I wbrew pozorom wcale nie o zarciu, ani o gotowaniu, ani nawet o kosmetykach.
Myslimy z dElvix, ze to okolice roku 2000.
Pracowalysmy wtedy na tym samym Zakladzie, ale nie razem. On jezdzila Telewizorkiem na Kolkach pieszczotliwie nazywanym Tikusiem, jako zdrobnienie od nazyw modelu, co daje nam podstawy podejrzewac ze to wlasnie ten rok.
Pora roku blizej nieokreslona - na pewno nie zima i raczej cieplo bo brak na scenie kurtek i innych czapek. Ale dosc szybko zaczelo robic sie ciemno wiec nie bylo to lato na pewno.
Pozne popoludnie, zbliza sie wieczor.
Zaczelo sie od tego, ze Rodzicielka moje osobista nieco wczesniej kupila mi kamizelke, taka dosc dluga z takiego materialu co udaje aksamit lamane na zamsz, ale dosc cienkiego i takiego sztywnego dosc.
Nie pamietam jak sie wabi.
Nastepnie chyba mnie do tegoz sklepu zaprowadzila, celem pokazania pewnej koszuli. Koszule zaaprobowalam i zostala nabyta. Byla tez druga, w kolorze bordo. Moja byla buletkowa zielen.
Koszula miala swoja premiere w pracy i wpadla w oko dElvix, tylko kolor jej sie nie podobal bo nie lubi sie ubierac w zielen.
Poinformowalam dElvix, ze w sklepie byl tez inny kolor.
Bordowy mianowicie byl.
Zachecona tym dElvix zdecydowala, ze mam ja zabrac do tego sklepu i ona sobie te koszule obejrzy.
Tak tez sie stalo.
Bylam w tym okresie spieszona - po powrocie z wymiany nie odkupilam sobie jeszcze samochodu, ale juz zaczynala mi ta mysl po glowie chodzic.
Po pracy, zatem, zeby nam sklepu nie zamkneli, pojechalysmy do mojego miasta rodzinnego i dopilotowalam dElvix do sklepu.
Po drodze sluchalysmy w radiu takiej audycji pt Detektyw Inwektyw.
Pamietam ten odcinek bo bylo o tym jak Detektyw Inwektyw dzwonil do Lesniczowki Los, zeby ostrzec Losia, ze zaczal sie okres polowania na Losie.
Telefon odebrala malzonka lesniczego...
'DI - Halo? Halo? Czy to Los?
ZL - Tak, tu lesniczowka Los, w czym moge pomoc?
DI - A co Losia nie ma? To ja z Zona Losia, rozmawiam?'
w tym momencie dojechalysmy pod sklep, ale sluchamy jeszcze tego radia, co wymagalo w Tikusiu trzymania kluczyka w stacyjce...
'ZL - Tak, meza nie ma. Czy przykazac jakas wiadomosc?
DI - Tak, konieczne prosze Klempy, prosze powiedziec zeby Los unikal kniei bo sezon polowan sie zaczal'.
Zblizyla sie niebezpiecznei godzina zamkniecia sklepu wiec ubawione powyzsza wymiana nie czekajac na ciag dalszy wysiadlysmy z auta, zasmiewajac sie z powyzszego dialogu.
dElvix chyba radio wylaczyla i zabrala panel.
Tikus mial taka wlasciwosc ze mozna bylo w nim zamknac drzwi bez uzycia kluczyka, co dElvix praktykowala nagminnie, wiec zrobila stosowny 'myk', zatrzasnel samochod, po czym pilocikiem aktywowala alarm.
Poszlysmy do sklepu, tam sie troche zeszlo bo poprzymierzala rozne ubranka i zanim zdecydowala sie na te bordowa koszule gdy zaczal wyc jakis samochod przed sklepem.
Patrzymy przez wystawowe okno bez zlych przeczuc, a to wyje Tikus.
dElvix dalej bez zlych przeczuc wyjzala, wokol auta pusto, a wyje. Ciagle jeszcze bez zlych przeczuc siegnela po pilota od alarmu, wyciaga, i wylacza i reaktywuje alarm.
Po chwili na te koszule sie zdecydowala, ale zanim zdazyla zaplacic alarm wlaczyl sie na nowo.
Ja z nudow stalam i patrzylam sie na auto przz szybe wiec widzialam, ze nic mu sie nie dzieje.
"Z nudow tak wyje, czy co?" zapytalam dosc bezmyslnie i retorycznie.
dElvix tknieta niepokojem powiedziala, ze wyjdzie do niego i zaraz wroci zaplacic.
Poszla, zajrzala do srodka, wylaczyla i wlaczyla alarm i wraca do sklepu z dosc dziwnym wyrazem twarzy.
"Zatrzasnelam kluczyki w srodku" mowi.
Przez chwile nie rozumialam co do mnie mowi.
Po chwili wyrazilam zdziwienie: "Ale przeciez zamykalas samochod?"
dElvix - "Tak, ale nie z kluczyka"
Ja - "No tak... Ale przeciez alarm wlaczalas to jak?"
dElvix - "Bo pilota do alarmu mam osobno, nie przy kluczykach."
Zdaje sie, ze na to wyrazil jakis rodzaj zaskoczenia ale bez szczegolnego nakocisku, ale mozliwe ze tylko zbaranialam..
dElvix zaplacila za koszule i wyciagnelam nadal nieco oslupiala mnie ze sklepu. Po czym wyjasnila "Bo ja nie mam centralnego zamka na pilota, tylko ten alarm i nie przypielam kluczykow do tego pilota.
Przetworzylam te informacje z trudem, ale coz, fakt jest faktem i stoimy kolo zaalarmowanego, zamnietego samochodu ktory co jakis czas wyje jak mu sie alarm aktywuje, a kluczyki sa zachecajaco wetkniete w srodku w stacyjce.
Po zakupach mialysmy jechac do mojego domu rodzinnego na nalesniki, ktore przygotowala na te okolcznosc moja osobista Rodzicielka.
Szczesliwie obie juz bylysmy w posiadaniu komorek wiec zadzwonilam do domu zeby powinformowac o sytuacji. Z jakiegos powodu, opcja zeby samochodem Fadera pojechala do dElvix po klucz zapasowy nie wchodzila w gre. Fader mial wrocic dopiero ca jakis czas, wiec trzeba bylo by poczekac, co zasugerowala Rodzicielka mowiac ze mozemy przeciez na te nalesniki przyjsc pieszo, ale przez te kluczyki w srodku nie mozna bylo tego zrobic
dElvix w tym czasie dzwonila do swoich - jej Ojciec zwany przeze mnie PanemTataC (obecnie juz PTDC - PanTataDziadekC) chyba skads jechal do domu i owszem byl gotow przyjechac, ale dopiero za czas jakis, powiedzmy za godzine mogl zaczac jechac na ratunek. Brat chyba byl podobnie nieodstepny.
Ok czyli mozna czekac, ale co dalej.
Obok sklepu byla pizzeria, otwarta i pelna mlodziencow w roznym wieku, ale generalnie mlodziez w okolicach 20tki.
dElvix wpadla na pomysl.
"Zapytamy w pizzerii czy ktos umiem otworzyc samochod bez kluczyka i bez wybijania szyby"
Zaskoczona pomyslem, nie umialam znalezc zadnych argumentow przeciw na poczekaniu wiec poslusznie poszlam za nia do pizzerii.
Wchodzimy.
dElvix: "Dzien Dobry. Mam taki nietypowy problem, czy ktos umie otworzyc samochod? Bez kluczykow?"
Zapadla niezreczna cisza. Poczulam sie zobligowana do wlaczenia w temat i dodalam:
"Na wyrazne zyczenie wlascicielki samochodu"
Po chwili milczenia z grupy wylonilo sie kilku mlodzikow. Jeden zapytal, "a co sie stalo?"
"Zatrzasnelysmy w srodku kluczyki".
Oczywiscie wywolalo to nieco smiechu, ale poniewaz nie zawstydzilo nas to zupelnie, grupka mlodzikow powiedziala "chodzmy".
Poszlismy zatem.
Chlopcy naradzili sie i tylko uslyszalam cos o tym ze nie maja wszystkich narzedzi i przed oczami naszymi regralo sie interesujace widowisko...
Do samochodu podchodzili w szeregu, niejako sztafetowym, miedzy nimi srednio 2 metry odleglosci i kazdy po kolei probowal cos dlubac przy zamku.
Po takich dwoch cyklach dotarlo do mnie ze widze Modus Operandi chlopcow...
Zastyglam lapczywie wpatrzona bo mialam wrazenie ze juz cos takiego kiedys widzialam i dotarlo do mnie, ze to co kiedys widzialam to byl wlam in progress niejako.
Chlopcy po kolejnym cyklu zatrzymali sie i z zalem poinformowali nas, ze nie dadza rady bo nie maja narzedzi, przyszli na pizze a nie na akcje.
Pogodzone z porazka, udalysmy sie znowu do pizzerii bo zebrala sie tam now grupa klientow.
Tym razem na nasze pytanie rzadna cisza nie zapadla, tylko odezwal sie sympatycznie wygladajacy chlopak, blizej naszego wieku slowy "Jasne, tylko potrzebuje cos plaskiego".
Na to chlopak z pizzerii odkrzyknal - "Moze patelnie?"
Na takie pytanie to juz ani ja ani dElvix nie moglysmy powstrzymac smiechu, bo do licha ciezkiego od kiedy patelnia jest plaska?
Na to pytanie chlopak z pizzerii zaprezentowal nam... PLASKA PATELNIE.
Byla to taka packa metalowa do wkladania i wyjmowania pizzy z pieca.
Chlopak-przyszly-wybawca, obejrzal badawczo patelnie i mowi "chyba za gruba, ale moge sprobowac"
Poszlismy.
Z patelnia poszlismy.
Jak podejrzewal - za gruba.
Ale w tym momencie podszedl inny chlopak z tej samej pizzerii z dlugim nozem kuchennym. Chlopak-prawei-juz-wybawca wzial noz, wetknal we wlasciwe miejsce, grzebnal z raz, PYK. Samochod stal otworem.
No to delvix wyglosila takie o to slowa:
"No tak... od dzis zaczne nosic w torebce... BRZESZCZOT!"
Wybawca podziekowania przyjal wylewne nasze i poszedl odbierac te pizze co juz mu sie w miedzyczasie upiekla.
Kluczyki zostaly wyjete ze stacyjki, po czym prawie od razu tam wrocily, bo po obdzwonieniu: dElvix rodziny i ja Rodzicielki, wsiadlysmy do auta i pojechalysmy na te nalesniki.
