mRufa jada ryby bardzo niechetnie i z wielkim obrzydzeniem.
To po pierwsze.
Po drugie, wylacznie pod groza meczarni glodowo-nadkwasotowych, bo ilez mozna zrec slodkie
ciastka, buleczki i rogaliki.
Ale do rzeczy.
Otoz o
sniadanku hotelowym juz pisalam – dodam tylko, ze
zapytana o ten cholerny sos pomidorowy Y odpowiedziala, ze on sluzy do
smarowania pieczywa... mnie od razu przypomniala sie “Bruszczeta” podana Diablu
z Buraczkowych pól podczas wizyty na Planecie Ojczystej i zapytalam Y czy to
mozliwe, ze to taka wersja bruschetty dla ubogich...
Kompletnie nie urazona Y – w koncu to moja przyjaciolka, nie moze sie o byle
gówno obrazac, no nie? - odparla, ze niewykluczone i ze nigdy o tym nie myslala
w ten sposob, ale miedzy kuchniami Esp and Italian sa pewne podobienstwa, acz
Wloska kuchnia jest jednak lepsza.
Zdegustowana podobnie jak ja tym hotelowym sniadaniem, Y ujawnila mi jeszcze, ze ta
salatka z lodowki mogla byc nie tylko z tunczykiem, ale nawet i z szynka (oraz
nadal tym tunczykiem).
A ja zrobilam notatke metalna, zeby nie ufac niczemu co NIE ma napisane
non-carne, bo nawet jak jest czyms warzywnym to pewnie wegetarianskim i tak nie
jest.
Nastepnie Y zaprosila mnie na lunch. No wiem, ja do niej w
gosci i ona mnie na zarcie zaprasza. Probowalam zaprotestowac, ale poniewaz
winna mi byla nadal nieco gotówki, z okresu kiedy bylam wzbogacona i pozyczalam
jej dlugofalowo pewne kwoty pieniedzy, to w koncu uleglam bo uznalam, ze tak
jej bedzie latwiej niz wyskoczyc jednorazowo z 60 euro pod koniec miesiaca.
Poszlysmy do miejsca o nazwie Bar VIPS, co troche mnie o
stan jej budzetu zaniepokoilo, ale okazalo sie ze ona tam bywa sredno raz w
miesiacu i zbiera stempelki i jeszcze jednego jej potrzeba do darmowego
lunchu, a lokal ogolnie jest czyms w stylu amerykanskiego ‘Dinner’ i maja jakas
oferte lunchowa, wiec ogolnie raczej cenowo nie zabija.
Zasiadlysmy sobie w “lozy”, a ja zapatrzylam sie baranim wzrokiem
w menu, bo menu bylo wylacznie w narzeczu lokalnym i nie uzywalo pojec mi
znanych czyli ryba, mieso, kurczak, opcja wege, tylko detalicznie opisywal
potrawe wymieniajac gatunkow ryb i zwierzat,czy warzyw, a tych pierwszych to ja
nawet czasem po polsku nie znam, po angielsku jeszcze mnie nie pogielo sie uczyc czegos czego nie lubie, wiec rozrozniam raptem ze 3-4 gatunki, a po lokalnemu
narzeczu to juz w ogole... (co nie do konca jest prawda, bo jeden gatunek znam, ale umiem swietnie wypierac wiec nic mi to nie pomoglo)
Jedno co zrozumialam samodzielnie to przystawka pt Ryz po
Kubansku i jakas potrawa Curry, co mi nie wiele dalo, bo nie wiedzialam czym objawia sie kubanskosc tego ryzu, a to cos z curry w ogole odpadlo bo ja curry jadam tylko
jak moge poprosic kucharza o pominiecie kilku kluczowych skladników.
