Czyli, powrot.
No dobrze, bylo minelo, czas wracac... dzien byl to powszedni, wtorek. Poprzedniego wieczora V pomogla mi zamowic Taxi na jutro, o takiej porze zebym miala multum czasu na potencjalne korki, na ogarniecie dworca, no i ogolnie mase czasu, no.
Bo ja jestem zdolna nieslychanie i umiem sie zgubic w drodze z lazienki do pokoju jak sie poteznie zamysle.
Bilet wydrukowany mialam, zerakalam sobie nan z rozmaitymi uczuciami ale najwyrazniej w swiecie z zamknietymi oczamy rowniez...
Otoz jak pisalam w cz1 (tutaj) pojechalam w marcowy czwartek (a precyzyjnie bylo to czwartek, 19 marca), a powrot zaplanowalam na najblizszy marcowy wtorek.
Pociag powrotny mialam na wczesne popludnie, tzn jakos w okolicy 13.30, raczej nie pozniej. Taxi zdaje sie na okolice godziny 11... no moze blizej 11.30... dystans nie byl daleki, no ale pogoda taka wiecej "przepiekna" sugerowala, ze moga byc przestoje na drogach, bo jak powszechnie wiadomo deszcze oprocz rozmaitych efektow daje tez jeden efekt specjalny w postaci totalnego zidiocenia kierowcow na drogach. Kierowcy spieszeni w danym momencie zidiocenia nie wykazcuja wiec jest to zjawisko najwyrazniej wplywajace na kierwcow sprzezonych akurat ze swoimi dwusladem.
V poszla do pracy, zabrawszy klucz i zleciwszy mi upewnienie sie 7-mio krotnie, ze wszystko zabralam zanim zamkne za soba drzwi zatrzaskowe bo juz nie wroce.
Siedze sobie, czytam ksiazke usilujac opanowac zwykly w moim przypadku zespol napiecia przedpodroznego. Walizka zapakowana, plecak tez, wszystko zapiete na prawie ostatni guzik. I nagle kompletnie bez powodu postanowilam na chwile jeszcze wlaczyc laptopa i sprawdzic ile czasu przed odjazdem zaczyna sie odprawa. Otwieram storne wlasciwa, wpisuje parametry wyszukiwania - czyli pociag na Wyspe, dzis o 13.30...
Brak wynikow wyszukiwania
CO??
jeszcze raz.
Brak wynikow wyszukiwania.
O KUR.... rteczka.... wyrwalo mi sie na glos do pustego mieszkania.
Jasny gwint co ja znowu zrobilam za glupote??
Pedze do plecaka po bilet, czytam... a na nim jak byk napisane:
Powrot 13.30, wtorek.... 22 kwietnia...
Pierwsza mysl - no tak... nic dziwnego ze klasa biznes byla taka tania!
Druga mysl - dobrze ze Vika nie bedzie plakac jak jeszcze tu bede gdy wroci z pracy.
Trzecia mysl - musze kupic nowy bilet... cholera jasna to mi niedrogi wyjazd wyjdzie, extra klasa... - bilet oczywiscie byl nierefundowalny i niezmienialny.
Mysli pedzily juz jak pendolino... leki mi sie skonczyly, nie no nie moge przeciez siedziec tu do kwietnia. Mam za 3 tygodnie leciec do Polski... zaraz zaraz... kiedy ja dokladnie wracam z tej Polski? sprawdzam w kalendarzu i debieje... powrot na Wyspe z Polski: 22 kwietnia.
Mimo grozy sytuacji wybuchnelam smiechem, nadal do pustego mieszkania...
Po czym blysnela iskierka nadziei: hm czyzby to jednak nie bylo moje roztargnienie tylko zarcik przegladarki? No coz, nauczka zeby jednak Przebrzydluch albo ktokolwiek inny sprawdzal moje bilety zanim je wykupie.
No dobra, zobaczmy czy sa miejsca na jutro bo na dzis pewnie beda kosztowaly fortune...
acha, sa, ale chwileczke... co to? sa miejsca i na dzis! ale tylko w klasie biznes. na 13.05! o Matko, moze jeszcze zdaze? Ale biznes? a moze jednak zwyczajnym jechac jutro? a otoz nic z tego jutro zwykle bilety sa drozsze nic dzis biznes.
No dobra biore.