W ten sposob udalo nam sie poznac grupke poczatkujacych zlodziei samochodowych oraz jednego normalnego faceta, ktory wie jak wydostac sie z opresji - ocenilysmy go na hobbyste, ktory lubi umiec rozne rzeczy.
Do dzis zaluje, ze nie wzielam na niego namiarow. PRzydalby sie taki zaradny znajomy.
Jak mowilam - ani o zarciu (bo tej pizzy ani nie robilismy, ani nie jedlismy), ani o kosmetykach.
Description
Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych
Tuesday, 24 November 2015
Monday, 16 November 2015
Obcy Facet oraz jak to dElvix przyjechala z wizyta.
Czyli pierwsze wizyty mojej przyjaciolki dElvix u mnie w domu rodzinnym i my nadal na studiach.
Otoz z dElvix znam sie ze studiow.
Ona zaczela swoje wczesniej, pod koniec tychze widac malo jej bylo i zaczela drugie.
W tym samym czasie ja zaczelam swoje pierwsze. Jej drugie i moje pierwsze to byl ten sam wydzial i kierunek.
Poznalysmy sie konkretniej na wysokosci 3ciego roku, bo wczesnie grupy nam sie nie zgadzaly - ona byla w grupie z Ciotka M, a ja nie.
Na wysokosci trzeciego roku (a precyzyjnie przed rozpoczeciem) wybieralo sie u nas specjalizacje i tak wyszlo zesmy obie wybraly te sama i w ten sposob nasze sciezki sie skrzyzowaly, moja sie potknela, podciela nogi sciezce dElvix i tak sie w efekcie poplataly, ze od lat przeszlo 20 do dzis sie nie mozemy wyplatac.
Nie zebysmy jakos sie specjalnie staraly, nieprawdaz...
Ale.
Kombinuje zeby sobie przypomniec kiedy to dokladnie bylo.
dElvix kazala sie zabic, bo sobie nie przypomni.
Nie bede, bo raz ze troche daleko akurat mam i troche mi sie nie chce rypac taki kawal, a i kolejka ofiar juz dlugawa wiec troche mi czasu brakuje...
Robilysmy razem projekt na jedno z zaliczen i spotykalysmy sie na ten cel na zmiane to u mnie to u niej i chyba to bylo wlasnie wtedy.
Wydaje mi sie tez, ze bylo to tez zanim zlamala kosc w stopie.
Zatem jesli oba wspomnienia to mamy druga polowe lat 90tych.
Lecimy.
Jest Zima.
Taka prawdziwa zimowa Zima.
Ze sniegiem i mrozami.
Snieg lezy juz chwile, mocno ubity i wyslizgany.
Duzo dosc go lezy.
Gdzie niegdzie posypane jakims tam nedznym piaskiem, ale generalnie kazdy chodzi po zaspach, udeptujac je coraz bardziej i to co w reszte roku jest chodnikiem obok mojej dawnej podstawowki, stalo sie takim wawozem, z wygladzonymi zboczami do pol metra prawie i kilkoma, roznej dlugosci, jezykami lodowych slizgawek po srodku.
Ubity i wyslizgany snieg plynnie przechodzil w sklanke lodu i z powrotem w ten sniegowy slizg.
Na upartego mozna by sie rozpedzic i te 200 metrow przejechac.
Na dowolnie wybranej czesci ciala.
(Nie znosze opisow przyrody, wiec i moje wlasne te uczucia odzwierciedlaja, ale ten byl niezbedny dla historii)
dElvix przyjechala do mnie, czy to po pracy, czy po zajeciach. Komunikacja miejska prawdopodobnie.
Moze ja mialam krocej zajecia niz ona?
A moze to byl dzien praktyk, z ktorego ja bylam zwolniona bo odrobilam ten semestr pracujac na sasiednym Wydziale przez kawalek wakacji?
W kazdym razie z jakiegos powodu powitalam dElvix slowami: "Musimy najpierw pojsc do sklepu kolo targu odebrac moj dres".
Dres byl rarytasem mimo, ze czasy juz nie takie znowu trudne, ale zdobyc dres na mua nie bylo latwo.
Mam wrazenie, ze albo nie mialysmy z Rodzicielka pieniedzy przy sobie i trzeba bylo po nie pojsc, albo tez zostal zamowiony innego dnia i mial przyjechac z dostawa, w kazdym razie dowiedzialam sie, ze trzeba po niego isc i nawet przez mysl mi nie przyszlo, ze go nie odbiore, albo co zrobic z gosciem, po prostu zakomunikowalam dElvix, ze taki wlasnie jest program wizyty.
dElvix tez nie oponowala, tylko ubrala sie (mozliwe ze zjadlysmy jakis obiad znim byla pora isc po dres) i poszlysmy.
Sklep byl od domu pewnie z 15 minut spaceru w normalnych warunkach (tak kilometr z haczykiem), w warunkach opisanych powyzej byly szanse na wahniecia pomiedzy 5 minutowa jazda na butach czy innym tylku lub okolo 30 minut przedzierania sie przez jeszcze nie calkiem wyslizgane zaspy.
Mniej wiecej w 1/3 drogi zaczynal sie ten opisany przez mnie wawoz, ze slizgawka w srodku.
Pedzac zeby zdazyc przed zamknieciem sklepu skoncentrowalysmy sie na pokonaniu go bez przygod, obgadujac co tam bylo do obgadania, ale generalnie "on the mission" wiec bardzo efektYwnie.
W drodze powrotnej zas... juz nieco bardziej efektOwnie...
Z dresem pod pacha, uspokojona, zaczelam zwracac uwage na okolicznosci przyrody i jak dotarlysmy do owego wawozu, bylysmy juz rzetalnie ubawione i gotowe odmlodzic sie o kilka lat i prawie potarzac w sniegu.
dElvix zauwazylam, ze te slizgawki ciagna sie takimi odcinkami, ze jakby dobrze wycelowac, to mozna by pojechac praktycznie jednym ciagiem.
Zgodzilam sie z nia.
Ale mialam juz tez nawykowe skrecenie kostki wiec nie probowalam.
Eksperymentalnie sie tylko slizgnelam to tu to tam.
dElvix postanowila teorie sobie przetestowac na jednej z krotszych slizgawek i ze slowami "To ja sobie pojade" sobie pojechala.
Na butach pojechala.
Fajnie jej poszlo, smignela przez pierwsza slizgawke, przeleciala przez latke ubitego sniegu, smignela przez kolejna...
zbliza sie do kolejnej latki sniegu...
I...
Zachwiala sie jakos dziwnie, lekko jakby przystopowala, zamachala rekami i poleciala dalej, juz na jednej nodze, celujac w zaspe...
Ja w pierwszej chwili myslac, ze to element planowanej choreografii, tylko sie przypatrywalam.
Ale gdy zamiast dalej jechac nagle rzucila sie w strone zaspy wygladajac jakby zaraz miala wpasc w nia twarza, sploszylam sie poteznie... bo o ile snieg u gory byl mieki to nie byl tez taki calkiem bialy...
No jakby tu powiedziec... miejscami byl zolty, bo pieski nie lubia sie slizgac.
Rzucilam sie zatem za nia, z pytaniem "Co jest??" i beznadziejnym poczuciem, ze nie zdaze jej dopasc i zlapac zanim wyladuje twarza w psim tatuazu...
Odparla mi "Obcas mi sie urwal!" i ku mojej uldze nie zanukowala w zaspie, tylko zaczela sie jej uwaznie przygladac.
Faktycznie wtedy dostrzeglam, ze kica tak troche dziwnie, jedna stope stawiajac tylko na palcach i ni to zapytalam ni to stwierdzilam "To ten skok na jedna noge to nie byl z premedytacja...?
"Nie" odparla dalej myszkujaca po zaspie dElvix " Tam byl pod sniegiem jest jakis kamien i zawadzilam o niego i odlecial mi o... Jest!" dodala, wyciagajac ze sniegu obcas.
Przyjrzala mu sie uwaznie, postawila na ziemi i przydepnela.
Ja nadal przetwarzalam uzyskana informacje i zaczelam sie rozgladac za tym kamieniem.
No owszem, bylo takie zgrubienie - moze nie kamien ale bardziej ubita i zlodowaciala grudka sniegu, wcale nie jakad rozlozysta, akurat na pograniczy tafelki loku i sniegu, i skubana przycelowala w nia jakby sie mocno starala.
Ze 2-3 cm szerokosci miala, ta nierownosc, nie dElvix, a nie widac jej bylo przez ten snieg.
Natepnie juz uspokojona, bo zobaczylam co spowodowalo potkniecie, zaczelam przygladac co robi dElvix - przytupnela bowiem ten obcas i ruszyla ostroznie przed siebie.
"Przykleil sie?" wyrazilam zaskoczenie.
"Nie ale kawalek gwozdzika wystawal to nabilam"
Do mojego domu nie bylo juz daleko - jakies 300 metrow, wiec reszte drogi pokonalysmy stapajac dosc dostojnie, co jakis czas tylko podrygujac ze smiechu.
"Tylko nie wiem czy dojade do domu z tym obcasem" zaniepokoila sie w pewnym momencie dElvix.
"Moj Tato Ci go naprawi, tylko musisz poczekac az przyjedzie" zapewnilam ja z taka moca, ze nawet nie wyrazila zastrzezen dla tej koncepcji.
Dotarlysmy do domu chyba nawet bez potrzeby kolejnego przytupywania obcasa, okazalam zdobyty z takim poswieceniem dres mojej osobistej Rodzicielce i oznajmilam, ze dElvix urwala obcas.
Rodzicielka potwierdzila moj poglad mowiac bez namyslu
"To poczekaj az *****ski (nazwisko rodowe mRufy wiec nie bedziemy sobie nim geby wicierac, ani nawet klawiatury) przyjedzie, on Ci tak go zamocuje, ze buty zedrzesz, a ten obcas sie bedzie trzymal".
Tu dElvix wyrazila delikatne powatpiewanie, ze az tak dobrze przymocuje i byl to ostatni raz kiedy zwatpila w mozliwosci naprawcze Fadera.
Doczekalysmy juz we trzy przyjazdu Fadera z pracy i ja wykonalam moj klasyczny w owych czasach numer.
Siedzimy. My u mnie, pracujac nad projektem, Rodzicielka w innym pomieszczeniu.
Slychac klucz w drzwiach. Ja podrywam glowe i pelnym glosem krzycze
"Tatus??",
na co Rodzicielka moja osobista odpowiada stoicko
"Nie." pauza " Obcy Facet."
To wszystko po raz pierwszy obserwuje dElvix. W drzwiach pojawia sie Fader.
Pierwszy raz straciwszy cierpliwosc do moich wyglupow Rodzicielka zareagowala slowami "A kto niby ma byc? Obcy Facet?" i tak nas to obie rozbawilo, ze przez jakis czas powtarzalam ten wyglup.