Y wyrozumiale tlumaczyla mi i wyjasniala co czytam oraz
wyznala, ze ona, mimo iz od kilku dobrych lat jest wegetarianka to jednak jada
ryby, bo ma troche anemie. Mnie sie zrobilo troszeczke niewyraznie, bo
uswiadomilam sobie, ze moj koszmar z 2004 roku (chyba wtedy pierwszy raz bylam w
Hiszpanii i rzucily sie tam na mnie krewetki z oczami na szypulkach w potrawie
pt opcja wege) wcale nie minal i mozliwe, ze bedzie tu ciezko jesc i nie
przytyc, bo mozliwe ze bede mogla jesc wylacznie desery... (akurat bylam w fazie bezmiesnej podczas tej podrozy)
Jakies specjalne to menu bylo, ze 3 dania trzeba bylo wybrac
wiec zdecydowalam sie na ten ryz po kubansku, z opisu Y wnioskujac (to jest ryz
ze smazonym jajkiem i bananem i pomidorami), ze to cos w rodzaju chinskiego ryzu
“fried rice”, ktory jest dosc pozywny z tym jajkiem rozdydzdanym i usmazonym na
sztywno i calkiem zjadliwy wg moich standardow. Troche mi ten pomidor smazony
zgrzytnal, ale wymyslislam na poczekaniu, ze go moja stara metoda wyodrebnie z
potrawy i pomine. To, ze opisujac potrawe oryginalna powiedziala “smazony
banan” totalnie wyparlam, bowiem banany nie sa specjalnie wysoko na mojej
liscie ulubionych owocow, a po jakiejkolwiek obrobce cieplnej sa totalnie
niejadalne (dla mnie).
Miesa twardo jesc nie zamierzalam, wiec zdecydowalam, ze
zjem tak jak ona te potrawe z ryba, myslac, ze moze dopcham sie frytkami, ktore sa podawane do tej ryby.
Desery zignorowalysmy, bo to sie zamawialo pozniej.
Podano mi ryz po kubansku, a ja wpadlam w lekki stupor.
Nie zrobilam mu zdjecia, bo mnie widok potrawy przerosl.
Ale opisze.
Otoz byla to gora ryzu na sypko z wody, taka na pol talerza.
Talerz byl slusznych rozmiarow, nie jakis tam spodeczek tylko
takie wiecej mlynskie kolo.
Drugie pol talerza pokrywala dosc cienka warstwa sosu
pomidorowego.
Na tej gorze ryzu lezalo jajko sadzone.
A z boczku po lewej, lekko
tylko upackany sosem pomidorowym czail sie na niespodziewajacego sie wedrowca,
smazony banan.
Retrospektywnie oceniam, ze chyba byl to maly banan, albo polowka
zwyklego.
Y byla pozytywnie zaskoczona, ze w potrawie jest ten
cholerny banan, bo podobno gdzies indziej potrawe zamowila i nie bylo banana.
Szkoda, ze nie bylysmy w tamtym miejscu,
pomyslalam odruchowo.
Jak w koncu przelamalam stupor to okazalo sie, ze ten sos
pomidorowy byl najlepszym sosem pomidorowym jaki w zyciu jadlam i z tym suchym
ryzem poszedl calkie mniezle.
Z jajka objadlam wiekszosc bialka, bo nienawidze
niescietego zoltka, wiec jak tylko zaczelo mi sie rozlewac to potrawe
porzucilam, ale ryz z sosem byly na tyle sycace, ze na widok ryby z frytkami
nawet sie nie rozplakalam, tylko poskubalam opieczony z wierzchu ser z odrobina
ryby i te 6 frytek na krzyz (tak ze dwie kokilki do dipów by zajely prosze
Bozenki) i nawet czulam sie niezle podkarmiona.
Przyszla pora zamowienia deseru i tu mimo obaw (lody i
ciasto czekoladowe w trzech odmianach) okazalo sie, ze poddaja tez nalesnik w
stylu amerykanskim, rozmiaru slusznego i bardzo doskonaly.
Po czym nastapil gwozd
programu, mianowicie kelner odmowil przyjecia napiwku... I co ciekawsze
powiedzial cos w rodzaju “nie teraz, gdy widza moi koledzy”. Ta zagadka ma
conajmniej dwa potencjane rozwiazania, ale pozostala nierozwiazana.
Podczas posilku Y opowiadala mi jak czasem jej sie udaje w
okolicznej cafe trafic na super okazje – oferte, mianowicie za jedyne 1.5 euro
mozna kupic zestaw: bagietka z tortilla, czipsy i napoj.