Wszystko powyzsze zajelo mi doslownie minuty i to wcale tych minut nie bylo jakos duzo. Doczytalam tylko jak moge odebrac bilet bo wydrukowac go nie mialam jak rzecz jasna i gnana jeszcze adrenalina przezycia wylaczylam zaptopa i doznalam szoku bo zgaslo tez swiatlo w mieszkaniu (byl pochmurny dzien wiedz wspomagalam sie elektrycznym swiatlem w kuchni). No pieknie... jeszcze tego brakowalo. Jak ja stad wyjde? Walizka juz nie leciutka, ale powiedzmy ze w ostatecznosci celnymi kopami spuszcze ja na dol po schodach ale tam jest elektryczny zamek na dole!! (mysl, ze zdazylam z tym biletem psim swedem nawet mi w glowie nie zaswitala!)
Nie myslac juz nic wiecej odzialam sie wyjsciowo - w sensie: buty i kurtka, a nie suknia wieczorowa, kolia i etola, zlapalam dobytek, policzylam sztuki bagazu (bardzo pomocne dla osoby rotargnionej przenoszocej wiecej niz jedna sztuka bagazu), obejrzalam wszystko i wyszlam z domu.
Schody pokonalam nawet bez duzych problemow bo mialy poreczna porecz ;), i ... zapalilo sie swiatlo! Typowe... doszlam do drzwi wyjsciowych i ruszyla winda. Typowe.
(Jest taka piosenka Alanis Morissette 'Isn't it Ironic')
Ale przynajmniej zamek elektryczny nie byl juz problemem!
Taxi przyjechala prawie punktualnie, korki byly obrzydliwe wiec caly zaplanowany nadmierny zapas czasu zuzyl sie w drodze na dworzec.
No i wowczas z gorycza przypomnial mi sie nadmierny optymizm prezentowany po przyjezdzie... tia... znajde wszystko jak bede odjezdzac... tia...
Aby nie przedluzac powiem tylko tyle... oznakowanie Paryskiego dworca nie rzucilo mnie na kolana. Przynajmniej ta czesc ogolnodostepna wszystkim podroznym. Po dluuuugich 15 minutach szukania wlasciwych automatow z biletami, wpadajac powoli w niemrawa rozpacz katem oka dostrzeglam napis Eurostar. Byl bardzo wysoko... Ale byl. Ale jak tam sie dostac?? jedyne schody w zasiegu wzroku nie budzily zachwytu stromoscia i dystansem do pokonania z ciezkawa walizka, ale juz prawie sie na nie zczaelam ladowac gdy dostrzegalm ze sa zablokowane i wejsc nimi daleko bym nie zdolala. Natchnely mnie jendak odrobina optymizmu, bo skoro widze tam ludzi to jakos da sie tam wejsc. I udalo sie.I bilet odebralam i przez kontrole dokumentow przeszlam i znalazlma sie w raju. Tzn wiedzialam dokladnie gdzie mam isc, i kiedy i do pelni szczescia brakowalo mi tylko... toalety!
Podrozujac sama, a swiadoma mojego roztargnienia,
(udalo mi sie raz w ferworze dyskusji z kolega z roku, wyjsc z nim z sali komputerowej i zostawic moj plecak w srodku, a usluznego kolege numer dwa, ktory za mna z tym plecakiem porzuconym wyskoczyl prawie, ze pogonilam nie rozumiejac czego sie upierdliwie czepia jak ja tu prowadze tak zapamietala rozmowe!!)
szalenie pilnuje sie zeby moje bagaze zawsze miec w pamieci oraz na oku, zatem do toalety pognalam ciagnac za soba rozdeta nieco walizke i przygniatana do ziemii plecakiem wiekszym, a roztracajac ludzi z jednego boku plecaczkiem mniejszym (odpowiednik mRufiej damskiej torebki). Zdazylam jeszcze pomyslec z ulga ze dobrze ze to jednak Paryz a nie Londyn bo z takim inwentarzem to bym sie w wychodku londynskim na pewno nie zmiescila... i... znowu przelatywalam zla godzina nade mna bo okazalo sie ze wychodek musial projektowac ten sam architekt, ktory na dworcu w Bournemouth projektowal toalety (jest o tym mowa w osobny wpisie pt Jak to sie nad morze wybralam).
W samym "przedsionku" bylo osobliwie przytulnie, a gdy dopadlam wolnej kabinki, a bylo ich 4, to po wejsciu don, i wbiciu tam mojej walizki nabralam obaw ze po prostu sobie postoje albo za rada przyjaciolki Wiedzmy-Asio (nie mylic z Wiedzminka) bede musiala puszczac po kroplece i wmasowywac w udo, bo usiasc nie dam rady, ale desperacja jest jednak uber-silna motywacja i jakos mi sie udalo. Dla porownania powiem ze takie toalety w samolotach to przetronne apartamenta sa, to juz predzej wychodek w rejsowym busie relacji Warszawa/Londyn z lat 1997/1998 plus sredniej wielkosci walizka podpierajaca drzwi od srodka daje podobne doznania.