"No tak. Obcy Facet" skwitowala dElvix ze smiechem i do dzis czesciej uzywa wzgledem mojego Fadera okreslenia "Obcy Facet" niz "Fader".
Fader powiatny slowami "Musisz naprawic dElvix buta bo sobie obcas urwala" przyjal wyzwanie meznie, dokonal niezbednych manipulacji, przykazal poczekac godzine, a moze nawet dwie celem wysuszenia kleju i dal dozywotnia gwarancje na jakosc mocowania.
Po czym udal sie do kuchni spozyc obiad.
"Widzisz?" powiedzialam "Mowilam Ci, ze predzej te buty wyrzucisz niz urwiesz ten obcas po raz drugi"...
I tak tez bylo... Buty odeszly do obuwniczego nieba z zupelnie innych powodow, obcas byl w przymocowany tak ze mozna bylo buta jako mlotka uzywac i tez by nie odpadl.
I tak wygladala jedna (mozliwe, ze pierwsza) wizyta dElvix w moim rodzinnym domu.
Hm... i teraz nie wiem czy to aby na pewno byla pierwsza wizyta...
Bo te poziomki...
I nie wiem czy to tez bylo wtedy... mam wrazenie, ze nie koniecznie...
No bo tak: byla u mnie dElvix i tez byla sprawa tego projektu wiec juz zupelnie nie wiem czy to bylo wczesniej czy pozniej... chyba pozniej...
W kazdym razie byla u mnie dElvix, siedzimy.
Na dywanie zreszta.
Zaproponowalam cos do picia.
Kupowalysmy wtedy z Rodzicielka takie syropy do rozcienczania o roznych smakach i na stanie byl spory wybor smakow. Malina, Poziomka, Anananananas... Truskawka, Owoce Lesne i huk wie co jeszcze, ale moze to bylo juz wszystko...
Zapytana dElvix odparla, ze ona chetnie poziomke.
Udalam sie do kuchni, przygotowalam napoje, zauwazylam ze poziomka juz sie konczy, wzielam kubeczki i poszlam do pokoju.
Wchodzac, zamknelam drzwi stopa, bo w rekach dzierzylam po kubeczku, i pilnie staralam sie pamietac ktory jest moj, a ktory z dla niej z ta poziomka i mowie:
"Tylko pij powoli bo poziomki zostalo juz tylko na jedna porcje" unoszac reke ze stosownym kubeczkiem celem podkreslenia znaczenia i zarazem ujawnienia ktory napoj mam na mysli.
I w tym momencie nastapilo zawirowanie okolicznosci przyrody i jakby sie potknelam, ale nie bardzo bylo o co, a jakby po prostu wylecial mi z reki kubeczek z poziomka.
"No to sie napilam" skwitowalam dElvix "Mmmm, ale byl smaczny..." i wybuchnela gromkim smiechem.
Ja zreszta tez, jak tylko otrzasnelam sie z mojego standardowego oslupienia.
Podejrzewam, ze (jak to czasem mi sie to zdarza) w myslach poszlam juz o krok dalej i wreczalam kubek dElvix co mozg przyjal jako stan faktyczny i pospieszyl z pomoca...
Po osuszeniu kaluzy i dywanu, poszlam ponownie do kuchni po ten cholerny napoj poziomkowy i tym razem chyba nawet nie sama, bo dElvix jednak chciala sie go napic, a istniala powazna szansa, ze swoj wystep powtorze...
Otoz z dElvix znam sie ze studiow.
Ona zaczela swoje wczesniej, pod koniec tychze widac malo jej bylo i zaczela drugie.
W tym samym czasie ja zaczelam swoje pierwsze. Jej drugie i moje pierwsze to byl ten sam wydzial i kierunek.
Poznalysmy sie konkretniej na wysokosci 3ciego roku, bo wczesnie grupy nam sie nie zgadzaly - ona byla w grupie z Ciotka M, a ja nie.
Na wysokosci trzeciego roku (a precyzyjnie przed rozpoczeciem) wybieralo sie u nas specjalizacje i tak wyszlo zesmy obie wybraly te sama i w ten sposob nasze sciezki sie skrzyzowaly, moja sie potknela, podciela nogi sciezce dElvix i tak sie w efekcie poplataly, ze od lat przeszlo 20 do dzis sie nie mozemy wyplatac.
Nie zebysmy jakos sie specjalnie staraly, nieprawdaz...
Ale.
Kombinuje zeby sobie przypomniec kiedy to dokladnie bylo.
dElvix kazala sie zabic, bo sobie nie przypomni.
Nie bede, bo raz ze troche daleko akurat mam i troche mi sie nie chce rypac taki kawal, a i kolejka ofiar juz dlugawa wiec troche mi czasu brakuje...
Robilysmy razem projekt na jedno z zaliczen i spotykalysmy sie na ten cel na zmiane to u mnie to u niej i chyba to bylo wlasnie wtedy.
Wydaje mi sie tez, ze bylo to tez zanim zlamala kosc w stopie.
Zatem jesli oba wspomnienia to mamy druga polowe lat 90tych.
Lecimy.
Jest Zima.
Taka prawdziwa zimowa Zima.
Ze sniegiem i mrozami.
Snieg lezy juz chwile, mocno ubity i wyslizgany.
Duzo dosc go lezy.
Gdzie niegdzie posypane jakims tam nedznym piaskiem, ale generalnie kazdy chodzi po zaspach, udeptujac je coraz bardziej i to co w reszte roku jest chodnikiem obok mojej dawnej podstawowki, stalo sie takim wawozem, z wygladzonymi zboczami do pol metra prawie i kilkoma, roznej dlugosci, jezykami lodowych slizgawek po srodku.
Ubity i wyslizgany snieg plynnie przechodzil w sklanke lodu i z powrotem w ten sniegowy slizg.
Na upartego mozna by sie rozpedzic i te 200 metrow przejechac.
Na dowolnie wybranej czesci ciala.
(Nie znosze opisow przyrody, wiec i moje wlasne te uczucia odzwierciedlaja, ale ten byl niezbedny dla historii)
dElvix przyjechala do mnie, czy to po pracy, czy po zajeciach. Komunikacja miejska prawdopodobnie.
Moze ja mialam krocej zajecia niz ona?
A moze to byl dzien praktyk, z ktorego ja bylam zwolniona bo odrobilam ten semestr pracujac na sasiednym Wydziale przez kawalek wakacji?
W kazdym razie z jakiegos powodu powitalam dElvix slowami: "Musimy najpierw pojsc do sklepu kolo targu odebrac moj dres".
Dres byl rarytasem mimo, ze czasy juz nie takie znowu trudne, ale zdobyc dres na mua nie bylo latwo.
Mam wrazenie, ze albo nie mialysmy z Rodzicielka pieniedzy przy sobie i trzeba bylo po nie pojsc, albo tez zostal zamowiony innego dnia i mial przyjechac z dostawa, w kazdym razie dowiedzialam sie, ze trzeba po niego isc i nawet przez mysl mi nie przyszlo, ze go nie odbiore, albo co zrobic z gosciem, po prostu zakomunikowalam dElvix, ze taki wlasnie jest program wizyty.
dElvix tez nie oponowala, tylko ubrala sie (mozliwe ze zjadlysmy jakis obiad znim byla pora isc po dres) i poszlysmy.
Sklep byl od domu pewnie z 15 minut spaceru w normalnych warunkach (tak kilometr z haczykiem), w warunkach opisanych powyzej byly szanse na wahniecia pomiedzy 5 minutowa jazda na butach czy innym tylku lub okolo 30 minut przedzierania sie przez jeszcze nie calkiem wyslizgane zaspy.
Mniej wiecej w 1/3 drogi zaczynal sie ten opisany przez mnie wawoz, ze slizgawka w srodku.
Pedzac zeby zdazyc przed zamknieciem sklepu skoncentrowalysmy sie na pokonaniu go bez przygod, obgadujac co tam bylo do obgadania, ale generalnie "on the mission" wiec bardzo efektYwnie.
W drodze powrotnej zas... juz nieco bardziej efektOwnie...
Z dresem pod pacha, uspokojona, zaczelam zwracac uwage na okolicznosci przyrody i jak dotarlysmy do owego wawozu, bylysmy juz rzetalnie ubawione i gotowe odmlodzic sie o kilka lat i prawie potarzac w sniegu.
dElvix zauwazylam, ze te slizgawki ciagna sie takimi odcinkami, ze jakby dobrze wycelowac, to mozna by pojechac praktycznie jednym ciagiem.
Zgodzilam sie z nia.
Ale mialam juz tez nawykowe skrecenie kostki wiec nie probowalam.
Eksperymentalnie sie tylko slizgnelam to tu to tam.
dElvix postanowila teorie sobie przetestowac na jednej z krotszych slizgawek i ze slowami "To ja sobie pojade" sobie pojechala.
Na butach pojechala.
Fajnie jej poszlo, smignela przez pierwsza slizgawke, przeleciala przez latke ubitego sniegu, smignela przez kolejna...
zbliza sie do kolejnej latki sniegu...
I...
Zachwiala sie jakos dziwnie, lekko jakby przystopowala, zamachala rekami i poleciala dalej, juz na jednej nodze, celujac w zaspe...
Ja w pierwszej chwili myslac, ze to element planowanej choreografii, tylko sie przypatrywalam.
Ale gdy zamiast dalej jechac nagle rzucila sie w strone zaspy wygladajac jakby zaraz miala wpasc w nia twarza, sploszylam sie poteznie... bo o ile snieg u gory byl mieki to nie byl tez taki calkiem bialy...
No jakby tu powiedziec... miejscami byl zolty, bo pieski nie lubia sie slizgac.
Rzucilam sie zatem za nia, z pytaniem "Co jest??" i beznadziejnym poczuciem, ze nie zdaze jej dopasc i zlapac zanim wyladuje twarza w psim tatuazu...
Odparla mi "Obcas mi sie urwal!" i ku mojej uldze nie zanukowala w zaspie, tylko zaczela sie jej uwaznie przygladac.
Faktycznie wtedy dostrzeglam, ze kica tak troche dziwnie, jedna stope stawiajac tylko na palcach i ni to zapytalam ni to stwierdzilam "To ten skok na jedna noge to nie byl z premedytacja...?
"Nie" odparla dalej myszkujaca po zaspie dElvix " Tam byl pod sniegiem jest jakis kamien i zawadzilam o niego i odlecial mi o... Jest!" dodala, wyciagajac ze sniegu obcas.
Przyjrzala mu sie uwaznie, postawila na ziemi i przydepnela.
Ja nadal przetwarzalam uzyskana informacje i zaczelam sie rozgladac za tym kamieniem.