Ja zawiesilam sie nad
slowem tortilla po slowie bagietka, bo w Hiszpanii w przeciwienstwie do krajow
Latynowskich Tortilla nie oznacza cienkiego placka kukurdzianego lub pszennego,
do zawijania roznych pysznosci i wykonana z siebie burrito, fajity czy innej
enchilady, tylko jest tzw hiszpanskim omletem czyli duza iloscia ugotowanych
ziemniakow i czasem jakichs dodatkow typu cebula, szpinak jakies inne warzywa,
zatopionych w masie jajecznej z miliona jajek i upieczonej na sztywno. Tak –
upieczonej nie usmazonej.
Juz kiedys opowiadalam jak sie zalatwilam z
kreatywnymczytaniem w temacie takiego omleta, wiec moje uczucia do potrawy jako takiej sa
niezbyt cieple.
Owszem, z duza iloscia roznych warzyw to mozna to ostatecznie zjesc,
zeby z glodu nie umrzec, ale szalec za tym nie zamierzam.
Ale wetknac to w bulke i jesc jako kanapke???
Pomyslalam, ze sie przeslyszalam i dopytywalam dwa razy z
czym ta bagietka byla, a ona uparcie i z zachwytem w oczach, ze z tortilla,
ktora jest w tej bagietce jako nadzienie. I ze to takie pyszne i sycace.
‘To te moje kluski z makaronem to przy tym maly pikus kurna’
pomyslalo mi sie i wyrwalo mi sie, ze ja bym tego nawet za darmo nie chciala
jesc...
Y musiala isc w koncu do pracy, a ja udalam sie na zakupy i
miedzy innymi kupilam 2 salatki.
Jedna miala byc jarzynowa i przeczytalam bardzo dokladnie,
ze na opakowaniu nie ma napisu “pescado” czyli ryba, ani “carne” czyli miecho,
ani “pollo” czyli kurak, za to miala napis “heuvos” czyli jajka, a druga
ziemniaczana z czosnkowym majonezem.
Po powrocie przystapilam do jedzenia kolacji. Zaczelam od
tej salatki jarzynowej.
‘Hm, nawet niezla’ pomyslalam z uznaniem po pierwszej lyzce.
‘Ale jakos tak dziwnie troche ryba wali’ dodalam juz na glos przy drugiej
lyzce.
Trzeciej lyzki nie zjadlam bo uslyszalam co mowie i
zamarlam, myslac o sobie rozne niepochlebne rzeczy, nastepnie wzielam do reki
opakowanie i zaczelam mu sie dokladniej przygladac.
Owszem “pescado” nie ma, a napis glosi “ensalada de
verduras” czyli, ze jarzynowa, ale pod spodem jak wol stoi “con atun”. Czyli ... no?... tak! Z Tunczykiem w morde i
nozem.
Pogratulowalam sobie bardzo serdecznie totalnego wyparcia, bo
akurat ten gatunek ryby mozna bylo po pisowni odgadnac, nawet jakbym go nie znala.
Odstawilam podstepna salatke z przyczajonym tunczykime i
podejrzliwie zabralam sie za te ziemniaczana.
Ta przynajmniej zgodnie z opisem
walila wylacznie czosnkiem. Dupy nie urywala, porownujac ja z moja salatka, o
tej od Smoczynskiej nie wspominajac, ale zjesc sie dawala.
Y wrocilam do domu poznym wieczorem (kolo 23iej z groszami)
i dostala ataku smiechu na moja demontracja jaka to sobie salatke bez ryby, ale
za to z tunczykiem kupilam.
Nastepnego dnia pojechalam do Valencji, miejsca o nazwie jak
sadzilam takiej:
Co bylo oczywiscie nieslusznym mniemaniem gdyz po skonsultowaniu sie z Y, okazalo sie ze wg mojej Nawidakcji byl to rodzaj belkotu typu Aleja Alei, a nie nazwa wlasna alejki, wiec dopiero metoda prob i bledow namierzylam miejsce.
U celu z radoscia odkrylam, ze moja znajomosc hiszpanskiego nadal
jest wystarczajaca bo wykonalam dialog z prawdopodobnie bezdomnym (co mi
wyjasnila pozniej Y), ktory byl ubrany porzadniej niz niejeden znany mi
domny, a zeby mial w duzo lepszym stanie
niz polowa populacji Wyspy..., udalam sie na krotki spacer po plazy, gdzie
wykapalam swoje nogawki do kostek (stopy zostaly suche bo obuwie firmy na T
jest jednak niezawodnie wodoszczelne).
