacji umiescilam swoj plecak na rekalmowkach z A (jako izolacji) ryzykujac
ze caly tan naboj zwali mi sie na glowe w momencie trudnym do obrony.
Nie zwalil sie, ale zamiast tego zobaczylam na scianie kolo
moich kolan pajaka, tylko odrobine zdegustowana bo oznaczal, ze wbrew pozorom
toaleta musiala byc jednak dosc higieniczna skoro egzsytowal tam pajak.
Po tym uspokajajcym przezyciu udalam sie kladka na peron. Stal
tam juz pociag V, ale nie bylam pewna czy to na pewno moj. niby napisy na
ekraniku glosily Manchester jako docelowa stacje – a moj wczesniejszy pociag
jechal wlasnie stamtad przez Oxford do Bournemouth, ale postanowilam nie
ryzykowac i zapytalam sie mundurowego przedstawiciela kolei, ktory potwierdzil,
ze zaiste tym oto pojadzem dotre do Oxford.
Uspokojona wsiadlam, zajelam miejsce przy oknie nastawiajac
sie na robienie zdjec (nie pomna ze ciemnawo bylu juz jak wchodzilam na dworzec
)
Droga powrotna przeszla bez przygod. Ale mialam okazje
zaobserwowac, ze te ekraniki nad siedzeniami sa uzywane I ze siedzenia sa jednak
rezerwowalne.
A na sam koniec, automat na dworcu w Oxford zabral mi moj
powrotny billet, a jako pamiatka pozostal mi tylko kwitek z kasy I obciazenie na
koncie.
Subscribe to:
Posts (Atom)