No owszem, bylo takie zgrubienie - moze nie kamien ale bardziej ubita i zlodowaciala grudka sniegu, wcale nie jakad rozlozysta, akurat na pograniczy tafelki loku i sniegu, i skubana przycelowala w nia jakby sie mocno starala.
Ze 2-3 cm szerokosci miala, ta nierownosc, nie dElvix, a nie widac jej bylo przez ten snieg.
Natepnie juz uspokojona, bo zobaczylam co spowodowalo potkniecie, zaczelam przygladac co robi dElvix - przytupnela bowiem ten obcas i ruszyla ostroznie przed siebie.
"Przykleil sie?" wyrazilam zaskoczenie.
"Nie ale kawalek gwozdzika wystawal to nabilam"
Do mojego domu nie bylo juz daleko - jakies 300 metrow, wiec reszte drogi pokonalysmy stapajac dosc dostojnie, co jakis czas tylko podrygujac ze smiechu.
"Tylko nie wiem czy dojade do domu z tym obcasem" zaniepokoila sie w pewnym momencie dElvix.
"Moj Tato Ci go naprawi, tylko musisz poczekac az przyjedzie" zapewnilam ja z taka moca, ze nawet nie wyrazila zastrzezen dla tej koncepcji.
Dotarlysmy do domu chyba nawet bez potrzeby kolejnego przytupywania obcasa, okazalam zdobyty z takim poswieceniem dres mojej osobistej Rodzicielce i oznajmilam, ze dElvix urwala obcas.
Rodzicielka potwierdzila moj poglad mowiac bez namyslu
"To poczekaj az *****ski (nazwisko rodowe mRufy wiec nie bedziemy sobie nim geby wicierac, ani nawet klawiatury) przyjedzie, on Ci tak go zamocuje, ze buty zedrzesz, a ten obcas sie bedzie trzymal".
Tu dElvix wyrazila delikatne powatpiewanie, ze az tak dobrze przymocuje i byl to ostatni raz kiedy zwatpila w mozliwosci naprawcze Fadera.
Doczekalysmy juz we trzy przyjazdu Fadera z pracy i ja wykonalam moj klasyczny w owych czasach numer.
Siedzimy. My u mnie, pracujac nad projektem, Rodzicielka w innym pomieszczeniu.
Slychac klucz w drzwiach. Ja podrywam glowe i pelnym glosem krzycze
"Tatus??",
na co Rodzicielka moja osobista odpowiada stoicko
"Nie." pauza " Obcy Facet."
To wszystko po raz pierwszy obserwuje dElvix. W drzwiach pojawia sie Fader.
Pierwszy raz straciwszy cierpliwosc do moich wyglupow Rodzicielka zareagowala slowami "A kto niby ma byc? Obcy Facet?" i tak nas to obie rozbawilo, ze przez jakis czas powtarzalam ten wyglup.
"No tak. Obcy Facet" skwitowala dElvix ze smiechem i do dzis czesciej uzywa wzgledem mojego Fadera okreslenia "Obcy Facet" niz "Fader".
Fader powiatny slowami "Musisz naprawic dElvix buta bo sobie obcas urwala" przyjal wyzwanie meznie, dokonal niezbednych manipulacji, przykazal poczekac godzine, a moze nawet dwie celem wysuszenia kleju i dal dozywotnia gwarancje na jakosc mocowania.
Po czym udal sie do kuchni spozyc obiad.
"Widzisz?" powiedzialam "Mowilam Ci, ze predzej te buty wyrzucisz niz urwiesz ten obcas po raz drugi"...
I tak tez bylo... Buty odeszly do obuwniczego nieba z zupelnie innych powodow, obcas byl w przymocowany tak ze mozna bylo buta jako mlotka uzywac i tez by nie odpadl.
I tak wygladala jedna (mozliwe, ze pierwsza) wizyta dElvix w moim rodzinnym domu.
Hm... i teraz nie wiem czy to aby na pewno byla pierwsza wizyta...
Bo te poziomki...
I nie wiem czy to tez bylo wtedy... mam wrazenie, ze nie koniecznie...
No bo tak: byla u mnie dElvix i tez byla sprawa tego projektu wiec juz zupelnie nie wiem czy to bylo wczesniej czy pozniej... chyba pozniej...
W kazdym razie byla u mnie dElvix, siedzimy.
Na dywanie zreszta.
Zaproponowalam cos do picia.
Kupowalysmy wtedy z Rodzicielka takie syropy do rozcienczania o roznych smakach i na stanie byl spory wybor smakow. Malina, Poziomka, Anananananas... Truskawka, Owoce Lesne i huk wie co jeszcze, ale moze to bylo juz wszystko...
Zapytana dElvix odparla, ze ona chetnie poziomke.
Udalam sie do kuchni, przygotowalam napoje, zauwazylam ze poziomka juz sie konczy, wzielam kubeczki i poszlam do pokoju.
Wchodzac, zamknelam drzwi stopa, bo w rekach dzierzylam po kubeczku, i pilnie staralam sie pamietac ktory jest moj, a ktory z dla niej z ta poziomka i mowie:
"Tylko pij powoli bo poziomki zostalo juz tylko na jedna porcje" unoszac reke ze stosownym kubeczkiem celem podkreslenia znaczenia i zarazem ujawnienia ktory napoj mam na mysli.
I w tym momencie nastapilo zawirowanie okolicznosci przyrody i jakby sie potknelam, ale nie bardzo bylo o co, a jakby po prostu wylecial mi z reki kubeczek z poziomka.
"No to sie napilam" skwitowalam dElvix "Mmmm, ale byl smaczny..." i wybuchnela gromkim smiechem.
Ja zreszta tez, jak tylko otrzasnelam sie z mojego standardowego oslupienia.
Podejrzewam, ze (jak to czasem mi sie to zdarza) w myslach poszlam juz o krok dalej i wreczalam kubek dElvix co mozg przyjal jako stan faktyczny i pospieszyl z pomoca...
Po osuszeniu kaluzy i dywanu, poszlam ponownie do kuchni po ten cholerny napoj poziomkowy i tym razem chyba nawet nie sama, bo dElvix jednak chciala sie go napic, a istniala powazna szansa, ze swoj wystep powtorze...
Sunday, 8 November 2015
To chyba genetyczne... Czyli skad ja tak mam?
Otoz mamy nuffke sztuke nie smigana, podroz na Planete Ojczysta/HomeWorld/Ziemie Praojcow.
Wlasnie z niej wrocilam.
Nawet mapki poedytowalan zeby pokazac przyklady.
W zasadzie nic nowego, wszystko w granica odchylenia standardowego.
Ale opowiem bo mi czasem nie wierza, jak mowie "przy moim szczesciu to..."
O tym, ze ledwo zlapalam Orla za ogon to wlasciwie nei warto wspominac - ot jak wyjade z extra-zapasem czasu bo boje sie korkow to korkow sladu nie ma a ja gnije 3 godziny na dworcu czekajac na moj pociag do Paryza (o tu), a jak uznam na drodze obserwacji i logicznego rozumowania, ze polowie ferii szkolnych ruch duzo mniejszy na drogach wiec zapas czasu extra ograniczam do pol godzinki, bo przeciez jak ktos wyjechal to juz bedzie wyjechany, to sie okazuje ze moja logika ma tyle wspolnego z logika co starazacka muzyka z muzyka i mam ponad 40 minut opoznienie, nie zdazam dodatkowo na pierwszy autobus z parkingu na terminal i kolejne 10 minut opoznienia i do okienka celem zdania bagazu dotre jak juz napis "Check-in closing down" sie pojawia...
No wlasnie.
A tym razem wiozlam tez, jak to tylko ja potrafie cala walize ponad 20kg wazaca, a w niej moich rzeczyo tyle: nieywmownema 5 dni (jechalam na 7 ale pralka jakby co jest), skarpety podobnie, pare trampek, 3 topy i sweter na wypadek chlodow. Wiecej nie wieszlo. Dobrze ze u Fadera trzymam od wiosny zapasowe spodnie (a teraz rowniez te trampki bo jechaly aby tam zostac) oraz pidzame, bo chyba bym musiala sie ubrac na cebulke gdybym miala zabierac to ze soba.
I tak nie wzielam wszystkiego co bylo u mnie zamowione, z mysla ze dokupie na lotnisku bo przeciez idioci juz dobra swiateczne wystawili.
Mialam racje.
Wystawili.
Widzialam je jak galopowalam z kontroli bagazu podrecznego do bramki.
Widzialam tez kolejki po nascie osob do kas, wiec nie zatrzymalam sie nawet aby pozadnie sie tym zasmucic...
Ale ktos musi byc ostatni, tak?
Ale nie o tym mialo byc.
Otoz przylecialam we srode. Po poludniu.
Po raz pierwszy w moim zyciu tego wieczora pytalam sie Fadera "Mozemy juz jechac do sklepu?", a on odpowiadal "Jeszcze za wczesnie"...
W sklepie po raz pierwszy w moim zyciu to Fader nie chcial kupic pomidorow malinowych, a ja go prosilam zeby chociaz jedna tacke kupic na probe... Kupilismy... Fader zaluje chyba do dzis ze nie kupil wiecej... (zwykle kaze brac od razu kilka bo kto by sie rozdrabnial na jedna tacke).
No i przyszedl czwartek - dzien maratonu cmetarnego - bo z racji swieta w niedziele na pewno piatek bedzie zakorkowany.
Jechalismy sztafetowo. Cmetarz w A, Cmetarz w B, Cmetarz w C. Pierwszy etap bez dramatow - z A doB droga jest jednoznaczna, nie ma miejsca na jakies wieksze wariacje.
Dodam dla wyjasnienie, ze A to moje miasteczko rodzinne, ale juz od lat ja tam nie mieszkam, a od 2 lat i Fader tam nie mieszka.
Ale mieszkal tam blisko 30 lat, wiec pewne nawyki sa nie do przeskoczenia... W tym trasy.
Z B do C mozliwosci sa o takie:
W B - Leoncin sie to nazywa, mozna bylo sie kawalek wrocic i pojechac droga (fioletowa kreska) numer 579, ale nie. Fader mowi - 'Wracac sie taki kawal? Nie...'
Tak owszem to jedna z najkrotszych drog.
Ale w sasiedniej wiosce mieszkali krewni i choc ich juz tam o tej porze roku od kilku lat nie ma, to przez 30 lat Fader zawsze jezdzil droga niebieska, bo wstepowali z moja osobista Rodzicielka do jej rodziny albo w jedna albo w druga strona (a czasem w obie jak na przyklam mnie u nich zostawili na czas wizyty na Cmetarzu w C).