Nastepnie udalam sie do
jedynej w zasiegu wzroku budowli czyli restauracji. Restauracja miala bardzo
eleganckie wychodki wiec zachecona tym odkryciem postanowilam spozyc w niej pozny lunch.
Dostalam stolik z widokiem na morze i ujawnilam, ze jezykiem
lokalnym wladam odrobine, ale dosc slabo. To okazalo sie totalnie nie byc
problemem, bo polowa kelnerow wladala mniej lub bardziej kulawo wyspowym narzeczem, a jeden
specjalnie dedykowany wladal nim na poziomie konwersacyjnym i zabawial mnie
pare razy rozmowa.
Menu ku mojemu szczesciu bylo w dwoch jezykach, acz jego
zawartosc przyprawila mnie o groze... Mianowicie byla to generalnie restauracja
typu owoce morza, z wyraznym sklonem w strone miesozercow i nic poza tym.
Pomrocznosc jasna na mnie spadla, bo zamiast po prostu zjesc
sam deser i spadac na bambus postanowilam, ze musze zjesc gotowany posilek.
Rozsadnie, ktos moze powie?
Moze i rozsadnie, ale mnie zwykle rozsadek na zdrowie nie wychodzi...
Menu bylo obszerne, ale totalnie nie biorace pod uwage, ze
ktos moze chciec zjesc cos bez dodatkow istot do ziemi nie
przymocowanych.
Na ensalade warzywna po przygodzie z przyczajonym tunczykiem
nie mialam checi, wiec wybralam sobie przystawke w postaci salatki typu
mozzarella i pomidor, z jawnym dodatkiem tunczyka. Przeszlo mi przez mysl, zeby
poprosic o pominiecie tunczyka bo mi ta mozzarella kompletnie wystarczy, ale
cos mnie powstrzymalo (nie jezyk bo akurat “BEZ tunczyka” umiem powiedziec).
I
slusznie poniekad, ale tylko poniekad bo pozniej popelnilam blad strategiczny i
uwierzylam kelnerowi (ktory jak wiadomo z przyczyn zawodowych, chce mnie
oskubac z zalozenia) na slowo.
Mianowicie postanowilam dac Paelli druga szanse.
Dlugo
kopalam w menu szukajac takiej, ktora mnie nie zabije bo polowa byla z
krewetkami, 1/3 oprocz krewetek miala mieso, wiec do wyboru bylo tylko pare
sztuk. Niewyraznie pamietajac, ze w tych paellach sporo warzyw bywa (nie wiem
skad to pamietalam bo, ze nie z autopsji to pewne) znalazlam taka: z dorszem i
kalafiorem.
Dorsz jest mi najmniej znielubiana ryba, bo dobrze
przyrzadzony, podobnie jak sola, ryba nie wali. Kalafior lubie w ogole i na
dodatek ma on dosc konkretny smak i zapach, ktory moze konkurowac nawet z ryba.
Zapytalam zatem czy ta paella jest duza. Uslyszalam, ze nie, ze dla jednej osoby to ona nie jest duza.
Uwierzylam.
Idiotka.
Przystawka przyprawila mnie o lekkie palpitacje – byla to
WIELKA kupa pomidorowych ósemek, ulozona w malownicza gore mniej wiecej w
ksztalcie gory z filmu bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
Ale to nie koniec.
Na wierzchu tej gory ulozony byl konkretny kawal tunczyka, cos jakby caly duzy filet z
puszki, tyle, ze jednak przecietny filet z puszki to chcialby taki byc jak
dorosnie.
A wokolo tego,
jako ten piece de resistance
w strategicznych pozycjach,
znajdowaly sie 4 (cztery)
cwiartki malego plasterka sera mozzarella!
Powtorze – Jeden plasterek sera mozzarella taki co normalnie
w salatce pomidor-mozzarella przypada na plaster pomidora, byl przekrojony na 4
cwiartki i te cwiartki bez mala jako dekoracja lezaly wokolo tej sterty
pomidorowo tunczykowej.
Prawie sie poplakalam ze wzruszenia (i ze smiechu).