No ale jak juz rzeklam, udalo sie, swiat przestal byc intensywnie zolty, wyszlam, chyba sila woli bo miejsca jakos sie wiecej nie zrobilo (acha juz pamietam, drzwi sie chyba na zewnatrz otwieraly, co zmniejsza podobienstwo wychodka z Bournemouth bo Wyspiarskie toalety z uporem godnym lepszej sprawy sa projektowane z drzwiami otwieranymi do srodka...)
Myjac rece z umiarkownym zainteresowaniem przygladalam sie kolejnej pacjentce usilujacej skorzystc z toalety. Choc byla dosc drobna - spokojnie by sie ze mnie 2 takie zrobilo - miala ze soba 2 potezne walizy, z tych co to sie je prowadzi obok siebie i pomyslalam ze co jak co ale tych waliz to nawet ona, drobna babeczka ze soba do kabinki nie wbije! Oraz porazona nagla wizja jak to mozna by zrobic ucieklam z tego przytulnego wychodka.
Przez chwile pozwolilam sobie na relaks widzac jak zorganizowany jest transfer pasazerow z poczekalni na wlasciwy peron - znowu jak po mojej stronie, otwierane byly tylko jedne drzwi, te na wlasciwy peron i dopiero wtedy kiedy byl dosc blisko do odjazdu. Blad kardynalny. Bo chociaz na peronie znalazlam sie wlasciwym, z jakiegos powodu zamiast przeczytac napisy na ekranach po obu stronach peronu, popedzilam z jakims facetem, no dobra moze i byl przystojny... i stanelam w jego poblizu obok wejscia do pociagu ktory tam stal, i chwala bogom transportu, ze stanelam tam zamiast pchac sie od razu do obecnego pociagu bo ten natychmiast zamknal drzwi i odjechal, czym przyprawil mnie o lekkie migotanie serca, ale krotkie albowiem spostrzeglam sie, ze to nie ta godzina. Stalam zatem dalej cierpliwie slyszac za soba glosy - moi poczeklaniani towarzysze nadal sie gromadzili na peronie, po chwili zaczely jednak glosy cichnac a kolejny pociag po mojej stronie jakos nie podjezdzal... obejrzalam sie, a za mna czyli po drugiej stronie peronu wlasnie podjechal pociag... Uff... tak malo brakowalo, a znowu wsiadlabym do niewlasciwego pociagu, albo gorzej, przeczekalabym po zlej stronie odjazd tego mojego, po tak przygodowym zdobywaniu biletu na niego!! Facet zreszta tez rozejrzal sie nerwowo i poszedl czym predzej moim sladem na druga strone peronu.
Pamietna problemow z przepychaniem sie przez waskie przejscia pierwsze co zrobilam to popedzilam do mojego miejsca, (na drugim koncu wagonu) i zlozylam walizke na najblizszym mi i calkiem pustym stojaku na bagaze (co mnie nieco zastanowilo ale za malo... stanowczo za malo...) i z ulga opadlam na siedzenie.
No Francja-elegancja... duzo miejsca, wygodny stolik wieszak na odziez, na ktorym zreszta czym predzej urwalam sobie petelke od kurtki..., wagon bardziej niz w polowie pusty i taki pozostal, zaserwowano mi posilek zlozony z serow szeregu, plus dodatki pt zurawina (brrr w normalnych warunkach bo nie znosze mieszac smakow slodkiego z wytrawnym, ale niewykluczone ze sie do niej jako dodatku do serow przelamie) cos co na oko wygladalo jak trecie zycie pora a w smaku do serow pasowalo wrecz niesamowicie, nawet z winkiem, na szczescie opcjonalnym.
(Nie znosze wina. No co... znam takich co nie znosza gorzkiej czekolady i tez sie pukam w czolo ale do powazniejszych rekoczynow sie nie posuwam, wiec prosze uprzejmie pogodzic sie z tym, ze nie cierpie wina. Szampana tez nie za szczegolnie.).
Podroz dalsza przebiegla BEZ ZADNYCH ekscesow. Nabralam cichej nadziei, ze sie jednak z pociagami jakos polubimy. Idiotka.