Ale do rzeczy. Pojechalismy zgodnie z wytyczna Protoplasty mojego, bo co mi zalezy, jezdzic lubie, drogi w miare znam, plus auto z nawidakcja wiec jakby co wybrniemy.
Dojezdzamy do skrety na 580, i cos mi miga w locie... Znak ze 'cos tam cos tam most nieprzecostam, Objazd przez costam'.
Mowie: "Tato? Chyba jest zamknieta droga..."
Kompletnie zignorowana jade dalej.
Drugi znak.
Tym razem zwolnilam i czytam:
"Most jakistam nieprzejezdny, Objazd do Sochaczewa ( tu strzala prosto i taka mapka co pokazuje ze droga zamknieta i nada pruc prosto)"
My niby nie do Sochaczewa ale generalnie kierunek sie zgadza.
Fader dalej nie do konca przekonany, mamrocze cos, ze to pewnie dalej bo my przeciez, o tu, tu wlasnie skrecamy... w ten wlasnie oto Zakaz Wjazdu.
No to coz, zakaz to zakaz, jade prosto.
Fader mocno niezadowolny, zaczyna perorowac ze "durnie, kutafony (moje interpretacja), co oni powymyslali, tacy-owacy synowie mamuski swojej niedobrej (moja interpretacja)".
No ale przeciez nie bedziemy zawracac bo teraz to juz prawdziwie bylaby to najdluzsza droga swiata.
I jak pokazuje mapka, cienka czerowna linia, dotarlismy do Celu.
Cos tam niewyraznie pomamrotalam, ze Fader wybiera z uporem maniaka najdluzsze dostepne drogi, to teraz mamy za to nagrode, bo takiej dlugiej to jeszcze nigdy nie wymyslil...
Ale bez przekonania pomamrotalam wiec Fader byl laskaw kompletnie mnie zignorowac.
Zrezygnowana wysluchalam kolejnego monologu jak to na noc zajedziemy i gowno bedzie widac i nawet nie miauknelam, ze to nie ja wybieralam droge wiec kompletnie, a nie pardon, to ze kompletnie nie poczuwam sie dowiny to chyba powiedzialam bo stracilam cierpliwosc, ale nie wspomnialam wyraznie kto wybieral...
Pomyslalam sobie tylko (Proroczo), ze co jak co ale jak tak dalej pojdzie to ja do dElvix sie dzis nie wybiore... No dobra... wykrakalam w myslach.
Do Cmetarza w C dotarlismy - Niepokalanow sie to nazywa.
Po wykonaniu zaplanowanych czynnosci, w tym zamoczeniu moich spodni po raz drugi (pierwszy byl w A), udalismy sie w droge powrotna i zatrzymalismy na samym wstepie w Kuzni Napoleonskiej (o tu).
Kuznia stoi tak, moze i od czasow Napoleona, ale na pewno cale moje zycie i zasadniczo odkad tam bywam to sie kompletnie nie zmienila. Boazeria i dekoracji bez zmian.
Z czasem dobudowala sobie na pleckach (Kuznia) hotel i centrum konferencyjne oraz nawet Grill-Bar.
Menu tez odkad pamietam jest bez zmian. Proste, takie dosc tradycyjne. nawet smaczne. O ile ktos lubi proste wyrazne smaki. Ja owszem
Z duchem czasow nieco idac dodali pewnei z 10 lat temu do menu opcje bezmiesna pt Nalesniki Sochaczewskie, czyli nalesniki z gryczanka.
Ruskich akurat byl brak - trzeba pytac, bo kiedys trafilam.
Takze dla mnie to taka kapsula czasu, bywamy tam z Faderem od lat kilkunastu zwykle wlasnie po drodze z C. Wizyta emocjonalna niejako.
Oraz obiadowa.
I tam tez spozywajac posilek, a wlasciwie juz po, Fader zapytal pani z obslugi czy droga przez Kampinos juz jest otwarta (bo byla robiona i kijowo sie nie podobno jechalo).
Tu posluze sie druga mapka, to bedzie latwiej wyjasniac kolejna 'logike'.
Droga przez Kampinos to ta fioletowa. Zaczepiona kelnerka doniosla, ze wlasnie koleznka mowila iz tam byl wlasnie wypadek i ze jest korek oraz brak przejazdu.
Fader zatem zadecydowal, ze pojedzimy "Przez Blonie" czyli czerwone kolanko prowadzace do Leszna.
Tak, mozna zapytac czemu za cel majac punkt pt Jozefa Mehoffera (dodam, ze to tylko losowo wybrany punkt na przecieciu trasy Fadera i mojej, ale w ogolnie pojetym kierunku celu podrozy), Fader usilowal znowu wybierac najdluzsze mozliwe trasy - jak juz wyjasnialam, przez blisko 30 lat mieszkal w A i do C jezdzil wlasnie taka trase, przez Leoncin.
Bo przez Warszawe zawsze byly jakies komplikacje.
Old Habits Die Hard...
Ja tez mam tendencje wybierac trasy ktore znam... Nie koniecznie najkrotsze... Fader, co tu kryc ma to po mnie ;)
Tak, tak wiem... odwrotnie. Ale dElvix sie usmieje.
Ale, wracam na droge.
Zblizamy sie do skretu "na Blonie" (skret jest przed Bloniem ale utarlo sie tak u nas mowic (Moze powinno byc Bloniami? Bloniemi? Miejscowosc nazywa sie Blonie),).
I deja vu... Znowu miga mi oczach znak z napisem "Objazd costam, costam, droga zamknieta costam, costam".
Raportuje Faderowi odkrycia i razem bacznie wypatrujemy powtorki... JEST!
Tak... Droga do Leszna zamknieta, Objazd przez Blonie, Mapka zgrubna, zero konkretow.
Fader swoim zwyczajem puscil wiache zyczen i zlorzeczen i wypatrujemy znakow pokazujacych kedy ten objazd.
A otoz gowno prosze jasniepanstwa.
Podobnie jak przy tym Sochaczewskim zalozenie jest, ze narod wie bo sie zna i radz se przyjezdny goopku sam.
Obrazilam sie tak na znaki jak i na pomysly Fadera, gdzie to niby mam skrecic, przy najblizszych swiatlach skorzystalam z przestoju i uruchomilam nawidakcje, wybralam adres domowy i kompletnie zignorowalam jakiekelwiek sugestie co do tego ktoredy by tu zawrocic zeby pojechac na to Leszno.
(TAK - Fader nadel wyrazal chec jazdy przez Leszno...)
Otoz bowiem wiedzialam ,ze jadac Poznanska trasa (stara, nie nowa S8) w gruncie rzeczy dojedziemy najszybciej, gdzy albowiem i poniewaz jedziemy do Stolycy w godzinie masowego exodusu narodu ZE Stolycy.
W trakcie zignorowalam tez Nawidakcje ktora uparcie kierowalam mnie na Pruszkow (WTF??) i pojechalam dalej prosto troche na pale, troche na pamiec, a ogolnie glownie z przekory.
Co widac na mapce...
Takze juz wiadomo skad mam talent do dokonywania najmniej optymalnych wyborow w zyciu.
Klaniam sie uprzejmie i pedze popelniac kolejne glupoty.
Wlasnie z niej wrocilam.
Nawet mapki poedytowalan zeby pokazac przyklady.
W zasadzie nic nowego, wszystko w granica odchylenia standardowego.
Ale opowiem bo mi czasem nie wierza, jak mowie "przy moim szczesciu to..."
O tym, ze ledwo zlapalam Orla za ogon to wlasciwie nei warto wspominac - ot jak wyjade z extra-zapasem czasu bo boje sie korkow to korkow sladu nie ma a ja gnije 3 godziny na dworcu czekajac na moj pociag do Paryza (o tu), a jak uznam na drodze obserwacji i logicznego rozumowania, ze polowie ferii szkolnych ruch duzo mniejszy na drogach wiec zapas czasu extra ograniczam do pol godzinki, bo przeciez jak ktos wyjechal to juz bedzie wyjechany, to sie okazuje ze moja logika ma tyle wspolnego z logika co starazacka muzyka z muzyka i mam ponad 40 minut opoznienie, nie zdazam dodatkowo na pierwszy autobus z parkingu na terminal i kolejne 10 minut opoznienia i do okienka celem zdania bagazu dotre jak juz napis "Check-in closing down" sie pojawia...
No wlasnie.
A tym razem wiozlam tez, jak to tylko ja potrafie cala walize ponad 20kg wazaca, a w niej moich rzeczyo tyle: nieywmownema 5 dni (jechalam na 7 ale pralka jakby co jest), skarpety podobnie, pare trampek, 3 topy i sweter na wypadek chlodow. Wiecej nie wieszlo. Dobrze ze u Fadera trzymam od wiosny zapasowe spodnie (a teraz rowniez te trampki bo jechaly aby tam zostac) oraz pidzame, bo chyba bym musiala sie ubrac na cebulke gdybym miala zabierac to ze soba.
I tak nie wzielam wszystkiego co bylo u mnie zamowione, z mysla ze dokupie na lotnisku bo przeciez idioci juz dobra swiateczne wystawili.
Mialam racje.
Wystawili.
Widzialam je jak galopowalam z kontroli bagazu podrecznego do bramki.
Widzialam tez kolejki po nascie osob do kas, wiec nie zatrzymalam sie nawet aby pozadnie sie tym zasmucic...
Ale ktos musi byc ostatni, tak?
Ale nie o tym mialo byc.
Otoz przylecialam we srode. Po poludniu.
Po raz pierwszy w moim zyciu tego wieczora pytalam sie Fadera "Mozemy juz jechac do sklepu?", a on odpowiadal "Jeszcze za wczesnie"...
W sklepie po raz pierwszy w moim zyciu to Fader nie chcial kupic pomidorow malinowych, a ja go prosilam zeby chociaz jedna tacke kupic na probe... Kupilismy... Fader zaluje chyba do dzis ze nie kupil wiecej... (zwykle kaze brac od razu kilka bo kto by sie rozdrabnial na jedna tacke).
No i przyszedl czwartek - dzien maratonu cmetarnego - bo z racji swieta w niedziele na pewno piatek bedzie zakorkowany.
Jechalismy sztafetowo. Cmetarz w A, Cmetarz w B, Cmetarz w C. Pierwszy etap bez dramatow - z A doB droga jest jednoznaczna, nie ma miejsca na jakies wieksze wariacje.
Dodam dla wyjasnienie, ze A to moje miasteczko rodzinne, ale juz od lat ja tam nie mieszkam, a od 2 lat i Fader tam nie mieszka.
Ale mieszkal tam blisko 30 lat, wiec pewne nawyki sa nie do przeskoczenia... W tym trasy.