Tunczyk okazal sie byc najlepszym jakiego w zyciu jadlam,
mimo ze ryb nie lubie, ale nie zamierzalam sie zajadac tunczykiem.
Ale te pomidory byly istna ambrozja.
Za same te pomidory gotowa bylam zaplacic mala fortune i
zaluje do tej pory, ze tego co nie zezarlam na miejscu nie upchnelam po
kieszeniach, bo takich dobrych pomidorow nie jadlam od czerwca ubieglego roku
kiedy to trafilismy z Faderem na cudne polskie malinówki!! A tu raptem druga
polowa marca!!
Ale nie napchalam kieszeni i gdzies 1/3 pomidorow zostala.
Szczesliwie w tej restauracji nie mieli zwyczaju zabierania niedokonczonych dan klientow, wiec te pomidory miala do dyspozycji do konca obiadu. Ale i tak ich nie pokonalam.
Przyszla Paella, a ja prawie zerwalam sie od stolu i ucieklam
z krzykiem.
Paella bowiem byla przyrzadzona na tej ichniej gigantycznej
patelni i przystrojna byla polowa dorsza.
No dobra moze nie polowa ale dwa takie kawaly, co to u nas
dla rodziny 4-ro osobwej by na obiad obstaly. Zapytana zostalam czy chce zrec z
patelni czy z talerzy wiec poprosilam zeby jednak z talerzy i ku mojej
niewypowiedzianej uldze, okazalo sie ze zawartosc patelni (bez dorszowego
padla) zmiescilaby sie na jednym talerzu, ale zostala strategicznie rozdzielona
na 2.
Paella bylaby nawet calkie mniezla, bo ten kalafior ratowal
jednak temat, gdyby nie to, ze byla...
ZA SLONA!
Ale to tak za slona, ze nie
dalam rady zjesc polowy porcji z jednego talerza.
Przypuszczam, ze kucharz
zapomnial, ze to porcja dla jeden osoby i pierdyknal sol jak dla normalnej
pelnowymiarowej porcji...
Sprawe ratowalaby moze ta ryba z wierzchu, bo byl
bardzo malo solna, ale niestety byla tez niedopichcoan w srodku – brzegi ok,
ale srodek moze nie surowy, ale jeszcze taki mocno gumiaty, wiec zrezygnowalam
z niej kompletnie, bo jednak rozstroj uzoladka w planach nie mialam, a juz tym
bardziej zatrucia salmonella.
Jako jedyn turystka w
calej knajpie, tzn zagraniczna turystka, budzilam wsrod kelnerow niezdrowa
sensacje i kazdy chociaz ze dwa razy podlatywl chocby na mnie popatrzec, a jak
umial to i zagadac, bo widac bylo, ze o ile umiem powiedziec o co mi chodzi to
nie za bardzo rozumiem co sie do mne mowi... z jednej strony bardzo mnie to
bawilo, a z drugiej irytowalo, bo jak ten dorsz okazal sie gumiaty to ciezko
bylo mi wylapac samotna chwile zeby sie go pozbyc z jamy gebowej..., ale jakos
dalam rade, dzieki czemu prawdopobodnie, w niezlej formie i w terminie wrocilam
na Wyspe ;).
Mimo prawie-niejadalnosci dania glownego czulam sie dosc
poteznie najedzona (ta gora pomidorow, no nie?), ale wiedzialam, ze dlugo mnie
trzymac nie beda wiec postanowilam zerknac na desery.
Na moja ukochana tarte z jablkiem aka apple-pie sie jednak
nie zdecydowalam bo balam sie, ze nie podolam, a jakbym musialam zostawic, to by
mi chyba serce z zalu peklo, tak bardzo kocham tarty jablkowe i apple-pie i
dobre szarlotki...
Lodów nie lubie. (Lubie
rytual lodow z kubelka wielka lycha, a takze lody na patyku w grubej skorupie
czekolady, co to w reklamie tak chrupia zmyslowo – producent ten sam co bron
palna krótka).
Czekoladowych podrobów to juz w ogole nie cierpie.
Juz bylam gotowa
zrezygnowac z deseru, gdy oko moje przyciagnela pozycja “helado con queso” czyli
lody serowe (wersja wyspowa cheese ice cream) .