Niepoprawna, niereformowalna idiotka.
Dojezdzamy do wlasciwej mi stacji. Zebralam klamoty, udalam sie spokojnie po walizke, odwracam sie celem wyjscia... a tam nie ma drzwi. CO?
No nie ma. wracac przez caly przedzial nie bede bo ta odrobina pasazerow zbudowala potezna kolejke. Ruszylam zatem dalej w glab dosc waskiego korytarza, ktory zaprowadzil mnie do wagonu restauracyjnego. Korytarz byl waski jak normalny korytarz w wagonie z przedzialami, jakie znamy. o jego konca staly dwa wozeczki takie jak te kateringowe w samolotach, czyli waskie ale mimo ze waskie to jednak zajmujace 70% przeswitu korytarzyka. A na to szlam ja, nie drobna sylfida tylko duza mRufa, plus plecak, plecaczek i rozdeta walizka. Ale osiagalam juz stan lekkiej niepoczytalnosci wiec pokonalam te przeszkoda nie poswiecajac jej nadmiernej uwagi - przy puszczam ze po prostu przelazlam bokiem z walizka w garsci bo nie widzialam zeby sciany pocigau ulegly wozko-ksztaltnej deformacji ;).
Po opuszczeniu korytarzyka juz na progu wagonu restauracyjnego pytam obecnego przedstawiciela obslugi czy ja moge tedy wyjsc, a on ze nie bo to tylko drzwi do zaladku i rozladunku... no owszem byly niewielkie ale przelazlabym przez nie, szczegolnie w swietle pokonania przewezonego korytarzyka nieprawda...
Zaczelam w koncu odczuwac cos w rodzaju paniki.
Zapytany ktoredy mam zatem wyjsc zaczal wslazywac keirunek, z ktorego przyszlam ale na jego szczescie najpierw spojrzal zanim cos powiedzial bo zobaczyl ten ogon ludzi z oddali i skierowal mnie dalej mowiac ze za tym wagonem jest wyjscie. W tym samym kierunku, statecznym krokiem juz ktos szedl. Starszy Pan. Pan szedl krokiem spokojnym i wyluzowanym, a ze nie szlo go ominac tak tez szlam ja wbrew wewnetrznym przeczuciom probujac sobie wmowic ze skoro on tak wolne lezie to pewnie jest jeszcze masa czasu... Blad.
Starszy Pan, pies z nim tancowal, szedl tak dostojnie bo wysiadal dopiero na nastepnej stacji... Zeby nie nawyk szacunku dla Starszych Panow (i Pan) wbilabym go w sciane, a juz na pewno nie mowilam bym o nim tak lagodnie... (Stary Piernik przychodzi tu do glowy jako najlagodniejsza opcja).
Dotarlam wreszcie do tych cholernych drzwi, prawie przewrocilam stojaca tam kobiete z obslugi pociagu, gotowa do zamykania tychze drzwi, wylatujac z tegoz pociagu jak z katapulty bez mala, a jej lagodnie zaskoczone pytanio/stwierdzenie "O? Ty tez wysiadasz?" rozbawilo mnie prawie do lez. Z tym, ze mogly byc to lzy ulgi, iz sie w tej pulapki smiertelnej wydostalam.
Podsumowujac. Ledwo zdolalam wysiasc z pociagu do ktorego o malo co bym nie zdolala wsiasc.
I dziwic sie ze ja nie lubie pociagow... A to tylko jedna z ostatnich jak dotad przygod.
Wytrwalym wielbicielom/czytelnikom Stephena Kinga ktorzy dziwia sie mojej niecheci do pociagow polecam lekture tomow 3 i 4 z serii Mroczna Wieza - tam tez jest pociag do ktorego ciezko bylo bohaterom wsiasc, a wydostac sie z niego jeszcze trudniej, ale wsiasc do niego bohaterowie musieli. Nie jestem osamotniona w moich kolejowych uczuciach i doznaniach!
A to, ze akurat zarwal sie kawalek M-25 w okolicy ktora przejezdzalam ale odczekal az ja opuszcze te okolice (a moze taktownie zrobil to na tyle wczesnie zeby najwiekszy problem byl juz pod kontrola na okolicznosci mojego przejazdu? Nie pamietam) uznalam za znak od bogow transportu, ze ja jestem po prostu stworzona do jezdzenia samochodami.
A na koniec dodam, ze... jak V mnie jeszcze zaprosi to chyba pojade do niej znowu pociagiem... A co? Mam robic za tchorza?
NEVER!
No comments:
Post a Comment