Z B do C mozliwosci sa o takie:
Jak widac - dostepne trasy sa mniej wiecej zblizone tak czasem jak dystansem. Owszem jest jedna najdluzsza i te wlasnie wybral Fader. |
Tak owszem to jedna z najkrotszych drog.
Ale w sasiedniej wiosce mieszkali krewni i choc ich juz tam o tej porze roku od kilku lat nie ma, to przez 30 lat Fader zawsze jezdzil droga niebieska, bo wstepowali z moja osobista Rodzicielka do jej rodziny albo w jedna albo w druga strona (a czasem w obie jak na przyklam mnie u nich zostawili na czas wizyty na Cmetarzu w C).
Ale do rzeczy. Pojechalismy zgodnie z wytyczna Protoplasty mojego, bo co mi zalezy, jezdzic lubie, drogi w miare znam, plus auto z nawidakcja wiec jakby co wybrniemy.
Dojezdzamy do skrety na 580, i cos mi miga w locie... Znak ze 'cos tam cos tam most nieprzecostam, Objazd przez costam'.
Mowie: "Tato? Chyba jest zamknieta droga..."
Kompletnie zignorowana jade dalej.
Drugi znak.
Tym razem zwolnilam i czytam:
"Most jakistam nieprzejezdny, Objazd do Sochaczewa ( tu strzala prosto i taka mapka co pokazuje ze droga zamknieta i nada pruc prosto)"
My niby nie do Sochaczewa ale generalnie kierunek sie zgadza.
Fader dalej nie do konca przekonany, mamrocze cos, ze to pewnie dalej bo my przeciez, o tu, tu wlasnie skrecamy... w ten wlasnie oto Zakaz Wjazdu.
No to coz, zakaz to zakaz, jade prosto.
Fader mocno niezadowolny, zaczyna perorowac ze "durnie, kutafony (moje interpretacja), co oni powymyslali, tacy-owacy synowie mamuski swojej niedobrej (moja interpretacja)".
No ale przeciez nie bedziemy zawracac bo teraz to juz prawdziwie bylaby to najdluzsza droga swiata.
I jak pokazuje mapka, cienka czerowna linia, dotarlismy do Celu.
Cos tam niewyraznie pomamrotalam, ze Fader wybiera z uporem maniaka najdluzsze dostepne drogi, to teraz mamy za to nagrode, bo takiej dlugiej to jeszcze nigdy nie wymyslil...
Ale bez przekonania pomamrotalam wiec Fader byl laskaw kompletnie mnie zignorowac.
Zrezygnowana wysluchalam kolejnego monologu jak to na noc zajedziemy i gowno bedzie widac i nawet nie miauknelam, ze to nie ja wybieralam droge wiec kompletnie, a nie pardon, to ze kompletnie nie poczuwam sie dowiny to chyba powiedzialam bo stracilam cierpliwosc, ale nie wspomnialam wyraznie kto wybieral...
Pomyslalam sobie tylko (Proroczo), ze co jak co ale jak tak dalej pojdzie to ja do dElvix sie dzis nie wybiore... No dobra... wykrakalam w myslach.
Do Cmetarza w C dotarlismy - Niepokalanow sie to nazywa.
Po wykonaniu zaplanowanych czynnosci, w tym zamoczeniu moich spodni po raz drugi (pierwszy byl w A), udalismy sie w droge powrotna i zatrzymalismy na samym wstepie w Kuzni Napoleonskiej (o tu).
Kuznia stoi tak, moze i od czasow Napoleona, ale na pewno cale moje zycie i zasadniczo odkad tam bywam to sie kompletnie nie zmienila. Boazeria i dekoracji bez zmian.
Z czasem dobudowala sobie na pleckach (Kuznia) hotel i centrum konferencyjne oraz nawet Grill-Bar.
Menu tez odkad pamietam jest bez zmian. Proste, takie dosc tradycyjne. nawet smaczne. O ile ktos lubi proste wyrazne smaki. Ja owszem
Z duchem czasow nieco idac dodali pewnei z 10 lat temu do menu opcje bezmiesna pt Nalesniki Sochaczewskie, czyli nalesniki z gryczanka.
Ruskich akurat byl brak - trzeba pytac, bo kiedys trafilam.
Takze dla mnie to taka kapsula czasu, bywamy tam z Faderem od lat kilkunastu zwykle wlasnie po drodze z C. Wizyta emocjonalna niejako.
Oraz obiadowa.
I tam tez spozywajac posilek, a wlasciwie juz po, Fader zapytal pani z obslugi czy droga przez Kampinos juz jest otwarta (bo byla robiona i kijowo sie nie podobno jechalo).
Tu posluze sie druga mapka, to bedzie latwiej wyjasniac kolejna 'logike'.
Opcje drogi powrotnej |
Fader zatem zadecydowal, ze pojedzimy "Przez Blonie" czyli czerwone kolanko prowadzace do Leszna.
Tak, mozna zapytac czemu za cel majac punkt pt Jozefa Mehoffera (dodam, ze to tylko losowo wybrany punkt na przecieciu trasy Fadera i mojej, ale w ogolnie pojetym kierunku celu podrozy), Fader usilowal znowu wybierac najdluzsze mozliwe trasy - jak juz wyjasnialam, przez blisko 30 lat mieszkal w A i do C jezdzil wlasnie taka trase, przez Leoncin.
Bo przez Warszawe zawsze byly jakies komplikacje.
Old Habits Die Hard...
Ja tez mam tendencje wybierac trasy ktore znam... Nie koniecznie najkrotsze... Fader, co tu kryc ma to po mnie ;)
Tak, tak wiem... odwrotnie. Ale dElvix sie usmieje.
Ale, wracam na droge.
Zblizamy sie do skretu "na Blonie" (skret jest przed Bloniem ale utarlo sie tak u nas mowic (Moze powinno byc Bloniami? Bloniemi? Miejscowosc nazywa sie Blonie),).
I deja vu... Znowu miga mi oczach znak z napisem "Objazd costam, costam, droga zamknieta costam, costam".
Raportuje Faderowi odkrycia i razem bacznie wypatrujemy powtorki... JEST!
Tak... Droga do Leszna zamknieta, Objazd przez Blonie, Mapka zgrubna, zero konkretow.
Fader swoim zwyczajem puscil wiache zyczen i zlorzeczen i wypatrujemy znakow pokazujacych kedy ten objazd.
A otoz gowno prosze jasniepanstwa.
Podobnie jak przy tym Sochaczewskim zalozenie jest, ze narod wie bo sie zna i radz se przyjezdny goopku sam.
Obrazilam sie tak na znaki jak i na pomysly Fadera, gdzie to niby mam skrecic, przy najblizszych swiatlach skorzystalam z przestoju i uruchomilam nawidakcje, wybralam adres domowy i kompletnie zignorowalam jakiekelwiek sugestie co do tego ktoredy by tu zawrocic zeby pojechac na to Leszno.
(TAK - Fader nadel wyrazal chec jazdy przez Leszno...)
Otoz bowiem wiedzialam ,ze jadac Poznanska trasa (stara, nie nowa S8) w gruncie rzeczy dojedziemy najszybciej, gdzy albowiem i poniewaz jedziemy do Stolycy w godzinie masowego exodusu narodu ZE Stolycy.
W trakcie zignorowalam tez Nawidakcje ktora uparcie kierowalam mnie na Pruszkow (WTF??) i pojechalam dalej prosto troche na pale, troche na pamiec, a ogolnie glownie z przekory.
Co widac na mapce...
Takze juz wiadomo skad mam talent do dokonywania najmniej optymalnych wyborow w zyciu.
Klaniam sie uprzejmie i pedze popelniac kolejne glupoty.
Wednesday, 4 November 2015
Takie tam rozne, zaslyszane.
Przypomnialo mi sie to, jak pisalam komentarz u Mamy Ammara o tym jak uzywanie jezykow obcych wplywa na sprawnosc w obszarze nauki - czyli o wygimnastykownych faldach mozgowych.
Przez chwile przeszla mi przez glowe mysl opisania calej wycieczki, ale brak mi protez pamieciowych, a pamiec wlasciwa/wlasna podsuwa wylacznie ogryzki wspomnien, w tym wlasnie to:
Gdzies tam w polowie lat 90tych.
Wczesny wrzesien, wyjazd na oboz roku zerowego.
Bylam na takim obozie razy dwa - pierwszy wlasnie wtedy kiedy byl moj rok Zero, a nastepnie po drugim roku, bo chcialam, a koszt wyjazdu bil na glowe jakiekolwiek inne opcje wakacji w cieplych krajach, czy w jakichkolwiek innych krajach...
Jechalam autokarem na oboz do Wloch, na ten oboz roku Zero, czyli w jedyne (dla niektorych) w pelni 3 miesieczne wakacje po maturze. Jechalo tez sporo innych mlodych ludzi juz w trakcie studiow lub w towarzystwie studentow mniej lub bardziej zaawansowanych. Nie mam 100% pewnosci kiedy to bylo czyli czy moj rok zero czy moj drugi raz w ramach tego obozu, ale chyba jendak moj rok zero bo mam w sobie uczucie niemego podziwu dla tych gosci z konca autkaru ktorzy sa juz w polowie studiow na medycynie, a to uczucie przy drugim wyjezdzie, juz po 2 latach na mojej uczelni nieco przygaslo, a nawet powiem wiecej - dosc mocno przygaslo.
Otoz wlasnie - na koncu naszego autokaru byla ekipa z medyczna inklinacja, a gdzies tam pomiedzy nimi, a mna byla ekipa towarzyszaca jednej takie pannie artystce (ktora miala zaczac studia na "Europejskiej Akademii Nauk czyli tak jak ASP tylko miedzynarodowe" - zaskakujace jak dokladnie pamietam te, jej zreszta slowa, co?), ktora to ekipa oprocz powiazan z artystka nie miala ze studenckim zyciem wiecej wspolnego, odnosze wrazenie ze albo byli to jacys jej kuzyni albo narzeczony i kuzyn.
I te dwie ekipy sie z jakiegos powodu pogryzly w podrozy.
Ale pogryzly sie bardzo kulturalnie, niejako na poziomie i bez fizycznej ingerencji, bo wyzwiska padaly nad wyraz wyszukane. Generalnie usilowali sie wzajemnie obrazac, sugerujac podrzedny rozwoj umyslowy przeciwnikow - nie pamietam dokladnie calej wymiany ale pamietam, ze Ci z konca przekonywali przeciwnikow o ich prymitywizmie, argumentujacto tym, ze maja slabiej pofaldowane mozgi...
I w ktoryms momencie osobnik z ekipy od artystki usilujac dogryzc osobnikowi z medyczna inklinacja powiedzial "Moze i mam mniej pofaldowny mozg, ale Tobie to, tam gdzie inni maja pofaldowne to juz sie calkiem rozprostowalo!"