Naiwnie dopytalam sie czy to
duza rzecz, uslyszalam, ze skad takie dwie malutkie kuleczki, ale lokalne kuleczki
to ja juz widzialam wiec nie mialam zludzen, ale uznalam ze dwóm podolam. I zamówilam.
Spodziewalam sie czegos w rodzaju mrozonego sernika, a
okazaly sie byc to lody, calkiem zjadliwe, o konsystencji bardzo gestej, ale
nie ciezkiej – czyli zamiast duzej ilosci tlustej smietany moim zdaniem zostaly
zrobione z jakiegos miksu sera kremowego i mleka lub jogurtu.
Jakby co – polecam.
Kolejnego dnia znowu rzucila sie na mnie ryba ale w odwrotny
sposob.
Mianowicie Y chciala rybe z fastfooda i byla gleboko
przekonana, ze kanapke ze smazonym filetem z plastykowej ryby mozna wylacznie
spozyc w siecie fastfoodów na litere eM, wiec udalysmy sie do najblizszego nam
takiego lokalu, w prowincji Jaen, gdzie okazalo sie, ze ryby brak.
Zdjeli z menu bo nikt nie kupowal w tym lokalu.
Ale jak powiedziala Y, tylko w tym lokalu.
No to
udalysmy sie na poszukiwanie innego pobliskiego lokalu z tej sieci bo Y uparcie twierdzila,
ze w tej drugiej sieci (krolewskiej) nigdy nie bylo ryby.
W drugim lokalu z sieci na eM (jakies 40 minut jazdy w
przeciwnym kierunku niz “dom”) tez ryby nie bylo.
W zasiegu wzroku byl lokal
sieci tej drugiej - konkurencyjnej, wiec zaproponowalam, zebysmy sie tam udaly
ot tak z laski na ucieche.
Mimo oporow Y, poniewaz to jednak ja bylam kierowca i beze mnie i tak nigdzie nie mogla pojechac udalysmy sie tam gdzie chcialam.
Niestety ryby tez nie mieli, ale
mieli pare opcji, ktore mozna byl rozwazyc, wiec w efekcie jako 2
niby-wegetarianki kupilsmy sobie po queso-burgerze, z ktorego wyjelysmy
wolowine bo oprocz wolowiny i lodowej salaty mial w sobie panierowany
camembert.
Tak zakonczyl sie dzien BEZ ryby.
A ja uznalam, ze anglojezyczne powiedzonko "Wild Goose Chase" (Szukanie Wiatru w Polu) mozna by smialo zmodyfikowac w "Wild Fish Chase" (Szukanie Ryby w Polu - takie same szanse na sukces hahaha).
Kolejny dzien, byl dniem mojego powrotu do Madrytu celem
zdania auta i przespania sie w pokoju na godziny (tym razem BEZ sniadania).
Tego dnia zywilam sie czerstwa bulka gracham z zoltym serem oraz
orzeszkami ziemnymi z lodowki-minibarku w pokoju. A w poniedzialek rano wymeldowalam
sie z hotelu i po odprawie poszlam szukac czegos do jedzenia, co mogloby NIE byc
ryba... niestety terminal nie obfitowal w jadlodajnie jak bylo w przypadku
Frankfurtu czy Londka wiec w efekcie trafilam do lokalu tej samej sieci
fastfoodów, ktora miala panierowanego camemberta. Postanowilam ze kupie sobie
frytki i panierowane paluszki mozzarelli i z takim planem stanelam w kolejce,
ale oczom moim niedospanym ukazala sie pozycja kanapki z krolewska ryba, tak drapieznie i rozpaczliwie poszukiwana dnia poprzedniego i z
rozpedu po po tym polowaniu, jeszcze na outopilocie zadysponowalam te wlasnie kanapke!
W ten sposob moj pobyt w hiszpani kulinarnie odznaczyl sie
wysoka zawartoscia ryb w diecie – mianowicie w te 4 dni zezarlam wiecej ryb niz
przez ostatnie 2-3 lata!
I na tym zakoncze kulinarny odcinek mojej wycieczki.
Przygody mialam jeszcze rozne inne, ale mysle ze opowiem o
nich przy okazji jakiegos kolejnego mRufa digest typu mRufa w podrozy.