Na co tak jak ja i oponent zdechlismy ze smiechu, a konflikt jakos dosc szybko po tym poszedl w niepamiec.
Zawartosci autokarow byly takie same w podrozach w obu kierunkach oraz podczas lokalnych wycieczek, wiec sprawa musiala byc bardzo trywialna bo wiecej konfliktow miedzy tymi akipami sobie nie przypominam, a obecnosc medycznie powiazanej ekipy bardzo sie przydawala na tych obozach.
--------------------------------------------
A skoro juz tytul mowi, ze zaslyszane to opowiem jeszcze o Szopkinsie.
Otoz jest jakis umiarkowany nowy szal wsrod malych dziewczynek - konkretnie takich 4-letnich. Ale mozliwe ze tez i ciut starszych.
Nazywa sie to Shopkins.
Nie wiem o co chodzi - czy to jakis serial czy co, w kazdym razie na rynku pojawiaja sie takie male plastikowe figurki w ksztalcie produktow zdobywanych w sklepie - np Trampek, z oczami i usmiechem.
Jeden Trampek.
Nie Para tylko Jeden.
Albo pudelko margaryny, z wbitym w margaryne nozykiem.
Nie jako ofiara przestepstwa tylko taki stworek z oczami i usmiechem na boku pudelka i tym nozykiem w margarynie.
Albo na przyklad mydlo w plynie, tez animowane.
Nie wiem ile tych zabawek jest ale czytam ze sprzedawana jest seria 3.
No i te Szopkinsy maja swoje place zabaw, spojne z charakterem czyli np sklep z kasa i wozkiem zakupowym, albo samochod z lodami albo lodowke...
Lodowki i sklepy maja rozne atrakcje, a kazdy Szopkins ma wlasna torbe zakupowa.
Emu zapadla na te Szopkinsy dosc umiarkowanie ale konsekwentnie.
No to ciocia mRufa, kobieta z zasadami ale dosc elastycznymi, mimo lekkiego obrzydzenia forma i trescia (horrorki w kolorach przewaznie "rurzowych"), miesiac wczesniej, na okolicznasc urodzin tatusia Emu (&M) oraz na rozpoczecie szkoly (acz z opoznieniem) dokonala stosownego zakupu.
Oczywiscie historia ma drugie dno bo Emu ma kolezanke jeszcze z przedszkola, piekielna Zazdrosnice. Zazdrosnica musi miec wszystko to co inni, a jeszcze lepiej zeby inni nie mieli tego co Ona. I na ten przyklad jak do Zazdrosnicy przyjechala Babcia to Zazdrosnica kompletnie nie miala potrzeby spotykac sie na placu zabaw z Emu zeby przypadkiem Babcia nie poswiecala uwagi komus innemu... A jak Emu miala na urodziny obiecany zamek 'fjozen' z lego i pochwalila sie Zazdrosnicy, ze bedzie miala, to Zazdrosnica miala go juz o tydzien wczesniej, bo popatrzyla na swego tatusia wzrokiem kotka ze Shreka i tatus kupil.
A ciocia mRufa ma to do siebie, ze potrafi sie zawziac i kompletnie nie toleruje podejscia Kalego (tego od krow w "Pustyni i w Puszczy") oraz dawnego sasiada mRufy ktory zyl w przeswiadczeniu ze jak jego to bezcenne, a jak Twoje to bezwartosciowe.
I poniewaz kolezanka Zazdrosnica dokuczala troche Emu popisujac sie posiadanymi dobrami to ciocia mRufa sie zawziela, przelamala obrzydzenie do Szopkinsow i kupila wypasiony (czytaj plastykowe gówno w kolorze glownie "rurzu") zestaw sklepowy ze zjezdzalnia i koszykiem do wciagania Szopkinsow na szczyt zjezdzalni oraz z tasma kasowa i dwoma Szopkinsami.
Po namysle dokupila jeszcze 5 Szopkinsow zeby bylo sie czym bawic.
A co, jak szalec to szalec, nie?
Skutek osiagniety, Emu ma fajniejszy zestaw od Zazdrosnicy.
Ale bawic sie tym gównem juz nie zamierzalam.
Tydzien po wreczeniu podarku, udalam sie osobiscie swietowac te urodziny.
Emu wyrazila chec zabawy Szopkinsami.
Z Tatusiem wyrazila, nie z ciocia.
Madre dziecko!
Ciocia zasiadla godnie na sofie jakis metr od miejsca zabawy, saczy drinka i patrzy/slucha.
W kuchni mamusia Emu laduje zywnosc do piekarnika i tez slucha.
Zestaw zostal wystawiony na dywan, Emu organizuje wystawke, tatus kleczy obok i czeka na podzial rol.
Emu:"Ja bede pani od sklepu, a Ty bedziesz..." tu chwila ciszy bo akurat montowala wyswietlacz na tasmie kasowej...Ja zamarlam w oczekiwaniu, prawie na bezdechu, &M (tatus) tez, a na to z kuchni niewinnym slowiczym glosikiem odzywa sie M (mamusia): "Shopkinsem?"
&M usiadl ze smiechu, ja parsknelam smiechem i nieco drinkiem, a Emu nas kompletnie zignorowala, nadal zajeta montazem.
Ja: "No i teraz nic juz nie bedzie takie samo... Zostales Szopkinsem..."
Po chwili Emu wyjasnila nam, ignorantom, ze tatus bedzie robil zakupy.
Siedze na tej sofie dalej i nieco nieuwaznie obserwuje akcje "Szopkins".
Emu: "Juz".
Tatus: podjezdza wozkiem pod drzwi sklepowe, ktore sa zamkniete. "O jeszcze zamkniete?"
Emu: "Nie." i otwiera podwoje sklepu.
Tatus: wjezdza wozeczkiem do sklepu, "Dzien dobry."
Emu: "Dzien dobry. Co chcesz?"
&M (tatus) parsknal, ja sie prawie posmarkalam ze smiechu, z kuchni przybiegla M... Emu lekko zaskoczona naszymi reakcjami przyglada sie nam po kolei, a &M melduje: "No normalnie poczulem sie o 25 lat mlodszy... jak za komuny, tez tak sklepowe mowily - Czego??"
Po chwili, zabawa toczy sie dalej.
I teraz dodam, ze sedno zabawy u Emu polega na tym, ze kupujacy musi wykupic wszystkie Szopkinsy, ktore jada na zjezdzalni do wozka, wozkiem do kasy a nastepnie sa pakowane do torebek i ponownie do wozka. Koniec zabawy.
A tak to wygladalo w zyciu:
Tatus posluszne prosil o wszystkie towary za wyjatkiem jednego - zelowatego polyskliwego brokatem ciastka z kremem. Zapakowal towary do wozka i prowadzi go do kasy.
Emu: "Ale jeszcze takie ciasteczko jest"
Tatus: "Dziekuje, nie chce ciasteczka"
Emu: "Ale ono jest takie pyszne!"
Tatus: " Nie dziekuje."
Emu: "Ale ja musze zamknac sklep!"
Tatus, wyczuwajac sprawe: "Tak? hm... no dobrze, ale tylko jesli jest w promocji. Jest w promocji?"
Emu, z uczuciem kiwa glowa, choc jestem pewna, ze nie wie jeszcze co to promocja...
Tatus: " No dobrze to wezme, tylko niech lepiej bedzie w dobrej cenie!!".
Wozek, kasa, jedziemy.
Emu: "Musze wszystko spakowac do torebek".
Tatus: "Ale ja bym jeszcze chcial tego cukierka z gory" - mowiac o nalepionych na sciany sklepu "oszukanych" lakociach i pokazujac na gorna czesc sciany.
Emu: "Dobra" i podaje na niby cukierka z dolu sciany.
Tatus: "Ej, ale ja chcialem tego gory!"
Emu: "Ale takiego z dolu jeszcze nie probowales."
Tatus: "No to co, ja chce tego z gory."
Emu, niezadowolona: "Nie, bo te z gory sa strasznie wielkie"
Ja: "normalnie jak za naszych mlodych lat - nic oprocz octu nie sprzedajemy - te cukierki nie sa na sprzedaz..."
Emu patrzy na mnie z wyrzutem.
Tatus (usilnie probujac utrzymac powage): "No... wielkie takie, tak? no dobra to sprobuje ten z dolu niech juz bedzie."
Emu, demontujac juz konstrukcje sklepu, podaje tatusiowi wyswietlacz od tasmy kasowej: "To moze i to chcesz?"
Na co ja juz sie poddalam i ucieklam do wychodka, wiec nie wiem jak zakonczyla sie prodcedura ostatniej wyprzedazy Szopkinsow.
--------------------------------------------
I calkiem just ostatnio, nadal w wykonaniu Emu.
Dziecko wyglupia sie z tatusiem (&M), a M przyglada sie temu z boku bedac w zaawansowanej ciazy z Juniorem, co wyklucza aktywny udzial w zabawach fizycznych.
Emu: "Ty jestes SuperTata!"
&M: "A Ty jestes SuperCoreczka!" i dodaje po chwili, "I masz SuperMame".
Emu, przystaje na chwile, przyglada sie badawczo M i dodaja: "No, ale troche nie wyglada..."
Kurtyna.
Przez chwile przeszla mi przez glowe mysl opisania calej wycieczki, ale brak mi protez pamieciowych, a pamiec wlasciwa/wlasna podsuwa wylacznie ogryzki wspomnien, w tym wlasnie to:
Gdzies tam w polowie lat 90tych.
Wczesny wrzesien, wyjazd na oboz roku zerowego.
Bylam na takim obozie razy dwa - pierwszy wlasnie wtedy kiedy byl moj rok Zero, a nastepnie po drugim roku, bo chcialam, a koszt wyjazdu bil na glowe jakiekolwiek inne opcje wakacji w cieplych krajach, czy w jakichkolwiek innych krajach...
Jechalam autokarem na oboz do Wloch, na ten oboz roku Zero, czyli w jedyne (dla niektorych) w pelni 3 miesieczne wakacje po maturze. Jechalo tez sporo innych mlodych ludzi juz w trakcie studiow lub w towarzystwie studentow mniej lub bardziej zaawansowanych. Nie mam 100% pewnosci kiedy to bylo czyli czy moj rok zero czy moj drugi raz w ramach tego obozu, ale chyba jendak moj rok zero bo mam w sobie uczucie niemego podziwu dla tych gosci z konca autkaru ktorzy sa juz w polowie studiow na medycynie, a to uczucie przy drugim wyjezdzie, juz po 2 latach na mojej uczelni nieco przygaslo, a nawet powiem wiecej - dosc mocno przygaslo.
Otoz wlasnie - na koncu naszego autokaru byla ekipa z medyczna inklinacja, a gdzies tam pomiedzy nimi, a mna byla ekipa towarzyszaca jednej takie pannie artystce (ktora miala zaczac studia na "Europejskiej Akademii Nauk czyli tak jak ASP tylko miedzynarodowe" - zaskakujace jak dokladnie pamietam te, jej zreszta slowa, co?), ktora to ekipa oprocz powiazan z artystka nie miala ze studenckim zyciem wiecej wspolnego, odnosze wrazenie ze albo byli to jacys jej kuzyni albo narzeczony i kuzyn.
I te dwie ekipy sie z jakiegos powodu pogryzly w podrozy.
Ale pogryzly sie bardzo kulturalnie, niejako na poziomie i bez fizycznej ingerencji, bo wyzwiska padaly nad wyraz wyszukane. Generalnie usilowali sie wzajemnie obrazac, sugerujac podrzedny rozwoj umyslowy przeciwnikow - nie pamietam dokladnie calej wymiany ale pamietam, ze Ci z konca przekonywali przeciwnikow o ich prymitywizmie, argumentujacto tym, ze maja slabiej pofaldowane mozgi...
I w ktoryms momencie osobnik z ekipy od artystki usilujac dogryzc osobnikowi z medyczna inklinacja powiedzial "Moze i mam mniej pofaldowny mozg, ale Tobie to, tam gdzie inni maja pofaldowne to juz sie calkiem rozprostowalo!"
Na co tak jak ja i oponent zdechlismy ze smiechu, a konflikt jakos dosc szybko po tym poszedl w niepamiec.
Zawartosci autokarow byly takie same w podrozach w obu kierunkach oraz podczas lokalnych wycieczek, wiec sprawa musiala byc bardzo trywialna bo wiecej konfliktow miedzy tymi akipami sobie nie przypominam, a obecnosc medycznie powiazanej ekipy bardzo sie przydawala na tych obozach.
--------------------------------------------
A skoro juz tytul mowi, ze zaslyszane to opowiem jeszcze o Szopkinsie.
Otoz jest jakis umiarkowany nowy szal wsrod malych dziewczynek - konkretnie takich 4-letnich. Ale mozliwe ze tez i ciut starszych.
Nazywa sie to Shopkins.
Nie wiem o co chodzi - czy to jakis serial czy co, w kazdym razie na rynku pojawiaja sie takie male plastikowe figurki w ksztalcie produktow zdobywanych w sklepie - np Trampek, z oczami i usmiechem.
Jeden Trampek.
Nie Para tylko Jeden.
Albo pudelko margaryny, z wbitym w margaryne nozykiem.
Nie jako ofiara przestepstwa tylko taki stworek z oczami i usmiechem na boku pudelka i tym nozykiem w margarynie.
Albo na przyklad mydlo w plynie, tez animowane.
Nie wiem ile tych zabawek jest ale czytam ze sprzedawana jest seria 3.
No i te Szopkinsy maja swoje place zabaw, spojne z charakterem czyli np sklep z kasa i wozkiem zakupowym, albo samochod z lodami albo lodowke...
Lodowki i sklepy maja rozne atrakcje, a kazdy Szopkins ma wlasna torbe zakupowa.
Emu zapadla na te Szopkinsy dosc umiarkowanie ale konsekwentnie.
No to ciocia mRufa, kobieta z zasadami ale dosc elastycznymi, mimo lekkiego obrzydzenia forma i trescia (horrorki w kolorach przewaznie "rurzowych"), miesiac wczesniej, na okolicznasc urodzin tatusia Emu (&M) oraz na rozpoczecie szkoly (acz z opoznieniem) dokonala stosownego zakupu.
Oczywiscie historia ma drugie dno bo Emu ma kolezanke jeszcze z przedszkola, piekielna Zazdrosnice. Zazdrosnica musi miec wszystko to co inni, a jeszcze lepiej zeby inni nie mieli tego co Ona. I na ten przyklad jak do Zazdrosnicy przyjechala Babcia to Zazdrosnica kompletnie nie miala potrzeby spotykac sie na placu zabaw z Emu zeby przypadkiem Babcia nie poswiecala uwagi komus innemu... A jak Emu miala na urodziny obiecany zamek 'fjozen' z lego i pochwalila sie Zazdrosnicy, ze bedzie miala, to Zazdrosnica miala go juz o tydzien wczesniej, bo popatrzyla na swego tatusia wzrokiem kotka ze Shreka i tatus kupil.
A ciocia mRufa ma to do siebie, ze potrafi sie zawziac i kompletnie nie toleruje podejscia Kalego (tego od krow w "Pustyni i w Puszczy") oraz dawnego sasiada mRufy ktory zyl w przeswiadczeniu ze jak jego to bezcenne, a jak Twoje to bezwartosciowe.
I poniewaz kolezanka Zazdrosnica dokuczala troche Emu popisujac sie posiadanymi dobrami to ciocia mRufa sie zawziela, przelamala obrzydzenie do Szopkinsow i kupila wypasiony (czytaj plastykowe gówno w kolorze glownie "rurzu") zestaw sklepowy ze zjezdzalnia i koszykiem do wciagania Szopkinsow na szczyt zjezdzalni oraz z tasma kasowa i dwoma Szopkinsami.
Po namysle dokupila jeszcze 5 Szopkinsow zeby bylo sie czym bawic.
A co, jak szalec to szalec, nie?
Skutek osiagniety, Emu ma fajniejszy zestaw od Zazdrosnicy.
Ale bawic sie tym gównem juz nie zamierzalam.
Tydzien po wreczeniu podarku, udalam sie osobiscie swietowac te urodziny.
Emu wyrazila chec zabawy Szopkinsami.
Z Tatusiem wyrazila, nie z ciocia.
Madre dziecko!
Ciocia zasiadla godnie na sofie jakis metr od miejsca zabawy, saczy drinka i patrzy/slucha.
W kuchni mamusia Emu laduje zywnosc do piekarnika i tez slucha.
Zestaw zostal wystawiony na dywan, Emu organizuje wystawke, tatus kleczy obok i czeka na podzial rol.
Emu:"Ja bede pani od sklepu, a Ty bedziesz..." tu chwila ciszy bo akurat montowala wyswietlacz na tasmie kasowej...Ja zamarlam w oczekiwaniu, prawie na bezdechu, &M (tatus) tez, a na to z kuchni niewinnym slowiczym glosikiem odzywa sie M (mamusia): "Shopkinsem?"
&M usiadl ze smiechu, ja parsknelam smiechem i nieco drinkiem, a Emu nas kompletnie zignorowala, nadal zajeta montazem.
Ja: "No i teraz nic juz nie bedzie takie samo... Zostales Szopkinsem..."
Po chwili Emu wyjasnila nam, ignorantom, ze tatus bedzie robil zakupy.
Siedze na tej sofie dalej i nieco nieuwaznie obserwuje akcje "Szopkins".
Emu: "Juz".
Tatus: podjezdza wozkiem pod drzwi sklepowe, ktore sa zamkniete. "O jeszcze zamkniete?"
Emu: "Nie." i otwiera podwoje sklepu.
Tatus: wjezdza wozeczkiem do sklepu, "Dzien dobry."
Emu: "Dzien dobry. Co chcesz?"
&M (tatus) parsknal, ja sie prawie posmarkalam ze smiechu, z kuchni przybiegla M... Emu lekko zaskoczona naszymi reakcjami przyglada sie nam po kolei, a &M melduje: "No normalnie poczulem sie o 25 lat mlodszy... jak za komuny, tez tak sklepowe mowily - Czego??"
Po chwili, zabawa toczy sie dalej.
I teraz dodam, ze sedno zabawy u Emu polega na tym, ze kupujacy musi wykupic wszystkie Szopkinsy, ktore jada na zjezdzalni do wozka, wozkiem do kasy a nastepnie sa pakowane do torebek i ponownie do wozka. Koniec zabawy.
A tak to wygladalo w zyciu:
Tatus posluszne prosil o wszystkie towary za wyjatkiem jednego - zelowatego polyskliwego brokatem ciastka z kremem. Zapakowal towary do wozka i prowadzi go do kasy.
Emu: "Ale jeszcze takie ciasteczko jest"
Tatus: "Dziekuje, nie chce ciasteczka"
Emu: "Ale ono jest takie pyszne!"
Tatus: " Nie dziekuje."
Emu: "Ale ja musze zamknac sklep!"
Tatus, wyczuwajac sprawe: "Tak? hm... no dobrze, ale tylko jesli jest w promocji. Jest w promocji?"
Emu, z uczuciem kiwa glowa, choc jestem pewna, ze nie wie jeszcze co to promocja...
Tatus: " No dobrze to wezme, tylko niech lepiej bedzie w dobrej cenie!!".
Wozek, kasa, jedziemy.
Emu: "Musze wszystko spakowac do torebek".
Tatus: "Ale ja bym jeszcze chcial tego cukierka z gory" - mowiac o nalepionych na sciany sklepu "oszukanych" lakociach i pokazujac na gorna czesc sciany.
Emu: "Dobra" i podaje na niby cukierka z dolu sciany.
Tatus: "Ej, ale ja chcialem tego gory!"
Emu: "Ale takiego z dolu jeszcze nie probowales."
Tatus: "No to co, ja chce tego z gory."
Emu, niezadowolona: "Nie, bo te z gory sa strasznie wielkie"
Ja: "normalnie jak za naszych mlodych lat - nic oprocz octu nie sprzedajemy - te cukierki nie sa na sprzedaz..."
Emu patrzy na mnie z wyrzutem.
Tatus (usilnie probujac utrzymac powage): "No... wielkie takie, tak? no dobra to sprobuje ten z dolu niech juz bedzie."
Emu, demontujac juz konstrukcje sklepu, podaje tatusiowi wyswietlacz od tasmy kasowej: "To moze i to chcesz?"
Na co ja juz sie poddalam i ucieklam do wychodka, wiec nie wiem jak zakonczyla sie prodcedura ostatniej wyprzedazy Szopkinsow.
--------------------------------------------
I calkiem just ostatnio, nadal w wykonaniu Emu.
Dziecko wyglupia sie z tatusiem (&M), a M przyglada sie temu z boku bedac w zaawansowanej ciazy z Juniorem, co wyklucza aktywny udzial w zabawach fizycznych.
Emu: "Ty jestes SuperTata!"
&M: "A Ty jestes SuperCoreczka!" i dodaje po chwili, "I masz SuperMame".
Emu, przystaje na chwile, przyglada sie badawczo M i dodaja: "No, ale troche nie wyglada..."
Kurtyna.
Subscribe to:
Posts (Atom)