Przypisek tylko dodam, bo nie wiem czy moim ostatnim wystepom
goscinnycm poswiece caly wpis – otoz na Planecie Ojczystej znowu rzucila sie na
mnie ryba – w sobote zwana Wielka, urzadzajac zwyczajowy marathon cmetarny,
namowilam Fadera na przystanek w fastfudzie na e M i spozycie po kanapce z
plastykowa ryba, bo nadal bylam bezmiesna.
Fader mocno nie oponowal wiec udalismy sie do kolejnego necropolis nieco dluzsza
trasa, i przystanelismy przy glosniku fastfuda (ja
wprawdzie proponowalam, ze wejdziemy do srodka i zjemy jak ludzie, korzystajac
przy okazji z ludzkich wychodków, ale Fader nie chcial (podejrzewam, ze kreci
go zamawianie z samochodu i tak sie nade mna zneca) i dokonalam zamowienia –
DWA zestawy z plastykowa ryba. Podkreslam, ze DWA bo okazalo sie to dosc istotne – Fader
tez slyszal, ze mowie dwa.
Dokonalam malej zmiany i zadysponowalam, zeby oba te zestawy byly z frytkami w stylu
imperialnym, myslac, ze beda takie fajne jak w Hiszpanii.
Na ucho uslyszalam kwote, na ekranie ujrzalam taka sama
kwote. Wydala mi sie czegos wysokawa, ale nie oponowalam, bo moze ceny sie tak
drastycznie zmienily, podjechalismy do okienka z czlowiekiem, uiscilam,
dostalam kwitek, odczekalam na swoja kolej do kolejnego okienka i dostalam 3
kubly napojów.
Zaoponowalam, ze ja tylko 2 bralam. Dziewcze w okienku
uparcie twierdzilo, ze 3, bo sa 3 zestawy z plastykowa ryba.
Zaprostestowalam mowiac ze to nie ja, bo ja tu, o prosze, na
kwitku mam to za co zaplacilam (myslac, ze moze ktos inny zamowil 3 i ze ja nie
chce cudzego zamowienia brac), a dziewcze porownalo kwotek z ekrane
ipowiedzialo cos niezrozumialego.
Mianowicie:
“wszystko sie zgadza – 3 zestawy z plastykowa ryba i
frytkami w styli amerykanskim.”
No to juz nie dyskutowalam bo troche zbaranialam, tylko przekazalam napoje
rownie zamurowanemu Faderowi.
Dziewcze mowi – prosze podjechac do nastepnego okienka, tego
przy napisie dziekujemy i poczekac na reszte zamowienia.
Fader z tego uslyszal “przy napisie dziekujemy”.
Napisow “Dziekujemy” bylo dwa...
ha!
Wreszcie jakies “DWA”.
Jeden na ziemii przed tym okienkiem, ktorego Fader nie widzial, drugi na
tabliczce jakies 3 metry dalej.
Podjechalam do tego okienka i tak stoimy, stoimy...
Po 5 minutach Fader zaczal na mnie krzyczec, ze ja zle
stoje, ze ja powinnam stanac tam przy tej tabliczce (blokujac wyjazd zapewne, przelecialo mi przez glowe),
ze stoimy tu jak takie glupki przy zamknietym okienku.
Ja bylam niepewnie przekonana, ze jestem tam gdzie trzeba,
ale oglupiona tymi TRZEMA zestawami, ktorych nie zamawialam, a jednak zamowilam,
uleglam w koncu tym wrzaskom i odjechalam spod okienka i stanelam ZA tabliczka
na pierwszym wolnym miejscu.
Minelo kolejne 5 minut.
Wyglosilam krytyke, ze pewnie trzeba byl zostac gdzie
stalismy, ale Fader nie przyjal tego do wiadomosci, bo jak sie okazalo on nic o
okienku nie slyszal tylko ten napis.
W koncu sie wkurzylam i wysiadlam z samochodu.
Nie, nie
celem porzucenia go, tylko celem udania sie do srodka i zapytania o te napisy i
okienka.
I slusznie, bo nasze zestawy w papierowym worku lezaly nadal
na goracej plycie, ale kto wie czy juz nie na granicy wyrzucenia.
Acha – cala ta sytuacja przypiskowa wydarzyla sie juz po
9tym kwietnia kiedy to moj ulubiony Mercury byl juz bardziej Retro niz niz
Freddy...